środa, 12 grudnia 2018

Rola dla króla



Teraz jest czas debat i budowania szerokiego zaplecza. Ale na wyborczy szlak ruszy znacznie bardziej okrojona pierwsza kadrowa. Taki jest plan Roberta Biedronia na wejście do polityki.

Poleciała z głośnika solówka na gitarze elektrycz­nej. Potem światła zgasły i rozległ się głos: „Do­bry wieczór państwu. Zamknijcie oczy. Pomy­ślcie o Polsce, w której chcecie żyć”. Jesteśmy w sali restauracyjnej jednego z hoteli w Łomży Nie dla wszystkich starczyło krzeseł, przyby­ło jakieś 150 osób. Pełny przekrój wiekowy, od uczniów po emerytów. Co prawda kilka dni wcześniej w Warszawie było dziesięć razy wię­cej, ale stolica rządzi się innymi prawami, jak na rozmiar i spe­cyfikę Łomży, tu też należy mówić o frekwencyjnym sukcesie.
   Wreszcie zapalają się światła i z entuzjastycznym „wow!” wchodzi na salę Robert Biedroń. Przybija piątki z najbli­żej siedzącymi, wstępny small talk. Wszystko zostało tak
przygotowane, aby możliwie skrócić dystans. Bohater wieczoru pośrodku, dookoła publiczność. Pomyślano nawet o koryta­rzach ułatwiających Biedroniowi swobodne przemieszczanie się pomiędzy krzesłami. W tej „burzy mózgów” (bo pod takim szyldem odbywa się impreza) chodzi o odwrócenie relacji polityk-wyborca. To ludzie mają mówić, a Biedroń słuchać i wy­ciągać programowe wnioski.


Autentyzm pozorowany
Pobrzmiewają nieco echa wystąpień Szydło i Kukiza z kam­panii w 2015 r. Zwłaszcza że Biedroń tak samo chętnie kreuje się na ofiarę medialnego mainstreamu („Nikt tak źle mnie jeszcze nie potraktował”). Oligarchiczne rządy nowej elity PiS aż tak wiele zatem nie zmieniły Nowy ruch polityczny raz jeszcze próbuje legitymizować się poprzez negację starych elit. Być może dlatego, że również chciałby coś ugrać z dala od Warszawy.
   Zgłoszenie uczestnictwa w „burzy mózgów” odbywa się po­przez stronę internetową. W odpowiedzi przychodzi mail od Ro­berta Biedronia z zaproszeniem na imprezę. Okazuje się, że nie było to konieczne. Nikt przy wejściu nie sprawdzał zaproszeń.
   Chodzi więc o to, aby cyfrowo dołączyć do nowej wspólnoty. Strona „Roberta Biedronia - lidera nowego ruchu społecznego” otwiera się zresztą hasłem „Policzmy się!”. Jest też i licznik wskazu­jący już ponad 800 tys. osób. Obejmuje każdego, kto zarejestrował się na spotkanie albo zamówił newsletter, skomentował na porta­lach społecznościowych, zalajkował. Ostatnio wzbogacono ofer­tę o gadżety w internetowym sklepie Roberta Biedronia. On sam na zdjęciach robi za modela prezentującego towar. Można kupić bluzę „Robert dla wolności” (z komiksowym obliczem polityka), torbę na zakupy „świeckie państwo” (z rysunkiem pół Sejmu i pół Kościoła), kubki (z konstytucją albo wegańską marchewką).
   Ale te setki tysięcy potencjalnych sympatyków pokazują jedynie zakres ogólnego rezonansu przedsięwzięcia. Dla organizatorów istotniejsza jest liczba deklarujących aktywność w ruchu. Na razie to podobno 30 tys. osób. I jest to już teraz poziom mocno usa­dowionych w systemie politycznym partii. Choć mimo wszystko trudno porównywać okrzepłe struktury płacących składki dzia­łaczy do pierwotnej akumulacji politycznego kapitału Biedronia.
    „Nowy ruch społeczny” wiedzie bowiem żywot nieformal­ny i sieciowy. Wyraźnie zresztą akcentowane jest to, że do tej pory proces toczy się spontanicznie. Spontaniczny jest napływ chętnych do zaangażowania oraz strumień finansowy, zasi­lany dobrowolnymi datkami. Lokalni organizatorzy przepro­wadzają zbiórki publiczne, a pieniądze idą na konto Instytutu Myśli Demokratycznej. To think tank założony przez Biedronia i kierowany przez jego najbliższego współpracownika Marcina Anaszewicza. Z tych pieniędzy, jak słychać w otoczeniu lidera, regulowane są rachunki za dotychczasowe przedsięwzięcia.
   - Niespecjalnie bym w to wierzył. W Polsce jest tylko jeden polityk, któremu udaje się finansować działalność z dobrowolnych wpłat sympatyków. To Janusz Korwin-Mikke, który świadomie od. 30 lat hoduje sobie wąskie grono wyznawców kosztem szerokiego popar­cia. Czy Robert ma porównywalny potencjał? Chyba jeszcze długo nie - powątpiewa działacz konkurencyjnej lewicowej partii.

Łomża czy Amsterdam?
W politycznych kuluarach krążą zresztą pogłoski o wdrożonym przez Biedronia korporacyjnym systemie obowiązkowych wpłat. Wolontariusze oczywiście są mile widziani, ale jeśli ktoś aspiruje do miejsca na liście wyborczej, to powinien wnieść twardsze aktywa finansowe. Co zresztą od razu hierarchizuje niby to spontanicznie kształtujący się ruch, buduje podział na uprzywilejowanych oraz masę członkowską. Ta próbuje się teraz wykazać, lecz nie ma pewności, czy aby przyszłe profity już nie zostały zawczasu rozdane.
   Nie do końca prawdziwa jest też opowieść o spontanicznej mobilizacji struktur Biedronia. - Kuszą naszych ludzi, czasem nawet całe struktury. Tak było w Płocku i Radomiu, gdzie mieli­śmy faktycznie słabą, organizację - opowiada działacz Zielonych. Również nasz rozmówca z Partii Razem potwierdza, że były próby wyciągania pojedynczych ludzi. - Ale rzadko kiedy udane. Bo nie bardzo wiadomo, na co można liczyć, idąc do Biedronia. Dopóki nie powstanie jego partia, nie będzie jasnych reguł. A ludzie chcą mieć jakieś gwarancje, niezobowiązujące uczestnictwo w ruchu społecznym to za mało.
    „Ruch społeczny” to kategoria raczej tylko marketingo­wa. Mająca uwydatniać odmienny model wejścia w politykę, na kontrze wobec niepopularnych partii. Oficjalnie zresztą Bie­droń odmawia uczestnictwa w lewicowych konfiguracjach, podkreślając oddolny charakter jego inicjatywy. Tyle że au­tentyczne ruchy społeczne organizują się nie wokół liderów, ale konkretnych postulatów zmiany społecznej. Nie powinno być jednolitego centrum decyzyjnego ani hierarchii. Ruch pod wieloma względami jest zaprzeczeniem organizacji. Koordy­nacją działań i strategią przejmuje się tylko o tyle, o ile jest to niezbędne do realizacji celów. Wewnętrzne reguły działania ustalane są na drodze negocjacji, a nie idących z góry dyrektyw. Wraz z formalizacją tego procesu ruch zamiera.
   Obecne inscenizowanie „nowego ruchu społecznego” przez Roberta Biedronia jest więc typową grą pozorów na zmylenie wyborców oraz konkurencji.
   Ale pozorów należy się trzymać. Biedroń zdejmuje więc ma­rynarkę i zakasuje rękawy. Zaczyna się w Łomży właściwa część „burzy mózgów”. Wszyscy jej uczestnicy dostali po firmowym bloczku i ołówku z nazwiskiem gospodarza imprezy. Po to, aby zapisać swój główny postulat. Następnie chętni kolejno będą publicznie prezentować swoje propozycje. Wokół każdej z nich odbędzie się krótka dyskusja, a następnie głosowanie. Te, które przejdą, zostaną zapisane na tablicy, a następnie trafią do wielkiego programowego repozytorium dla przyszłej partii.
   Biedroń oficjalnie ogranicza się do roli moderatora debaty, choć tak naprawdę ani na moment nie przerywa show. Panuje nad salą niepodzielnie, zaskakuje uczestników pytaniami, droczy się i przekomarza.
   Pierwsza propozycja jest nieco egzotyczna: znieść konstytucyj­ny obowiązek obrony kraju na wypadek wojny. Krótka dyskusja, czy w ogóle warto bronić takiej Polski jak dziś. Konkluzja: mimo wszystko tak, „dla naszych dzieci i wnuków”. Propozycja upada.
   Kolejna to wprowadzenie euro. Po raz pierwszy uaktywnia się tego wieczoru kącik tradycjonalisty, czyli kilkuosobowe eme­ryckie grono najbliżej drzwi. Mówią, że „złotówka stabilniejsza niż to całe euro”. Sala trochę się sroży. Najwyraźniej większości przybyłych zależy, aby obalić stereotyp Łomży jako siedliska katolicko-narodowej reakcji. Ale Biedroń natychmiast uznaje, że re­prezentacja „ciemnogrodu” to szansa na dyskusję. Bez zderzenia z siłami wstecznictwa nie da się przecież wykazać atrakcyjności obozu postępu. Już do końca debaty frakcja Łomży tradycyjnej będzie uprzywilejowana w dostępie do mikrofonu.
   Euro przechodzi w głosowaniu. Ale prawdziwe emocje wy­wołuje dopiero kolejny postulat, czyli świeckie państwo. Precz z religią ze szkoły! Znieść fundusz kościelny! „To Łomża czy Am­sterdam?” - pyta zachwycony Biedroń. Pan z kącika oczywiście oponuje i grozi inwazją islamu, ale takie gadanie nikogo tutaj nie przekonuje. Bo ludzie po prostu mają dość „czarnych”. Wku­rza ich, jak słyszą „co łaska, ale nie mniej niż tysiąc”. Mówią, że sami chętnie pożyliby sobie tak, jak żyje Kościół. Uaktywniają się również najmłodsi. Biedroń pyta, ilu chodzi na religię. Niewie­lu. Za to przy głosowaniu postulatów świeckości las rąk w górze.

Szeroki ruch, wąska partia
W samej Łomży na razie bliżej wiązać się z Biedroniem za­mierza 16 osób. Głównie młodzi ludzie, większość gdzieś już działała. W innych miastach jest podobnie. Organizatorzy przyznają, że ciężko jest aktywizować zupełnie świeżych ludzi.
   Za organizację ruchu Biedronia odpowiada sześcioro po­nad regionalnych pełnomocników. To oni zasysają aktywistów i starają się wstępnie ogarnąć rozentuzjazmowaną zbieraninę. Paulina Piechna-Więckiewicz przez kilka miesięcy reprezen­towała SLD w radzie Warszawy, była też wiceszefową Sojuszu. Później odeszła do Inicjatywy Polskiej Barbary Nowackiej, ostatnio pracowała w warszawskiej kampanii Jana Śpiewaka.
   Grzegorz Pietruczuk też był przed laty jednym z liderów młodego SLD. To pokolenie czekało na swą kolej aż do czterdziest­ki, a potem zaczęło się wykruszać. Odszedł więc na swoje, założył lokalny komitet na warszawskich Bielanach. W po­przedniej kadencji był zastępcą burmistrza w dzielnicy ostat­nio awansował na burmistrza.
   Ewa Jeżakto liderka Kongresu Kobiet w Koninie, organizowała tam Czarny Protest. Kolejna z koordynatorek Małgorzata Marenin jest znaną w Kielcach działaczką feministyczną. Wsławioną oskarżeniem z powództwa prywatnego abp. Józefa Michalika za homilię, w której skojarzył pedofilię z gender. Kiedyś należała do radykalnie antyklerykalnej flanki w Ruchu Palikota, ostatnio bez sukcesu kandydowała z listy SLD do rady miasta.
   Małgorzata Prokop-Paczkowska też kiedyś działała u Paliko­ta, kierując oficjalną kobiecą platformą w jego partii. Wcześniej przez kilkanaście lat dziennikarka TVP Szczecin. Z listy Palikota bez sukcesu kandydował również do Sejmu ostatni z pełnomocników Łukasz Kohut, prowadzący w Rybniku agencję fotograficzną.
   Zresztą sam Biedroń swój czteroletni poselski epizod również zawdzięcza Januszowi Palikotowi. Nic dziwnego, że jego obecny projekt pod wieloma względami przypomina tamtą inicjatywę. I nie chodzi tylko o wymiar ideowy. Opuszczając PO niedługo po katastrofie smoleńskiej, Palikot tak samo kontestował partie polityczne oraz pozoro­wał budowę ruchu społecznego. Równole­gle zarejestrował stowarzyszenie oraz partię polityczną. Chodziło wtedy o to, aby obejść limity w finansowaniu partii z prywatnych źródeł. Pieniądze na rozruch zapewnił sam Palikot, ale i dokładali się wciągani na po­kład nowi ludzie.
   Stowarzyszenie budowało więc markę projektu, ale w samych wyborach starto­wała już trudna do odróżnienia partia.
Co prawda z ograniczeniami wydatków, ale za to z prawem do budżetowej subwen­cji. Wdrożył też zresztą Palikot wzorowa­ny na korporacyjnych „system premiowy” dla kandydatów. Od liczby zebranych punktów miało zależeć miejsce na liście, a punktowało się darowiznami na stowarzyszenie oraz aktyw­nością w internecie.
   W kampanii wyborczej 2011 r. ten model sprawdził się do­skonale. Palikot, któremu nie dawano większych szans, zdobył 10 proc. poparcia i wprowadził do Sejmu sporą reprezentację. Ale szybko zaczęły się schody. Skoro dobre miejsce na liście można było sobie po prostu wykupić, w klubie zaroiło się od lu­dzi z pieniędzmi i bez skrupułów. Nie było też mowy o elemen­tarnej spójności ideowej. W efekcie dzieje Ruchu Palikota pisa­no odtąd już tylko awanturami i rozłamami.
Trudno nie zauważyć, że otoczenie Biedronia uważnie prze­analizowało tamto doświadczenie. Przejęto niektóre elementy (wodzowski charakter projektu, imitowanie ruchu społecznego, być może też elementy systemu finansowo-motywacyjnego), jed­nocześnie starając się zabezpieczyć przed pułapkami. Palikot naj­wyraźniej zlekceważył bowiem moment przejścia do etapu partyj­nego. Tymczasem w planie Biedronia ma to być moment kluczowy.
   W obecnej fazie ruchu społecznego wrota do projektu zostały szeroko otwarte. Praktycznie każdy może wejść, choć brakuje wyraźnie zarysowanej perspektywy dalszej drogi. Ten czas jednak powoli się kończy. Gdy tylko Biedroń ogłosi wreszcie powstanie nowej partii - a stanie się to 3 lutego 2019 r. na war­szawskim Torwarze - tych kilkadziesiąt tysięcy chętnych do za­angażowania stanie nagle przed wąskim gardłem. Zacznie się czas szczegółowej weryfikacji, kto ile jest wart, gdzie i z kim w przeszłości działał, jakie ma prawdziwe poglądy.
   Po obecnym otwarciu programowym też już zresztą nie będzie śladu. Z wielości debat ostanie się żelazny zestaw po­stulatów, wokół których pracujące w medialnej ciszy zespoły
eksperckie mają stworzyć program partyjny. I wtedy każdy z kandydatów na członka partii będzie musiał się podpisać pod pełną i jednoznacznie sformułowaną listą priorytetów. Na wypadek, by komuś w przyszłości nie przyszło do głowy iść w ślady Wojciecha Kałuży Tym sposobem z szerokiego ru­chu wykluje się jednolita i raczej kadrowo wąska partia. Nad jej strukturami pracuje dopiero co ściągnięty z SLD Krzysztof Gawkowski, niegdyś sekretarz generalny tej partii.
   Ale to oznacza, że będą i koszty. Im węższe gardło do par­tii, tym więcej rozczarowanych. Smutny koniec Nowoczesnej zresztą pokazuje, że nawet względna spójność ideowa partii wcale nie gwarantuje spójności organizacyjnej. Choć akurat Nowoczesna nie miała szczęścia do liderów cieszących się po­wszechnym autorytetem, co doprowadziło do wyniszczającej rywalizacji o przywództwo w tasujących się konfiguracjach. Autorytetu Biedronia nikt raczej podważać nie będzie, a jego plan wydaje się również lepiej przemyślany. Ale czy to wystar­czy, aby zapobiec przyszłym pęknięciom? Do tej pory wszyst­kie oddolnie powstające ruchy (dodajmy jeszcze rozpadający się projekt Kukiza) funkcjonowały na tej samej trajektorii: olśniewający wzlot i po­stępujący uwiąd.

Partia „Kleru”?
Podczas „burzy mózgów” w Łomży zgłaszane są kolejne postulaty. Ogra­niczenie biurokracji nie budzi wielkich emocji, ale przechodzi. Bardziej wciąga hasło reformy mediów publicznych. Poza kącikiem tradycjonalisty nikt tutaj nie po­waża TVP. Poza tym na telewizję Kurskiego przyjemnie jest ponarzekać. Postulat zostaje przegłosowany.
   Potem jakiś narwany nastolatek domaga się powszechnego dostępu do broni krótkiej. Sorry, to nie ten klimat. Dalej studentka proponuje rzetelną edukację seksualną w szkołach. Sama dopiero co musiała słuchać bzdur, że nie wolno używać przed ślubem tamponów, bo to niemoralne. Temat po­doba się zebranym, a Biedroń znów czuje się jak w Amsterdamie.
   Zwłaszcza że za chwilę jeden z nastolatków zgłosi hasło mał­żeństw jednopłciowych. Raz jeszcze kącik tradycjonalisty z łaski prowadzącego wtrąci swoje trzy grosze („To jest ich sprawa, swą miłość powinni chować”, „A po co ślub, jak nie ma dzieci?”). Tym mocniej zabrzmi odpór („A może oni nie chcą dzieci, tylko równe prawa?”). W głosowaniu niemal jednogłośnie postulat przechodzi i trafia na tablicę.
   A potem jeszcze dyskusja o ochronie środowiska (tak dla energii odnawialnej, „węgiel won”, co do atomu - trudno po­wiedzieć) i mamy gotową listę postulatów do przyszłego pro­gramu. Tak się złożyło, że niemal co do joty pokrywa się z tym, co do tej pory głosił Biedroń.
   Uderzający okazał się zwłaszcza brak postulatów socjalnych. Co sugeruje, że projekt Biedronia na razie trafia głównie do klasy średniej (nawet jeśli nie tylko wielkomiejskiej). Bez wątpienia już dziś jest więc Biedroń bezdyskusyjnym władcą świeckiej Polski. Ale czy z tak specyficznym berłem zdoła zrobić karierę w polskiej polityce? Palikotowi kiedyś się udało, ale sprzyjała mu pozbawiona poważniejszych napięć epoka „ciepłej wody w kranie”. Dziś nie ma gwarancji, że milionowa widownia „Kleru” przełoży się na milio­nowy elektorat partii antyklerykalnej i liberalnej obyczajowo. Nie­wiele też wskazuje, aby nowy ruch był w stanie odbierać głosy PiS.
   W rozmowie z POLITYKĄ sam Biedroń deklaruje, że intere­suje go 20 proc. w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Ale do tego daleka jeszcze droga.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz