czwartek, 13 grudnia 2018

Zimowy Kamuflaż



Obóz rządzący niby wciąż ma wszystko pod kontrolą, ale widać zawahanie, chęć uspokojenia wyborców, ocieplenia wizerunku. Czy po tych burzliwych trzech latach PiS naprawdę jeszcze raz zamierza się kamuflować?

Pozycja rządzących przypomina stan chwiej­nej równowagi: mogą wejść na drogę trwałego spadku sondaży albo dojdą do siebie i utrzy­mają się przy władzy. Ten moment musiał wy­czuć prezes Jarosław Kaczyński, skoro zwołał do Jachranki klub parlamentarny po to, aby nagle wygłosić „ważne” przemówienie. Lidera PiS, jak stwierdził, zaniepokoiło, że jego ugru­powanie w oczach opinii publicznej może stać się „zwykłą partią”, ze swoimi aferami, pazernością, intere­sami. Kaczyński zawsze był na to wyczulony o wiele bardziej niż na zarzuty wywracania ustroju państwa, bo to tematyka dla koneserów - choć i konstytucji poświęcił trochę miejsca w przemowie, zaznaczając, że to PiS jest strażnikiem ustawy zasadniczej. Przede wszystkim jednak zaatakował symetrystów z ich hasłem „PiS-PO jedno zło”, podkreślając różnice między dzisiejszą władzą a poprzednią, że inna jest np. reakcja na afery i całkiem różna ich skala.
   Słowa Kaczyńskiego świadcząc dużej nerwowości na Nowo­grodzkiej, o obawie, że zaczyna dominować narracja nieprzy­jazna PiS. W tym ogólnym „to nie my, to oni” Kaczyńskiego było coś głęboko defensywnego; kiedyś przewaga moralna PiS nad PO miała wśród wyborców z kręgu oddziaływania partii Kaczyńskiego status oczywistości. Teraz trzeba było o tym oficjalnie przypomnieć. Kaczyński ponadto dał wyraźny sy­gnał, że obecnie wszystko ma być podporządkowane wygra­nej w parlamentarnych wyborach w 2019 r., bo według niego ustalą one polską politykę na długie lata. Jeśli opozycyjny elek­torat nie bardzo chce w to wierzyć, to dostał potwierdzenie z pierwszej ręki.
   Tymczasem sygnały płynące z politycznego rynku są niejed­noznaczne. Twarde parametry PiS wciąż trzymają się mocno. Duda, Morawiecki, Ziobro są w czołówce polityków z najwięk­szym zaufaniem. Zaraz za nimi Paweł Kukiz, ewentualny koali­cjant. Sondaże partyjne pokazują, że od wyborów samorządo­wych wyniki ugrupowania Kaczyńskiego raczej się poprawiły. Sytuacja ekonomiczna jest dobra, choć prognozy na przyszły rok nieco gorsze niż na ten kończący się. Nie ma żadnych ma­sowych demonstracji; Polska przy ogarniętej protestami Fran­cji Macrona to oaza spokoju. Opozycja zaś, zamiast zmierzać do tworzenia po prostu wspólnej listy wyborczej przy progra­mowym minimum i zachowaniu tożsamości partii - bo tylko takiej jednej listy może się PiS obawiać - zaczęła wyrywać so­bie posłów, choć dla bilansu władzy nie ma to dzisiaj żadnego znaczenia. Kluby Platformy i Nowoczesnej mogły się uroczy­ście połączyć i zrobić z tego cnotę, przejście rozłamowej grupy Kamili Gasiuk-Pihowicz do Koalicji Obywatelskiej nie miało wizerunkowego sensu i dało pożywkę PiS.
   Jednocześnie jednak niedająca się ugasić afera KNF, wyco­fanie się z części „reformy” Sądu Najwyższego, ściganie dzien­nikarzy, awantura z amerykańską ambasador, nadchodząca burza w sprawie aborcji, wyraźny marazm rządu Morawieckiego, ewentualna konkurencyjna formacja z patronatem o. Tade­usza Rydzyka sprawiają, że PiS stracił impet, a tzw. atmosfera zdaje się zwracać przeciwko rządzącym. Czy będzie powtórka z 2007 r., kiedy też w zasadzie szło PiS świetnie, a potem nastą­piła wyborcza katastrofa? Komentatorzy i eksperci jakby zasty­gli w oczekiwaniu, czy i kiedy te wszystkie wydarzenia odbiją się w sondażach. Mówi się, że z powodu znanej w socjologii społecznej inercji trzeba zaczekać co najmniej kilka tygodni, aby zobaczyć skutki ostatnich afer, niezręczności, śmieszności, załamania opowieści władzy.
   W PiS wciąż jest nadzieja, że poparcie dla tej partii jest z innego porządku niż w przypadku innych, dlatego jest ona odporna na typowe polityczne zawirowania. Że to, co się ostatnio wydarzyło, mogłoby zaszkodzić takiej Platformie czy SLD, ale podstawy powodzenia ugrupowania Kaczyń­skiego są znacznie solidniejsze, głębiej wmurowane, oparte na bezprecedensowych transferach socjalnych, godnościowej retoryce, wreszcie na bazie religijnej. Takie wnioski wyciąga­ne są choćby z faktu, że wcześniejsze „taśmy Morawieckiego”, na których premier klnie jak szewc i wychodzi na dość bez­względnego bankowego menedżera, nie odbiły się znaczą­co na sondażach. Że Tusk w takiej sytuacji straciłby znacz­nie więcej.


Premier do wyboru
Mimo to widać w PiS zamieszanie, jakąś niezwerbalizowaną do końca niepewność. Wybory samorządowe zostały oficjalnie uznane za wielki sukces, ale ciężko wystraszyła obóz rządzą­cy duża frekwencja w miastach. Dlatego obowiązująca teraz w PiS doktryna marketingowa ma polegać na demobilizowaniu antyPiSu, osłabianiu motywacji drugiej strony do pójścia na wybory europejskie, po to, aby jej dobry wynik w maju 2019 r. nie otworzył zwycięskiej dla niej tendencji. O potrzebie „usy­piania lemingów” mówią teraz w PiS wszyscy.
   To stara strategia tej partii. Wiadomo, że przy odpowiednim zdemobilizowaniu przeciwników do realnego rządzenia może wystarczyć, jak w 2005 r., nawet niespełna 30 proc. głosów. Zabiegi narracyjne mają być nastawione na to, aby w wybo­rach europejskich frekwencja nie przekroczyła zwyczajowych ok. 25 proc., a w parlamentarnych najlepiej, aby nie była wyższa niż 50 proc. PiS zawsze najlepiej wypadał przy marnej frekwen­cji, kiedy publiczność jest znudzona, zbrzydzona i zniechęcona do polityki. Wtedy wygrywa najbardziej polityczna z partii, czyli ugrupowanie Kaczyńskiego.
   Dlatego obóz władzy jest gotów na chwilę zrezygnować z tych elementów rewolucji, które po pierwsze: mogą antagonizować zwarte grupy społeczne - kobiety czy wielkie branże, a po dru­gie: mogą drażnić instytucje Unii Europejskiej i amerykański Departament Stanu, bo z nimi PiS ma duże problemy. Polity­cy rządzący raczej nie martwią się tym, że ich strategia jest widoczna jak na dłoni i wydaje się nazbyt oczywista. Zawsze sądzili, że to w niczym nie przeszkadza, bo wyborcy, nawet informowani o stosowanej na bieżąco wobec nich manipulacji, i tak ulegają jej wpływom.
   I mają tu dużo racji. Zaraz po nowelizacji ustawy o SN i przy­wróceniu usuniętych wcześniej sędziów nawet po stronie antypisowskiej pojawiło się wiele komentarzy, że PiS „ode­brał tlen opozycji”, że teraz już nie można mówić o polexicie, bo załamała się opowieść o antyunijnej polityce władzy. Tak jakby od jednej wymuszonej przez TSUE decyzji zmieniło się wieloletnie nastawienie formacji Kaczyńskiego do Unii Euro­pejskiej, zaświadczanej wcześniej setkami antybrukselskich wypowiedzi i serią głębokich konfliktów ze Wspólnotą. Podob­nie, po trzech latach demontażu instytucji demokratycznych, jedno bardziej ugodowe przemówienie Morawieckiego znów ma sprawiać, że „opozycja traci paliwo”, jak napisał komenta­tor „Rzeczpospolitej”. Mimo że jeszcze tego samego dnia, pod­czas występu dla innej publiczności - Radia Maryja, premier powiedział, że są tacy, którzy niewystarczająco kochają Pol­skę. Ale uprzejma publiczność ma traktować takie spektakle rozłącznie, wybierać tę wersję premiera, która im odpowiada, a na inne przymykać oko.
   Także Kaczyński opatuli się proeuropejsko na zimę po to, aby na wiosnę razem z Morawieckim mówić o Unii co najwyżej z troską o jej przyszłość. Powrócą opowieści o elektrycznych samochodach i mieszkaniach dla każdego. Premier zapewni, że będzie walczył o większe dotacje dla rolników, Krystyna Pawłowicz (ta od unijnej flagi jako szmaty) dostanie polecenie milczenia i eurowybory będzie można odhaczyć, bo uspokojeni mieszkańcy dużych miast zostaną w domu. I to zapewni sukces rządzącym. Jedna ze świeżych prognoz, na którą powołują się politycy PiS, głosi, że do Parlamentu Europejskiego dostanie się 26 kandydatów PiS, 18 z Koalicji Obywatelskiej w sojuszu z PSL w ramach EPP oraz po czterech z SLD i od Kukiza. Taki wynik PiS bierze w ciemno i tak ma zostać. Te wybory powinny być nieprzegrane, a wszystkie siły skierowane na październik.

Skłócać i rozdrabniać
Politycy formacji rządzącej wiedzą, że przewaga PiS pole­ga w dużej mierze na tym, że władza występuje jako zwarta siła przeciwko rozdrobnionej konkurencji. To jest druga część przyjętej strategii - obok demotywowania wyborców - czyli wzmacnianie podziałów na opozycji. Opowieść PiS polega te­raz np. na podkreślaniu, ile to Nowoczesna straciła na sojuszu z Platformą, która chce wchłonąć i podporządkować każde koalicyjne ugrupowanie. Innym przykładem tej metody jest ciepłe ostatnio traktowanie Roberta Biedronia, którego z kolei obawia się Platforma. Kolejnym- podtrzymywanie przekona­nia, że wyborcy PSL są znacznie bliżej PiS niż warszawska cen­trala tej partii. Wszystko po to, aby PSL nie wzmocniło Koalicji Obywatelskiej. Nawet śmiech z nowego ugrupowania Ryszarda Petru zelżał, kiedy się okazało, że całkiem sporo działaczy No­woczesnej skłania się do powrotu do dawnego lidera.
   Po opozycyjnej stronie zwłaszcza afera KFN obudziła nadzie­ję, że będzie nokautującym politycznym ciosem dla rządzą­cych. Wystarczy tylko poczekać. Nie ulega wątpliwości, że afera jest potężna i powinna mieć dalekosiężne skutki. Wyborcy, na­wet ci najwierniejsi, otrzymali widomy dowód, jak PiS rządzi na zapleczu, jak załatwia interesy, jak przejmuje i wykorzystuje instytucje państwa, jego organy, jak wreszcie zabiega o pie­niądze. A także - jak uprawia hipokryzję, wzywając jednocześnie do sanacji moral­nej, czystości politycznej i walki z korupcją oraz nepotyzmem. Te szwy zaczynają już głośno trzeszczeć.
   PiS przyjął optymistyczne założenie, że aferę KNF uda się jakoś wyciszyć, zba­gatelizować, wrzucić do domeny rutyno­wych działań państwa, służb specjalnych, prokuratury. Także przykryć kontraresztowaniami byłych członków KNF, zarzu­tami, że to za czasów PO była „prawdziwa afera KNF”. Jako że Marka Ch. nie da się już uratować, jasne jest, że będzie musiał odegrać rolę czarnego charakteru, przy­padkowego osobnika, który jakoś przemknął się przez sito.
   A na boku można porozumiewawczo uśmiechnąć się do swo­ich zwolenników: wiecie, nie zawsze może wychodzi perfekcyj­nie, ale popatrzcie, jak się walczy o interesy, jak się dba o swoich i jak używa siły. Dobrze komponuje się to z przypadkiem radne­go Wojciecha Kałuży, który przeszedł z Koalicji Obywatelskiej do PiS, co dało tej partii większość w województwie śląskim. Handel otwarty, nagi, może jakoś imponować i budzić respekt, ponieważ łatwo sobie wyobrazić, jak bezbronnym staje się sa­motny obywatel (np. Wojciech Kwaśniak z byłej KNF) w obli­czu potęgi państwa i rządzącej nim partii, a jak może wygod­nie żyć, jeśli pójdzie władzy na rękę. Kałuża to jeszcze jedna demonstracja siły PiS i dowód, że ludzie wciąż wiążą z tą partią nadzieje na długie rządy i długotrwałe korzyści, skoro są skłon­ni w tym celu zaryzykować infamię.
   Opozycja musi mierzyć się z takimi właśnie realiami i z pełną świadomością własnych przeszłych przewin - także przecież brała udział w politycznych „zakupach”. Na jej korzyść prze­mawia fakt, że to, co kiedyś było występkiem, oburzającym przekroczeniem normy, za rządów PiS nabrało cech systemo­wych, z których władza nie zamierza się tłumaczyć. Ten nowy układ od pewnego czasu stał się molochem, który ani się siebie nie wstydzi, ani się sobą nie brzydzi. „To widać, słychać i czuć”.

Między dwiema traumami
Stała mobilizacja i czujność opozycji jest tym bardziej po­trzebna, że kalendarz polityczny może nieoczekiwanie przy­spieszyć. Nie da się wykluczyć, że PiS zdecyduje się jednak na przedterminowe wybory parlamentarne, nawet już w marcu nadchodzącego roku. Jest to technicznie możliwe. A pokusa jest duża, bo w ten sposób wyprzedza się eurowybory, których wyniku PiS jest mocno niepewny. Likwiduje się zatem efekt majowej przegranej albo marnej wygranej, który odłożyłby się negatywnie jesienią. A też utrudniłoby konsolidację opozycji.
   Faktem jest, że o terminie wyborów może zdecydować wy­łącznie prezes PiS. A on szarpie się między dwiema historycz­nymi traumami. Pierwszą - że na początku 2006 r. nie zdecy­dował się na przyspieszenie wyborów, które by zapewne wygrał w cuglach. I drugą - że zdecydował się na to jesienią 2007 r., co zakończyło się widowiskową klęską. Ale przyspieszone wy­bory to raczej plan rezerwowy.
   Niezależnie od terminu wyborów opozycja przy takich wyni­kach jak teraz, i w takiej konfiguracji, niemal na pewno przegra. Pozostaje jej liczyć na skumulowanie minusów PiS i nagłą od­mianę sympatii wyborców, co w przeszłości kilka razy nastą­piło. Przy takim załamaniu do zwycięstwa może wystarczyć „pierwszy w kolejce »niePiS«”, czyli Platforma.
   Drugą opcją jest zawężenie pola wyboru przeciwnikom PiS i wystąpienie w wyborach - jednych i drugich - w postaci soju­szu PO, N, SLD, PSL. Biedroń powiedział ostatnio, że nie chce żadnych koalicji, jest przejęty swoją odrębnością i potencjałem. I może na razie ma rację: wchodząc w istniejący układ, straciłby walor nowości, zmniej­szył siłę oddziaływania. Ale tu wiele po­wiedzą przyszłoroczne sondaże: w razie powodzenia swojego projektu na pozio­mie np. 15 proc. i pozyskania nowych wyborców, Biedroń dołożyłby istotny antypisowski wkład. Ale gdyby samodziel­nie zdobył 6-8 proc. (a tyle dostaje teraz w standardowych sondażach), odcinając swój kawałek ze starego opozycyjnego tortu i odejmując zarazem koalicji kilka procent, to może się okazać, że - według ordynacji d’Hondta - zapewni PiS sejmową większość.
   Istotą dzisiejszej sytuacji jest to, że PiS prawdopodobnie osią­gnął już swoje maksimum zasięgu i przeszedł do obrony. Ale ta obrona pozycyjna może trwać długo, jeśli atakujący będą słabi i rozproszeni. Z faktu, że PiS ma stale mniej niż 40 proc. poparcia, można wnioskować, że jest - teoretycznie - do poko­nania przez pozostałe 60 proc. Ba, niepokonanie partii Kaczyń­skiego było dowodem wyjątkowej nieudolności. Ale polska po­lityka jest nieobliczalna. PiS dzięki kamuflażowi i schodzeniu z linii frontu może wygrać ostatkiem sił. Aby potem imperialnie dokończyć swoją rewolucję.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz