Uciekałam przed nim
ile sił w nogach, a on biegł za mną i w biegu się onanizował. Sądzę, że to
doganianie dziecka podniecało go - mówi Barbara Borowiecka, jedna z ofiar
księdza Jankowskiego
Małgorzata Święchowicz
Miała 12 lat, kiedy uciekała przed
księdzem.
- O tym, co się dzieje, kiedy już kogoś dopadnie, w ogóle się nie
rozmawiało. To było coś niesamowitego, bo jak myśmy na podwórku grali w klasy
albo odbijali piłkę, to wystarczyło, że ktoś krzyknął: „Jankowski idzie” i
zaraz wszyscy się rozbiegaliśmy, jedni na klatkę schodową i do mieszkania,
inni przez murek, na boisko szkolne. Dopóki mnie nie dopadł, nie miałam
pojęcia, o co chodzi. O tym się nie rozmawiało. Uciekaliśmy przed nim w
popłochu, piszcząc.
PODWÓRKO
Barbara Borowiecka
od 39 lat mieszka w Australii i tam ją znajduję. Ale od czasu do czasu
przylatuje do rodzinnego Gdańska i w czasie ostatniego pobytu zaprowadziła
Bożenę Aksamit, dziennikarkę „Gazety Wyborczej”, tam, gdzie kiedyś mieszkała -
na róg Łąkowej i Elbląskiej. Jankowski był wówczas wikarym w pobliskim kościele
św. Barbary. O tych dwóch latach - od 1968 do 1970 roku - po których trafił do
kościoła św. Brygidy, dotąd nic się nie mówiło.
- Myśmy z podwórka widzieli kościelne drzwi, więc jak ktoś z nas
zauważył, że Jankowski wyszedł i idzie w naszą stronę, wpadaliśmy w popłoch -
wspomina Barbara Borowiecka. Poszły z dziennikarką odszukać tę piwnicę, do
której zaciągał dzieci (ale tej piwnicy już nie ma), odszukać dom z czerwonej
cegły, w którym mieszkała dziewczyna, o której mówili, że zabiła się z powodu
ciąży z księdzem (został już wyburzony).
- Miała na imię Ewa, ciemne włosy, zielone oczy Bardzo ładna. Czasami
pomagała mi w lekcjach, czasami bawiłyśmy się razem na podwórku. Nie widziałam,
jak wyskoczyła, zanim dobiegłam, było już dużo ludzi, ktoś krzyczał, że trzeba
zadzwonić na milicję, ktoś przyniósł kapę w róże, jakie wtedy kładło się na
tapczany, i przykrył Ewę. Zostawiła list, w którym napisała, że nie chce mieć
dziecka Jankowskiego i że może teraz wszyscy jej uwierzą, że została zgwałcona.
Nie wiem, gdzie została pochowana. Jej rodzice szybko się stamtąd wyprowadzili
- opowiada Borowiecka.
Od ubiegłego tygodnia, odkąd w „Dużym Formacie” ukazał się tekst o
księdzu Jankowskim, a w nim jej wspomnienia, ludzie chodzą pod jego pomnik,
który stoi przy kościele św. Brygidy, przynoszą dziecięce buciki i kartki z napisem
„PEDOFIL”. Zbierają podpisy pod żądaniem, żeby pomnik usunąć. Ostatnio ktoś
oblał go czerwoną farbą.
Pytam Barbarę Borowiecką, czy ktoś z przedstawicieli Kościoła zwrócił
się do niej? Chciał zebrać informacje? - Nie, nikt - mówi Za to docierają do niej przykre komentarze obrońców
ks. Jankowskiego.
- Jeżeli było tak, jak ta pani mówi, to mi smutno, przykro, współczuję.
Ale dlaczego ona mówi o tym dopiero teraz? Po 50 latach? - pyta poseł PO Jerzy
Borowczak, jeden z bohaterów Solidarności i też jeden z inicjatorów budowy
pomnika. Zastanawia się, co się stało, że opowiada to, kiedy już nie ma
księdza Jankowskiego. Jest tylko pomnik.
No i właśnie - mówi Barbara Borowiecka - o ten pomnik chodzi. Wielki,
majestatyczny. Jak go zobaczyła: razem z cokołem 3,7 metra, zaczęło nią
telepać.
- Trzęsłam się i czułam jak mała dziewczynka, która nie może przed nim
uciec.
Miałam wrażenie, że zaraz znów,
jak kiedyś, mnie dopadnie. Nie mogłam znieść ani tego lęku, ani przygnębiającej
myśli, że taki podły człowiek i udało mu się.
CICHO BĄDŹ, CICHO
- Dopadł mnie co najmniej 10 razy. Za pierwszym
razem, gdy chciał mi ściągnąć majtki, ja je sobie tak mocno naciągnęłam, że
udało mi się gumkę chwycić w zęby. Robiłam wszystko, żeby mi ich nie zdjął, a
równocześnie, żeby mieć wolne ręce, odpychać się. Ja tak strasznie bałam się
tego człowieka. Bałam się i brzydziłam. Zazwyczaj zaczepiał jeszcze mniejsze
dzieci i chyba częściej chłopców, takich po 7-9 lat. Mój brat był akurat w tym
wieku, dlatego strasznie go pilnowałam. Nie umiałam nazwać tego, co robi
Jankowski, ale wiedziałam, że to jest złe - Borowieckiej łamie się głos.
Płacze. - Kiedyś kazałam bratu schować się za węglem w kotłowni, a sama
wybiegłam na klatkę schodową i tam mnie dorwał. Czasami zakrywał mi usta, czasami
szczypał.
Ocierał się członkiem, wytrysk był
na brzuch, na plecy. Jak miałam szczęście i zdążyłam się przykryć ubraniem, to
udawało mi się nie mieć jego nasienia na ciele, tylko na sukience. Brzydziło
mnie, jak mówił: „Teraz ci pokażę, jak to jest od tyłu”. I to jego sapanie i
powtarzanie; „Tylko cicho bądź, cicho”, Z buzi leciała mu ślina. I śmierdział
potem. Ja do końca życia nie zapomnę tego wstrętnego zapachu. Później uchodził
za eleganta, aleja go zapamiętałam śmierdzącego.
- Nie natrafiłem na historię o małych dzieciach, które uciekały przed
księdzem - mówi Jerzy Danilewicz, autor książki „Bursztynowy prałat”. Prześledził
życie Jankowskiego, rozmawiał z tymi, którzy go znali, ale nie słyszał, by
były jakieś problemy z nim w czasach, gdy był wikariuszem w św.
Barbarze. - Ale to, że lubił mieć w swoim otoczeniu młode osoby, to było
powszechnie wiadomo - mówi Danilewicz. Jankowskiemu długo udawało się budować
swój wizerunek na mitach, legendach, częściowych prawdach. Ten wizerunek -
twierdzi Danilewicz - przypomina budowlę z klocków.
- Dopóki tego nie ruszysz, jakoś
się trzyma. Wystarczy jednak wyciągnąć jeden klocek, a konstrukcja zaczyna się
chwiać.
Gdy Henryk Jankowski - urodzony w 1936 roku w Starogardzie Gdańskim
- wspominał swoje dzieciństwo, to zawsze jako
dostatnie. Tymczasem bez ojca, który po wcieleniu do Wehrmachtu zginął na
froncie wschodnim, było w domu ciężko, tym bardziej że miał siedem sióstr. Gdy
opowiadał o szkole, to twierdził, że go z niej wyrzucili, bo już wtedy
angażował się w działalność opozycyjną. - Tymczasem po prostu nauka mu nie
szła, intelektualnie był bardzo słaby - tłumaczy Danilewicz.
Po tym jak odpadł z liceum, trafił do szkoły wieczorowej. - Tam miał
okazję poznać przedstawicieli lokalnej władzy, urzędników i milicjantów,
którzy nadrabiali braki w edukacji. Doskonale się wśród nich odnalazł. Zaczął
mieć znajomości i wiedział, jak je wykorzystać, żeby coś komuś załatwić. W
życiu najlepiej wychodziło mu właśnie załatwianie. Szybko pojął, że każdemu
można coś dać i od każdego coś uzyskać. Wchodził w porozumienia, nie patrząc,
kto po jakiej stronie stoi i czy nie jest w coś umoczony. Z każdym potrafił się
dogadać - mówi Danilewicz. To się też sprawdzało później, gdy był już księdzem.
Ze spraw obyczajowych, na jakie natknął się Jerzy Danilewicz, pisząc swą
książkę, była sprawa ministranta - ksiądz Jankowski był już w parafii św.
Brygidy, chłopak był przez niego obdarowywany, dostał nawet okulary w zło tych
oprawcach, ale dopóki nie trafił do seminarium, jakoś było o tym cicho. Jego
relacje z księdzem wyszły na jaw, gdy chłopak znalazł się w seminarium. Na
początku 1980 r. został wyrzucony, a ksiądz Jankowski dostał zakaz
kontaktowania się z klerykami. - Nie wiadomo, jak potoczyłyby się jego losy
gdyby nie pomogła mu historia. W zasadzie Sierpień go uratował - kwituje
Danilewicz. Choć ci, z którymi rozmawiał, mówili, że wcale się nie palił do
tego, by iść do strajkujących w stoczni. Ale nie miał wyjścia - stocznia była
na obszarze jego probostwa.
STRAJK
Lech Wałęsa wspominał
później, że ksiądz Jankowski nie był optymistą, jeśli chodzi o powodzenie
strajku. Miał katastroficzną wizję jego końca.
- Gdy go zobaczyłem w stoczni, pomyślałem: odważny ksiądz. Ale jak
posłuchałem kazania, to zacząłem pytać kolegów: czy to kazanie pisała mu
bezpieka? Było o niczym - mówi wicemarszałek Senatu Bogdan Borusewicz, który
był wtedy, tak jak Borowczak, wśród inicjatorów sierpniowego strajku. Ale nie
był wśród tych, którzy się Jankowskim zachwycali i chodzili do św. Brygidy,
gdy ta w stanie wojennym stała się swoistym centrum dowodzenia Solidarności. -
Zacząłem go podejrzewać, że inspiruje konflikt wewnątrz kierownictwa związku.
Napuszcza Solidarność Stoczni Gdańskiej na Annę Walentynowicz, a ją na Wałęsę
- mówi Borusewicz. Po wprowadzeniu stanu wojennego, gdy ukrywając się,
organizował struktury podziemne, nabrał jeszcze większych podejrzeń. -
Zajmowałem się wtedy także analizą wpadek. Szybko doszedłem do tego, że za
część odpowiada ksiądz Jankowski. W listopadzie 1984 roku, gdy wciąż byłem
poszukiwany przez bezpiekę, dziewczyna, która załatwiła mi mieszkanie w
Sopocie, poszła do św. Brygidy, żeby powiedzieć ks. Jankowskiemu, że potrzebne
mi są lekarstwa, coś do jedzenia. Zaraz po tej wizycie dostała niesamowicie
silną obserwację i adres, pod którym się ukrywałem,
był już spalony. Trzeba było uciekać. Zimno, noc, a my z żoną i dzieckiem,
które miało wtedy dwa miesiące, biegliśmy przez las, byle dalej od tego
mieszkania - opowiada Borusewicz.
Po latach, w archiwach IPN, udaje się znaleźć meldunki, z których
wynika, że ksiądz Jankowski był wykorzystywany przez SB do działań przeciw
Solidarności.
OBSERWACJA
- Z moich informacji wynika,
że zwerbowano go już w latach 70. na tak zwanym kierunku niemieckim. Służby
zainteresowały się tym, że ma tam wiele kontaktów. Czy później zainteresowały
się też sprawami obyczajowymi? I czy tym go szantażowano? Nie wiem - mówi
Borusewicz.
Jeden z dawnych pracowników służb, który w latach 80. miał dyżury w
mieszkaniu, z którego obserwowany był kościół św. Brygidy, opowiada: -
Mieliśmy rejestrować, kto z opozycjonistów wchodzi, kto wychodzi. Pamiętam, że
tam się kręciło dużo nieletnich, ale my nie mieliśmy analizować, czy chodzą
tylko się pomodlić, czy do zakrystii albo dalej. Jakbyśmy dostali polecenie,
żeby zwracać na to uwagę, toby się zwróciło, ale te dzieciaki, z tego co
pamiętam, w ogóle nie były w kręgu naszych zainteresowań.
Jeden z księży, którzy pracowali w kurii: - Mówiło się, że Jankowski
jest orientacji homoseksualnej, więc jak teraz słyszę, że biegał za dziewczynkami,
to mi nie bardzo pasuje. Ale ja wiem o nim może z 10 procent wszystkiego. A i
te 10 procent mnie przeraża. Jego nawet trudno opisać, bo to jakby złapać jeża
gołymi rękoma: czy od głowy, czy od zadka - tak samo kłuje. Kiedyś jadłem z
nim śniadanie, zrobił na talerzu taką kompozycję: na środku parówka, po bokach
jajka. Innym razem nadział na widelec parówkę i zapytał: masz takiego? Był
wulgarny. Kiedyś, idąc ze znaną dziennikarką przez kościół, wskazywał wzory na
marmurowej posadzce i powiedział: o, proszę, jakie my tu mamy wargi sromowe.
- Danuta Wałęsa najszybciej z nas wszystkich go przejrzała - mówi
Borusewicz. W swojej książce „Marzenia i tajemnice” Wałęsowa wspomina, że
używał w stosunku do kobiet i dzieci „obleśnych słów”. Pisze też, że woził do
hierarchów jakieś rzadkie delikatesy, z każdym chciał żyć dobrze, każdego
obdarować. Sobie też nie odmawiał. Kiedyś zatrzymali się w zajeździe, zamówił
kaczkę. Zdziwiła się, bo był piątek. A on wzruszył ramionami i powiedział do
dania na talerzu: „Jesteś kaczką, stań się rybką”.
Lubił wygodnie żyć, dobrze zjeść, podejmować ważnych gości.
Na przełomie lat 80. i 90. do
Gdańska ciągnęły osobistości z całego świata: senator Edward Kennedy,
prezydent Francji Frańęois Mitterrand, Ronald Reagan, Jane Fonda, Robert De Niro. Większość trafiała do św. Brygidy.
Borusewicz pamięta wizytę Margaret Thatcher. Rozmowa o trudnej
sytuacji w Polsce, kryzysie, kolejkach w sklepach, braku żywności. I nagle na
skinienie Jankowskiego wchodzą kelnerzy z bażantami na pięknie udekorowanych
półmiskach. - Pani Thatcher,
widząc to, powiedziała z przekąsem: „Chyba
jednak u was nie jest aż tak źle”. Wszystkim zrobiło się głupio, tylko nie jemu
- mówi wicemarszałek.
- Miał ambicje, które stale rosły. A otoczenie utwierdzało go w
przekonaniu, że jest niezwykły, zasłużył na to, co ma, i zasługuje na coś
jeszcze większego - mówi Jerzy Danilewicz.
Miał nadzieję, że Wałęsa, jak zostanie prezydentem, zabierze go do
prezydenckiego pałacu albo że zostanie generałem, ordynariuszem polowym. Nic z
tego nie wyszło, ale o księdzu Jankowskim stale było głośno. A to z powodu
antysemickich kazań, a to Grobów Pańskich, jakie urządzał na Wielkanoc. Raz
były tam - obok siebie - symbole Unii Wolności, PSL, SLD, SS, NKWD i KGB, innym
razem kościotrup trzymający flagę Linii Europejskiej. W końcu zaczął budować
największy na świecie ołtarz z bursztynu i Instytut ks. prałata Henryka
Jankowskiego, którego prezesem został jeden z jego dawnych ministrantów -
Mariusz Olchowik. Planowali, że będą sprzedawać wino „Monsignore”, wodę
mineralną „Jankowski”, może też koszulki, kubki i breloczki z podobizną
prałata. Wtedy jednak „Rzeczpospolita” ujawniła, że członkowie instytutu
urządzają zakrapiane imprezy w agencji towarzyskiej. Dziennikarze programu
„Teraz My!” w TVN24
pokazali nagranie z ukrytej kamery, na którym
Olchowik grozi śmiercią jednemu z biznesowych partnerów; Ostatecznie w 2009 r.
- na rok przed śmiercią ks. Jankowskiego - instytut
trzeba było rozwiązać. Zostały długi. Jak wielkie? Gdy dziennikarze dopytywali
o to likwidatora instytutu, zdradził tylko, że na sam zakup dywanów, rachunki
z restauracji, przeloty zarządu samolotem poszło prawie 150 tys. zł.
To był już wtedy tylko jeden z wielu skandali - kilka lat wcześniej w
prokuraturze znalazło się zawiadomienie, że na plebanię św. Brygidy trafiają
kilkunastoletni chłopcy, nocują z prałatem w jednym łóżku. Są przez niego
obsypywani prezentami, usługują mu.
Gdański ksiądz: - Arcybiskup Gocłowski powiedział: „W końcu mam to na piśmie”.
I wtedy go odwołał. O wiele za późno, i
Wszyscy wiedzieli, co ksiądz Henryk wyczynia, i powinno się g już
wcześniej zrobić z tym porządek, ale Gocłowski był uwikłany w tę metodologię
myślenia o Jankowskim jak o świetnym „załatwiaczu”. Jak coś trzeba było, to się
mówiło Heńkowi i Heniek załatwił. Tak to się ciągnęło latami, a on stał się jak
rzeka, której nie można uregulować i co jakiś czas wychodzi z brzegów. Miał w
sobie coś potwornie destrukcyjnego. Jakąś taką brawurę, która nie znała
granic. Jak samochód, to biały mercedes, jak ubranie, to frak albo mundur
komandora. Lubił nosić się na bogato, pokazywać w tych swoich niby-mundurach, w
tych płaszczach królewskich szytych na miarę. Kościół, wiedząc o cechach, jakie
ten człowiek miał, pozwalał mu rosnąć, hodował go.
SUPERPAW
- Żył, jak nie
powinien żyć - przyznaje Andrzej Celiński, w latach 80. bliski
współpracownik Lecha Wałęsy, częsty wtedy bywalec „rancza”, jak mawiano o
plebanii księdza Jankowskiego. Ostatnio na Facebooku wypunktował wszystkie jego
wady: był dla Solidarności obciążeniem, przeszkodą, agentem. Superpawiem, który
lubił blichtr, luksusy. Ale też - aż do roku 1989 - był dla represjonowanych
ostoją, biurem, kasą, pomocą.
Michał Wojciechowicz, który w stanie wojennym jako nastolatek
przychodził do św. Brygidy pomagać przy rozpakowywaniu transportów z
zachodnimi darami, też to docenia. Ale kiedyś trafił
na plebanię, gdy nikogo poza księdzem nie było. - Mamę internowali, więc
spytał, czy wiem, co u mamy, a później przyciągnął mnie, zaczął gładzić po
twarzy i dotykać tak, że zrobiło mi się niedobrze - wspomina. Ksiądz ocierał
się o niego w taki sposób, że nie miał wątpliwości: to molestowanie. - Obaj
byliśmy w ubraniu i to wszystko nie trwało długo, bo weszła gosposia i
uciekłem - wspomina.
Lidia Makowska, gdańska działaczka społeczna, kulturoznawczyni: - W1993
roku, gdy byłam w Lubece, na spotkaniu byłych gdańszczan od jednej z kobiet
usłyszałam, że ona na Brygidę pieniędzy nie daje, bo prałat gwałci dzieci.
Użyła słowa „gwałt”, a ja jakbym tego nie słyszała - wspomina. - O tym się
mówiło, a jednak jakby nie mówiło. Widziało się tych młodych chłopców wokół
księdza Jankowskiego, a jakby nie widziało. To był jakby naturalny krajobraz.
Pracowałam blisko św. Brygidy i kiedyś zobaczyłam chłopca, który cieszył się,
że dostał od prałata Jankowskiego konsolę do gry. Pomyślałam: jaki dobry ten
prałat. Zamiast zastanowić się, jaka była cena za tę konsolę. Strasznie sobie
wyrzucam, że nic nie zrobiłam. Ale teraz wierzę, że to ten moment. Trzeba zburzyć
jego pomnik.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz