piątek, 14 grudnia 2018

O tym się nie mówiło



Uciekałam przed nim ile sił w nogach, a on biegł za mną i w biegu się onanizował. Sądzę, że to doganianie dziecka podniecało go - mówi Barbara Borowiecka, jedna z ofiar księdza Jankowskiego

Małgorzata Święchowicz

Miała 12 lat, kiedy uciekała przed księdzem.
   - O tym, co się dzieje, kiedy już kogoś dopadnie, w ogóle się nie rozmawiało. To było coś niesamo­witego, bo jak myśmy na podwórku grali w klasy albo odbijali piłkę, to wystarczyło, że ktoś krzyknął: „Jankowski idzie” i zaraz wszy­scy się rozbiegaliśmy, jedni na klatkę schodową i do miesz­kania, inni przez murek, na boisko szkolne. Dopóki mnie nie dopadł, nie miałam pojęcia, o co chodzi. O tym się nie rozma­wiało. Uciekaliśmy przed nim w popłochu, piszcząc.
PODWÓRKO
Barbara Borowiecka od 39 lat mieszka w Australii i tam ją znajduję. Ale od czasu do czasu przylatuje do rodzinnego Gdańska i w czasie ostatniego pobytu zaprowadziła Bożenę Aksamit, dziennikarkę „Gazety Wyborczej”, tam, gdzie kie­dyś mieszkała - na róg Łąkowej i Elbląskiej. Jankowski był wówczas wikarym w pobliskim kościele św. Barbary. O tych dwóch latach - od 1968 do 1970 roku - po których trafił do kościoła św. Brygidy, dotąd nic się nie mówiło.
   - Myśmy z podwórka widzieli kościelne drzwi, więc jak ktoś z nas zauważył, że Jankowski wyszedł i idzie w naszą stronę, wpadaliśmy w popłoch - wspomina Barbara Borowiecka. Po­szły z dziennikarką odszukać tę piwnicę, do której zaciągał dzieci (ale tej piwnicy już nie ma), odszukać dom z czerwo­nej cegły, w którym mieszkała dziewczyna, o której mówili, że zabiła się z powodu ciąży z księdzem (został już wyburzony).
   - Miała na imię Ewa, ciemne włosy, zielone oczy Bardzo ład­na. Czasami pomagała mi w lekcjach, czasami bawiłyśmy się razem na podwórku. Nie widziałam, jak wyskoczyła, zanim do­biegłam, było już dużo ludzi, ktoś krzyczał, że trzeba zadzwonić na milicję, ktoś przyniósł kapę w róże, jakie wtedy kładło się na tapczany, i przykrył Ewę. Zostawiła list, w którym napisała, że nie chce mieć dziecka Jankowskiego i że może teraz wszyscy jej uwierzą, że została zgwałcona. Nie wiem, gdzie została pocho­wana. Jej rodzice szybko się stamtąd wyprowadzili - opowiada Borowiecka.
   Od ubiegłego tygodnia, odkąd w „Dużym Formacie” ukazał się tekst o księdzu Jankowskim, a w nim jej wspomnienia, ludzie chodzą pod jego pomnik, który stoi przy kościele św. Brygidy, przynoszą dziecięce buciki i kartki z na­pisem „PEDOFIL”. Zbierają podpisy pod żądaniem, żeby pomnik usunąć. Ostatnio ktoś oblał go czerwoną farbą.
   Pytam Barbarę Borowiecką, czy ktoś z przedstawicieli Kościoła zwrócił się do niej? Chciał zebrać informacje? - Nie, nikt - mówi Za to docierają do niej przykre ko­mentarze obrońców ks. Jankowskiego.
   - Jeżeli było tak, jak ta pani mówi, to mi smutno, przykro, współczuję. Ale dlacze­go ona mówi o tym dopiero teraz? Po 50 latach? - pyta poseł PO Jerzy Borowczak, jeden z bohaterów Solidarności i też jeden z inicjatorów budowy pomnika. Zastana­wia się, co się stało, że opowiada to, kiedy już nie ma księdza Jankowskiego. Jest tyl­ko pomnik.
   No i właśnie - mówi Barbara Borowie­cka - o ten pomnik chodzi. Wielki, ma­jestatyczny. Jak go zobaczyła: razem z cokołem 3,7 metra, zaczęło nią telepać.
   - Trzęsłam się i czułam jak mała dziew­czynka, która nie może przed nim uciec.
Miałam wrażenie, że zaraz znów, jak kiedyś, mnie dopadnie. Nie mogłam znieść ani tego lęku, ani przygnębiającej myśli, że taki podły człowiek i udało mu się.

CICHO BĄDŹ, CICHO
- Dopadł mnie co najmniej 10 razy. Za pierwszym razem, gdy chciał mi ściągnąć majtki, ja je sobie tak mocno naciągnęłam, że udało mi się gumkę chwycić w zęby. Robiłam wszystko, żeby mi ich nie zdjął, a równocześnie, żeby mieć wolne ręce, odpychać się. Ja tak strasznie bałam się tego człowieka. Bałam się i brzy­dziłam. Zazwyczaj zaczepiał jeszcze mniejsze dzieci i chyba częściej chłopców, takich po 7-9 lat. Mój brat był akurat w tym wieku, dlatego strasznie go pilnowałam. Nie umiałam nazwać tego, co robi Jankowski, ale wiedziałam, że to jest złe - Borowie­ckiej łamie się głos. Płacze. - Kiedyś kazałam bratu schować się za węglem w kotłowni, a sama wybiegłam na klatkę schodową i tam mnie dorwał. Czasami zakrywał mi usta, czasami szczypał.
Ocierał się członkiem, wytrysk był na brzuch, na plecy. Jak mia­łam szczęście i zdążyłam się przykryć ubraniem, to udawało mi się nie mieć jego nasienia na ciele, tylko na sukience. Brzydziło mnie, jak mówił: „Teraz ci pokażę, jak to jest od tyłu”. I to jego sa­panie i powtarzanie; „Tylko cicho bądź, cicho”, Z buzi leciała mu ślina. I śmierdział potem. Ja do końca życia nie zapomnę tego wstrętnego zapachu. Później uchodził za eleganta, aleja go za­pamiętałam śmierdzącego.
   - Nie natrafiłem na historię o małych dzieciach, które ucie­kały przed księdzem - mówi Jerzy Danilewicz, autor książki „Bursztynowy prałat”. Prześledził życie Jankowskiego, rozma­wiał z tymi, którzy go znali, ale nie słyszał, by były jakieś proble­my z nim w czasach, gdy był wikariuszem w św. Barbarze. - Ale to, że lubił mieć w swoim otoczeniu mło­de osoby, to było powszechnie wiadomo - mówi Danilewicz. Jankowskiemu dłu­go udawało się budować swój wizerunek na mitach, legendach, częściowych praw­dach. Ten wizerunek - twierdzi Danile­wicz - przypomina budowlę z klocków.
- Dopóki tego nie ruszysz, jakoś się trzy­ma. Wystarczy jednak wyciągnąć jeden klocek, a konstrukcja zaczyna się chwiać.
   Gdy Henryk Jankowski - urodzony w 1936 roku w Starogardzie Gdańskim - wspominał swoje dzieciństwo, to za­wsze jako dostatnie. Tymczasem bez ojca, który po wcieleniu do Wehrmachtu zgi­nął na froncie wschodnim, było w domu ciężko, tym bardziej że miał siedem sióstr. Gdy opowiadał o szkole, to twier­dził, że go z niej wyrzucili, bo już wtedy angażował się w działalność opozycyj­ną. - Tymczasem po prostu nauka mu nie szła, intelektualnie był bardzo słaby - tłumaczy Danilewicz.
   Po tym jak odpadł z liceum, trafił do szkoły wieczorowej. - Tam miał okazję poznać przedstawicie­li lokalnej władzy, urzędników i milicjantów, którzy nadrabia­li braki w edukacji. Doskonale się wśród nich odnalazł. Zaczął mieć znajomości i wiedział, jak je wykorzystać, żeby coś komuś załatwić. W życiu najlepiej wychodziło mu właśnie załatwia­nie. Szybko pojął, że każdemu można coś dać i od każdego coś uzyskać. Wchodził w porozumienia, nie patrząc, kto po jakiej stronie stoi i czy nie jest w coś umoczony. Z każdym potrafił się dogadać - mówi Danilewicz. To się też sprawdzało później, gdy był już księdzem.
   Ze spraw obyczajowych, na jakie natknął się Jerzy Danilewicz, pisząc swą książkę, była sprawa ministranta - ksiądz Jankowski był już w parafii św. Brygidy, chłopak był przez niego obdarowy­wany, dostał nawet okulary w zło tych oprawcach, ale dopóki nie trafił do seminarium, jakoś było o tym cicho. Jego relacje z księ­dzem wyszły na jaw, gdy chłopak znalazł się w seminarium. Na początku 1980 r. został wyrzucony, a ksiądz Jankowski dostał zakaz kontaktowania się z klerykami. - Nie wiadomo, jak poto­czyłyby się jego losy gdyby nie pomogła mu historia. W zasadzie Sierpień go uratował - kwituje Danilewicz. Choć ci, z którymi rozmawiał, mówili, że wcale się nie palił do tego, by iść do straj­kujących w stoczni. Ale nie miał wyjścia - stocznia była na ob­szarze jego probostwa.

STRAJK
Lech Wałęsa wspominał później, że ksiądz Jankowski nie był optymistą, jeśli chodzi o powodzenie strajku. Miał katastroficz­ną wizję jego końca.
   - Gdy go zobaczyłem w stoczni, pomyślałem: odważny ksiądz. Ale jak posłuchałem kazania, to zacząłem pytać kolegów: czy to kazanie pisała mu bezpieka? Było o niczym - mówi wicemarsza­łek Senatu Bogdan Borusewicz, który był wtedy, tak jak Borowczak, wśród inicjatorów sierpniowego strajku. Ale nie był wśród tych, którzy się Jankowskim zachwycali i chodzili do św. Brygi­dy, gdy ta w stanie wojennym stała się swoistym centrum dowo­dzenia Solidarności. - Zacząłem go podejrzewać, że inspiruje konflikt wewnątrz kierownictwa związku. Napuszcza Solidar­ność Stoczni Gdańskiej na Annę Walentynowicz, a ją na Wałę­sę - mówi Borusewicz. Po wprowadzeniu stanu wojennego, gdy ukrywając się, organizował struktury podziemne, nabrał jesz­cze większych podejrzeń. - Zajmowałem się wtedy także ana­lizą wpadek. Szybko doszedłem do tego, że za część odpowiada ksiądz Jankowski. W listopadzie 1984 roku, gdy wciąż byłem poszukiwany przez bezpiekę, dziewczyna, która załatwiła mi mieszkanie w Sopocie, poszła do św. Brygidy, żeby powiedzieć ks. Jankowskiemu, że potrzebne mi są lekarstwa, coś do jedze­nia. Zaraz po tej wizycie dostała niesamowicie silną obserwację i adres, pod którym się ukrywałem, był już spalony. Trzeba było uciekać. Zimno, noc, a my z żoną i dzieckiem, które miało wtedy dwa miesiące, biegliśmy przez las, byle dalej od tego mieszkania - opowiada Borusewicz.
   Po latach, w archiwach IPN, udaje się znaleźć meldunki, z któ­rych wynika, że ksiądz Jankowski był wykorzystywany przez SB do działań przeciw Solidarności.

OBSERWACJA
- Z moich informacji wynika, że zwerbowano go już w latach 70. na tak zwanym kierunku niemieckim. Służby zainteresowały się tym, że ma tam wiele kontaktów. Czy później zainteresowa­ły się też sprawami obyczajowymi? I czy tym go szantażowano? Nie wiem - mówi Borusewicz.
   Jeden z dawnych pracowników służb, który w latach 80. miał dyżury w mieszkaniu, z którego obserwowany był kościół św. Bry­gidy, opowiada: - Mieliśmy rejestrować, kto z opozycjonistów wchodzi, kto wychodzi. Pamiętam, że tam się kręciło dużo nielet­nich, ale my nie mieliśmy analizować, czy chodzą tylko się pomod­lić, czy do zakrystii albo dalej. Jakbyśmy dostali polecenie, żeby zwracać na to uwagę, toby się zwróciło, ale te dzieciaki, z tego co pamiętam, w ogóle nie były w kręgu naszych zainteresowań.
   Jeden z księży, którzy pracowali w kurii: - Mówiło się, że Jan­kowski jest orientacji homoseksualnej, więc jak teraz słyszę, że biegał za dziewczynkami, to mi nie bardzo pasuje. Ale ja wiem o nim może z 10 procent wszystkiego. A i te 10 procent mnie przeraża. Jego nawet trudno opisać, bo to jakby złapać jeża go­łymi rękoma: czy od głowy, czy od zadka - tak samo kłuje. Kie­dyś jadłem z nim śniadanie, zrobił na talerzu taką kompozycję: na środku parówka, po bokach jajka. Innym razem nadział na widelec parówkę i zapytał: masz takiego? Był wulgarny. Kiedyś, idąc ze znaną dziennikarką przez kościół, wskazywał wzory na marmurowej posadzce i powiedział: o, proszę, jakie my tu mamy wargi sromowe.
   - Danuta Wałęsa najszybciej z nas wszystkich go przejrzała - mówi Borusewicz. W swojej książce „Marzenia i tajemnice” Wałęsowa wspomina, że używał w stosunku do kobiet i dzieci „obleśnych słów”. Pisze też, że woził do hierarchów jakieś rzad­kie delikatesy, z każdym chciał żyć dobrze, każdego obdarować. Sobie też nie odmawiał. Kiedyś zatrzymali się w zajeździe, za­mówił kaczkę. Zdziwiła się, bo był piątek. A on wzruszył ramio­nami i powiedział do dania na talerzu: „Jesteś kaczką, stań się rybką”.
   Lubił wygodnie żyć, dobrze zjeść, podejmować ważnych gości.
Na przełomie lat 80. i 90. do Gdańska ciągnęły osobistości z całe­go świata: senator Edward Kennedy, prezydent Francji Frańęois Mitterrand, Ronald Reagan, Jane Fonda, Robert De Niro. Więk­szość trafiała do św. Brygidy.
   Borusewicz pamięta wizytę Margaret Thatcher. Rozmowa o trudnej sytuacji w Polsce, kryzysie, kolejkach w sklepach, bra­ku żywności. I nagle na skinienie Jankowskiego wchodzą kelne­rzy z bażantami na pięknie udekorowanych półmiskach. - Pani Thatcher, widząc to, powiedziała z przekąsem: „Chyba jednak u was nie jest aż tak źle”. Wszystkim zrobiło się głupio, tylko nie jemu - mówi wicemarszałek.
   - Miał ambicje, które stale rosły. A otoczenie utwierdzało go w przekonaniu, że jest niezwykły, zasłużył na to, co ma, i zasłu­guje na coś jeszcze większego - mówi Jerzy Danilewicz.
   Miał nadzieję, że Wałęsa, jak zostanie prezydentem, zabie­rze go do prezydenckiego pałacu albo że zostanie generałem, ordynariuszem polowym. Nic z tego nie wyszło, ale o księdzu Jankowskim stale było głośno. A to z powodu antysemickich ka­zań, a to Grobów Pańskich, jakie urządzał na Wielkanoc. Raz były tam - obok siebie - symbole Unii Wolności, PSL, SLD, SS, NKWD i KGB, innym razem kościotrup trzymający flagę Linii Europejskiej. W końcu zaczął budować największy na świecie ołtarz z bursztynu i Instytut ks. prałata Henryka Jankowskie­go, którego prezesem został jeden z jego dawnych ministran­tów - Mariusz Olchowik. Planowali, że będą sprzedawać wino „Monsignore”, wodę mineralną „Jankowski”, może też koszulki, kubki i breloczki z podobizną prałata. Wtedy jednak „Rzeczpo­spolita” ujawniła, że członkowie instytutu urządzają zakrapiane imprezy w agencji towarzyskiej. Dziennikarze programu „Teraz My!” w TVN24 pokazali nagranie z ukrytej kamery, na którym Olchowik grozi śmiercią jednemu z biznesowych partnerów; Ostatecznie w 2009 r. - na rok przed śmiercią ks. Jankowskiego - instytut trzeba było rozwiązać. Zostały długi. Jak wielkie? Gdy dziennikarze dopytywali o to likwidatora instytutu, zdradził tyl­ko, że na sam zakup dywanów, rachunki z restauracji, przeloty zarządu samolotem poszło prawie 150 tys. zł.
   To był już wtedy tylko jeden z wielu skandali - kilka lat wcześ­niej w prokuraturze znalazło się zawiadomienie, że na plebanię św. Brygidy trafiają kilkunastoletni chłopcy, nocują z prałatem w jednym łóżku. Są przez niego obsypywani prezentami, usługują mu.
   Gdański ksiądz: - Arcybiskup Gocłowski powiedział: „W końcu mam to na piśmie”. I wtedy go odwołał. O wiele za późno, i Wszyscy wiedzieli, co ksiądz Henryk wyczynia, i powinno się g już wcześniej zrobić z tym porządek, ale Gocłowski był uwikłany w tę metodologię myślenia o Jankowskim jak o świetnym „załatwiaczu”. Jak coś trzeba było, to się mówiło Heńkowi i Heniek załatwił. Tak to się ciągnęło latami, a on stał się jak rzeka, której nie można uregulować i co jakiś czas wychodzi z brzegów. Miał w sobie coś potwornie destrukcyjnego. Jakąś taką brawurę, któ­ra nie znała granic. Jak samochód, to biały mercedes, jak ubra­nie, to frak albo mundur komandora. Lubił nosić się na bogato, pokazywać w tych swoich niby-mundurach, w tych płaszczach królewskich szytych na miarę. Kościół, wiedząc o cechach, jakie ten człowiek miał, pozwalał mu rosnąć, hodował go.

SUPERPAW
- Żył, jak nie powinien żyć - przyznaje Andrzej Celiński, w la­tach 80. bliski współpracownik Lecha Wałęsy, częsty wtedy by­walec „rancza”, jak mawiano o plebanii księdza Jankowskiego. Ostatnio na Facebooku wypunktował wszystkie jego wady: był dla Solidarności obciążeniem, przeszkodą, agentem. Superpawiem, który lubił blichtr, luksusy. Ale też - aż do roku 1989 - był dla represjonowanych ostoją, biurem, kasą, pomocą.
   Michał Wojciechowicz, który w stanie wojennym jako nasto­latek przychodził do św. Brygidy pomagać przy rozpakowywa­niu transportów z zachodnimi darami, też to docenia. Ale kiedyś trafił na plebanię, gdy nikogo poza księdzem nie było. - Mamę internowali, więc spytał, czy wiem, co u mamy, a później przy­ciągnął mnie, zaczął gładzić po twarzy i dotykać tak, że zrobiło mi się niedobrze - wspomina. Ksiądz ocierał się o niego w taki sposób, że nie miał wątpliwości: to molestowanie. - Obaj byli­śmy w ubraniu i to wszystko nie trwało długo, bo weszła gospo­sia i uciekłem - wspomina.
   Lidia Makowska, gdańska działaczka społeczna, kulturoznawczyni: - W1993 roku, gdy byłam w Lubece, na spotkaniu byłych gdańszczan od jednej z kobiet usłyszałam, że ona na Brygidę pie­niędzy nie daje, bo prałat gwałci dzieci. Użyła słowa „gwałt”, a ja jakbym tego nie słyszała - wspomina. - O tym się mówiło, a jed­nak jakby nie mówiło. Widziało się tych młodych chłopców wokół księdza Jankowskiego, a jakby nie widziało. To był jakby natural­ny krajobraz. Pracowałam blisko św. Brygidy i kiedyś zobaczyłam chłopca, który cieszył się, że dostał od prałata Jankowskiego kon­solę do gry. Pomyślałam: jaki dobry ten prałat. Zamiast zastano­wić się, jaka była cena za tę konsolę. Strasznie sobie wyrzucam, że nic nie zrobiłam. Ale teraz wierzę, że to ten moment. Trzeba zbu­rzyć jego pomnik.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz