Obóz rządzący niby
wciąż ma wszystko pod kontrolą, ale widać zawahanie, chęć uspokojenia wyborców,
ocieplenia wizerunku. Czy po tych burzliwych trzech latach PiS naprawdę jeszcze
raz zamierza się kamuflować?
Pozycja rządzących przypomina stan
chwiejnej równowagi: mogą wejść na drogę trwałego spadku sondaży albo dojdą do
siebie i utrzymają się przy władzy. Ten moment musiał wyczuć prezes Jarosław
Kaczyński, skoro zwołał do Jachranki klub parlamentarny po to, aby nagle
wygłosić „ważne” przemówienie. Lidera PiS, jak stwierdził, zaniepokoiło, że
jego ugrupowanie w oczach opinii publicznej może stać się „zwykłą partią”, ze
swoimi aferami, pazernością, interesami. Kaczyński zawsze był na to wyczulony
o wiele bardziej niż na zarzuty wywracania ustroju państwa, bo to tematyka dla
koneserów - choć i konstytucji poświęcił trochę miejsca w przemowie,
zaznaczając, że to PiS jest strażnikiem ustawy zasadniczej. Przede wszystkim
jednak zaatakował symetrystów z ich hasłem „PiS-PO jedno zło”, podkreślając
różnice między dzisiejszą władzą a poprzednią, że inna jest np. reakcja na
afery i całkiem różna ich skala.
Słowa Kaczyńskiego świadcząc dużej nerwowości na Nowogrodzkiej,
o obawie, że zaczyna dominować narracja nieprzyjazna PiS. W tym ogólnym „to
nie my, to oni” Kaczyńskiego było coś głęboko defensywnego; kiedyś przewaga
moralna PiS nad PO miała wśród wyborców z kręgu oddziaływania partii
Kaczyńskiego status oczywistości. Teraz trzeba było o tym oficjalnie
przypomnieć. Kaczyński ponadto dał wyraźny sygnał, że obecnie wszystko ma być
podporządkowane wygranej w parlamentarnych wyborach w 2019 r., bo według niego
ustalą one polską politykę na długie lata. Jeśli opozycyjny elektorat nie
bardzo chce w to wierzyć, to dostał potwierdzenie z pierwszej ręki.
Tymczasem sygnały płynące z politycznego rynku są niejednoznaczne.
Twarde parametry PiS wciąż trzymają się mocno. Duda, Morawiecki, Ziobro są w
czołówce polityków z największym zaufaniem. Zaraz za nimi Paweł Kukiz,
ewentualny koalicjant. Sondaże partyjne pokazują, że od wyborów samorządowych
wyniki ugrupowania Kaczyńskiego raczej się poprawiły. Sytuacja ekonomiczna jest
dobra, choć prognozy na przyszły rok nieco gorsze niż na ten kończący się. Nie
ma żadnych masowych demonstracji; Polska przy ogarniętej protestami Francji
Macrona to oaza spokoju. Opozycja zaś, zamiast zmierzać do tworzenia po prostu
wspólnej listy wyborczej przy programowym minimum i zachowaniu tożsamości
partii - bo tylko takiej jednej listy może się PiS obawiać - zaczęła wyrywać sobie
posłów, choć dla bilansu władzy nie ma to dzisiaj żadnego znaczenia. Kluby
Platformy i Nowoczesnej mogły się uroczyście połączyć i zrobić z tego cnotę,
przejście rozłamowej grupy Kamili Gasiuk-Pihowicz do Koalicji Obywatelskiej nie
miało wizerunkowego sensu i dało pożywkę PiS.
Jednocześnie jednak niedająca się ugasić afera KNF, wycofanie
się z części „reformy” Sądu Najwyższego, ściganie dziennikarzy, awantura z
amerykańską ambasador, nadchodząca burza w sprawie aborcji, wyraźny marazm rządu
Morawieckiego, ewentualna konkurencyjna formacja z patronatem o. Tadeusza
Rydzyka sprawiają, że PiS stracił impet, a tzw. atmosfera zdaje się zwracać
przeciwko rządzącym. Czy będzie powtórka z 2007 r., kiedy też w zasadzie szło
PiS świetnie, a potem nastąpiła wyborcza katastrofa? Komentatorzy i eksperci
jakby zastygli w oczekiwaniu, czy i kiedy te wszystkie wydarzenia odbiją się w
sondażach. Mówi się, że z powodu znanej w socjologii społecznej inercji trzeba
zaczekać co najmniej kilka tygodni, aby zobaczyć skutki ostatnich afer,
niezręczności, śmieszności, załamania opowieści władzy.
W PiS wciąż jest nadzieja, że poparcie dla tej partii jest
z innego porządku niż w przypadku innych, dlatego jest ona odporna na typowe
polityczne zawirowania. Że to, co się ostatnio wydarzyło, mogłoby zaszkodzić
takiej Platformie czy SLD, ale podstawy powodzenia ugrupowania Kaczyńskiego są
znacznie solidniejsze, głębiej wmurowane, oparte na bezprecedensowych
transferach socjalnych, godnościowej retoryce, wreszcie na bazie religijnej.
Takie wnioski wyciągane są choćby z faktu, że wcześniejsze „taśmy
Morawieckiego”, na których premier klnie jak szewc i wychodzi na dość bezwzględnego
bankowego menedżera, nie odbiły się znacząco na sondażach. Że Tusk w takiej
sytuacji straciłby znacznie więcej.
Premier do wyboru
Mimo to widać w PiS zamieszanie,
jakąś niezwerbalizowaną do końca niepewność. Wybory samorządowe zostały
oficjalnie uznane za wielki sukces, ale ciężko wystraszyła obóz rządzący duża
frekwencja w miastach. Dlatego obowiązująca teraz w PiS doktryna marketingowa
ma polegać na demobilizowaniu antyPiSu, osłabianiu motywacji drugiej strony do
pójścia na wybory europejskie, po to, aby jej dobry wynik w maju 2019 r. nie
otworzył zwycięskiej dla niej tendencji. O potrzebie „usypiania lemingów”
mówią teraz w PiS wszyscy.
To stara strategia tej partii. Wiadomo, że przy odpowiednim
zdemobilizowaniu przeciwników do realnego rządzenia może wystarczyć, jak w 2005
r., nawet niespełna 30 proc. głosów. Zabiegi narracyjne mają być nastawione na
to, aby w wyborach europejskich frekwencja nie przekroczyła zwyczajowych ok.
25 proc., a w parlamentarnych najlepiej, aby nie była wyższa niż 50 proc. PiS
zawsze najlepiej wypadał przy marnej frekwencji, kiedy publiczność jest znudzona,
zbrzydzona i zniechęcona do polityki. Wtedy wygrywa najbardziej polityczna z
partii, czyli ugrupowanie Kaczyńskiego.
Dlatego obóz władzy jest gotów na chwilę zrezygnować z tych
elementów rewolucji, które po pierwsze: mogą antagonizować zwarte grupy społeczne
- kobiety czy wielkie branże, a po drugie: mogą drażnić instytucje Unii
Europejskiej i amerykański Departament Stanu, bo z nimi PiS ma duże problemy.
Politycy rządzący raczej nie martwią się tym, że ich strategia jest widoczna
jak na dłoni i wydaje się nazbyt oczywista. Zawsze sądzili, że to w niczym nie
przeszkadza, bo wyborcy, nawet informowani o stosowanej na bieżąco wobec nich
manipulacji, i tak ulegają jej wpływom.
I mają tu dużo racji. Zaraz po nowelizacji ustawy o SN i
przywróceniu usuniętych wcześniej sędziów nawet po stronie antypisowskiej
pojawiło się wiele komentarzy, że PiS „odebrał tlen opozycji”, że teraz już
nie można mówić o polexicie,
bo załamała się opowieść o antyunijnej
polityce władzy. Tak jakby od jednej wymuszonej przez TSUE decyzji zmieniło się
wieloletnie nastawienie formacji Kaczyńskiego do Unii Europejskiej,
zaświadczanej wcześniej setkami antybrukselskich wypowiedzi i serią głębokich
konfliktów ze Wspólnotą. Podobnie, po trzech latach demontażu instytucji
demokratycznych, jedno bardziej ugodowe przemówienie Morawieckiego znów ma
sprawiać, że „opozycja traci paliwo”, jak napisał komentator
„Rzeczpospolitej”. Mimo że jeszcze tego samego dnia, podczas występu dla innej
publiczności - Radia Maryja, premier powiedział, że są tacy, którzy
niewystarczająco kochają Polskę. Ale uprzejma publiczność ma traktować takie
spektakle rozłącznie, wybierać tę wersję premiera, która im odpowiada, a na
inne przymykać oko.
Także Kaczyński opatuli się proeuropejsko na zimę po to,
aby na wiosnę razem z Morawieckim mówić o Unii co najwyżej z troską o jej
przyszłość. Powrócą opowieści o elektrycznych samochodach i mieszkaniach dla
każdego. Premier zapewni, że będzie walczył o większe dotacje dla rolników,
Krystyna Pawłowicz (ta od unijnej flagi jako szmaty) dostanie polecenie
milczenia i eurowybory będzie można odhaczyć, bo uspokojeni mieszkańcy dużych
miast zostaną w domu. I to zapewni sukces rządzącym. Jedna ze świeżych prognoz,
na którą powołują się politycy PiS, głosi, że do Parlamentu Europejskiego
dostanie się 26 kandydatów PiS, 18 z Koalicji Obywatelskiej w sojuszu z PSL w
ramach EPP oraz po czterech z SLD i od Kukiza. Taki wynik PiS bierze w ciemno i
tak ma zostać. Te wybory powinny być nieprzegrane, a wszystkie siły skierowane
na październik.
Skłócać i rozdrabniać
Politycy formacji rządzącej
wiedzą, że przewaga PiS polega w dużej mierze na tym, że władza występuje jako
zwarta siła przeciwko rozdrobnionej konkurencji. To jest druga część przyjętej
strategii - obok demotywowania wyborców - czyli wzmacnianie podziałów na
opozycji. Opowieść PiS polega teraz np. na podkreślaniu, ile to Nowoczesna
straciła na sojuszu z Platformą, która chce wchłonąć i podporządkować każde
koalicyjne ugrupowanie. Innym przykładem tej metody jest ciepłe ostatnio
traktowanie Roberta Biedronia, którego z kolei obawia się Platforma. Kolejnym-
podtrzymywanie przekonania, że wyborcy PSL są znacznie bliżej PiS niż
warszawska centrala tej partii. Wszystko po to, aby PSL nie wzmocniło Koalicji
Obywatelskiej. Nawet śmiech z nowego ugrupowania Ryszarda Petru zelżał, kiedy
się okazało, że całkiem sporo działaczy Nowoczesnej skłania się do powrotu do
dawnego lidera.
Po opozycyjnej stronie zwłaszcza afera KFN obudziła nadzieję,
że będzie nokautującym politycznym ciosem dla rządzących. Wystarczy tylko
poczekać. Nie ulega wątpliwości, że afera jest potężna i powinna mieć
dalekosiężne skutki. Wyborcy, nawet ci najwierniejsi, otrzymali widomy dowód,
jak PiS rządzi na zapleczu, jak załatwia interesy, jak przejmuje i wykorzystuje
instytucje państwa, jego organy, jak wreszcie zabiega o pieniądze. A także -
jak uprawia hipokryzję, wzywając jednocześnie do sanacji moralnej, czystości
politycznej i walki z korupcją oraz nepotyzmem. Te szwy zaczynają już głośno
trzeszczeć.
PiS przyjął optymistyczne założenie, że aferę KNF uda się
jakoś wyciszyć, zbagatelizować, wrzucić do domeny rutynowych działań państwa,
służb specjalnych, prokuratury. Także przykryć kontraresztowaniami byłych
członków KNF, zarzutami, że to za czasów PO była „prawdziwa afera KNF”. Jako
że Marka Ch. nie da się już uratować, jasne jest, że będzie musiał odegrać rolę
czarnego charakteru, przypadkowego osobnika, który jakoś przemknął się przez
sito.
A na boku można porozumiewawczo uśmiechnąć się do swoich
zwolenników: wiecie, nie zawsze może wychodzi perfekcyjnie, ale popatrzcie,
jak się walczy o interesy, jak się dba o swoich i jak używa siły. Dobrze
komponuje się to z przypadkiem radnego Wojciecha Kałuży, który przeszedł z
Koalicji Obywatelskiej do PiS, co dało tej partii większość w województwie
śląskim. Handel otwarty, nagi, może jakoś imponować i budzić respekt, ponieważ
łatwo sobie wyobrazić, jak bezbronnym staje się samotny obywatel (np. Wojciech
Kwaśniak z byłej KNF) w obliczu potęgi państwa i rządzącej nim partii, a jak
może wygodnie żyć, jeśli pójdzie władzy na rękę. Kałuża to jeszcze jedna
demonstracja siły PiS i dowód, że ludzie wciąż wiążą
z tą partią nadzieje na długie rządy i długotrwałe korzyści, skoro są skłonni
w tym celu zaryzykować infamię.
Opozycja musi mierzyć się z takimi właśnie realiami i z
pełną świadomością własnych przeszłych przewin - także przecież brała udział w
politycznych „zakupach”. Na jej korzyść przemawia fakt, że to, co kiedyś było
występkiem, oburzającym przekroczeniem normy, za rządów PiS nabrało cech
systemowych, z których władza nie zamierza się tłumaczyć. Ten nowy układ od
pewnego czasu stał się molochem, który ani się siebie nie wstydzi, ani się sobą
nie brzydzi. „To widać, słychać i czuć”.
Między dwiema traumami
Stała mobilizacja i czujność
opozycji jest tym bardziej potrzebna, że kalendarz polityczny może
nieoczekiwanie przyspieszyć. Nie da się wykluczyć, że PiS zdecyduje się jednak
na przedterminowe wybory parlamentarne, nawet już w marcu nadchodzącego roku.
Jest to technicznie możliwe. A pokusa jest duża, bo w ten sposób wyprzedza się
eurowybory, których wyniku PiS jest mocno niepewny. Likwiduje się zatem efekt
majowej przegranej albo marnej wygranej, który odłożyłby się negatywnie
jesienią. A też utrudniłoby konsolidację opozycji.
Faktem jest, że o terminie wyborów może zdecydować wyłącznie
prezes PiS. A on szarpie się między dwiema historycznymi traumami. Pierwszą -
że na początku 2006 r. nie zdecydował się na przyspieszenie wyborów, które by
zapewne wygrał w cuglach. I drugą - że zdecydował się na to jesienią 2007 r.,
co zakończyło się widowiskową klęską. Ale przyspieszone wybory to raczej plan
rezerwowy.
Niezależnie od terminu wyborów opozycja przy takich wynikach
jak teraz, i w takiej konfiguracji, niemal na pewno przegra. Pozostaje jej
liczyć na skumulowanie minusów PiS i nagłą odmianę sympatii wyborców, co w
przeszłości kilka razy nastąpiło. Przy takim załamaniu do zwycięstwa może
wystarczyć „pierwszy w kolejce »niePiS«”, czyli Platforma.
Drugą opcją jest zawężenie pola wyboru przeciwnikom PiS i
wystąpienie w wyborach - jednych i drugich - w postaci sojuszu PO, N, SLD, PSL. Biedroń powiedział ostatnio,
że nie chce żadnych koalicji, jest przejęty swoją odrębnością i potencjałem. I
może na razie ma rację: wchodząc w istniejący układ, straciłby walor nowości,
zmniejszył siłę oddziaływania. Ale tu wiele powiedzą przyszłoroczne sondaże:
w razie powodzenia swojego projektu na poziomie np. 15 proc. i pozyskania
nowych wyborców, Biedroń dołożyłby istotny antypisowski wkład. Ale gdyby
samodzielnie zdobył 6-8 proc. (a tyle dostaje teraz w standardowych
sondażach), odcinając swój kawałek ze starego opozycyjnego tortu i odejmując
zarazem koalicji kilka procent, to może się okazać, że - według ordynacji d’Hondta - zapewni PiS sejmową większość.
Istotą dzisiejszej sytuacji jest to, że PiS prawdopodobnie
osiągnął już swoje maksimum zasięgu i przeszedł do obrony. Ale ta obrona
pozycyjna może trwać długo, jeśli atakujący będą słabi i rozproszeni. Z faktu,
że PiS ma stale mniej niż 40 proc. poparcia, można wnioskować, że jest - teoretycznie
- do pokonania przez pozostałe 60 proc. Ba, niepokonanie partii Kaczyńskiego
było dowodem wyjątkowej nieudolności. Ale polska polityka jest nieobliczalna.
PiS dzięki kamuflażowi i schodzeniu z linii frontu może wygrać ostatkiem sił.
Aby potem imperialnie dokończyć swoją rewolucję.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz