piątek, 7 grudnia 2018

Mateusz budowniczy



11 grudnia minie rok premierostwa Mateusza Morawieckiego. Zamiast wielkiej zmiany nerwowa krzątanina. Nowych pomysłów brak, a stare zaczynają się Polakom nudzić. Czy coś jeszcze zostało z modernizacyjnej obietnicy PiS, kojarzonej z nowym premierem?

W pompatycznej retoryce rząd Mateusza Morawieckiego nie ma sobie równych. Jak mówił premier w swoim expose, posiłkując się Wyspiańskim: „Polska to wielka rzecz”. Cytował też zresztą Piłsudskiego, Zamoyskie­go, Kaczmarskiego i jeszcze paru innych klasyków wzniosłej polskości. Deklarował, że bierze na swe wątłe barki wielką spuściznę „tych, którzy przez stulecia naszą Rzeczpospolitą budowali pracą i krwią”. Czeka go zatem „wielkie zadanie i wielkie zobowiązanie”. Lecz warto dać mu szansę, skoro stawką w tej grze jest „Polska solidarna jak miłość, Polska pra­wa i sprawiedliwa, na pożytek nam i przyszłym pokoleniom, na chwałę Bogu”.
   Oczywiście tak doniosłe cele należy osiągać wyłącznie am­bitną polityką. Premierowi nie wystarczało dźwiganie Polski z mocno już obśmianych ruin po rządach PO. „Nie ma dla mnie ważniejszej sprawy niż odbudowanie tego, co straciliśmy w wy­niku zaborów, w wyniku wojen, w wyniku komunizmu” - de­klarował w swym pierwszym sejmowym wystąpieniu. „Teraz mamy w rękach unikalną szansę i nie możemy jej zmarnować. Dlatego właśnie polska polityka musi być ambitna. Dryfowanie czy płynięcie z prądem to nie jest nasze DNA”.
   Wszystko to zawiera się w treściwym sloganie o „rządzie zmia­ny”. Wyciąganym przez propagandystów PiS za każdym razem, gdy trzeba się tłumaczyć z ruchów niekoniecznie zrozumiałych dla najwierniejszych wyborców. Zalecają więc, aby zacisnąć zęby i popierać tę coraz trudniejszą do określenia „zmianę”. Gdyż w przeciwnym razie zostanie ona cofnięta przez wrogów i znów „będzie tak, jak było”. Tym samym rząd sam w sobie staje się już „zmianą”. Nawet gdy zaczyna popadać w bezruch albo zajmuje się wyłącznie sobą.
   Tylko czy wyborca w nieskończoność będzie akceptował tę dialektykę? Takie obawy zaczynają już krążyć na zapleczu wła­dzy. Czasem słychać, że zanika azymut i coraz trudniej się zo­rientować, dokąd zmierza „dobra zmiana”.

Rutyna premiera
Jeśli Morawiecki, przejmując pałeczkę po Beacie Szydło, miał wnieść więcej modernizacyjnego sznytu, to obietnica nie zosta­ła zrealizowana. Premier spełnia się głównie w licznych prze­mówieniach, w których uprawia samochwalstwo i manipuluje liczbami. Materiałem wyjściowym są jednak wyłącznie mocno już zużyte pomysły z początku kadencji oraz powtarzane do znu­dzenia dotychczasowe osiągnięcia (przeważnie zmniejszenie luki VAT). O nowych pomysłach nic jednak nie słychać. Zresztą przez blisko rok funkcjonowania rząd Morawieckiego niemal wyłącznie kontynuował projekty wcześniej rozpoczęte.
   Niektóre z nich oczywiście mieściły się w reformatorskim for­macie. Co zresztą wzmacniano bombastycznym nazewnictwem mającym podkreślać ich dziejową wręcz rangę. Dostaliśmy więc „konstytucję dla biznesu” (czyli pakiet zmian ułatwiających życie przedsiębiorcom) oraz „konstytucję dla nauki” (reformę szkol­nictwa wyższego Jarosława Gowina). Pretensjonalne określenia miały pewnie sugerować, że do tej pory owe obszary znajdowa­ły się w stanie chaosu, pozbawione zasad i norm. To skądinąd paradoks, że rząd ustanawia wybranym grupom nieformalne „konstytucje”, jednocześnie dewastując konstytucję prawdziwą.
   Kolejna istotna inicjatywa dopięta w ostatnim czasie to szyko­wany od dawna program Pracowniczych Planów Kapitałowych. I choć nie jest to kompleksowa odpowiedź na prognozowany rozpad systemu emerytalnego (do czego zresztą PiS w ogrom­nym stopniu się przyczyniło obniżeniem wieku przejścia na emeryturę), PPK przynajmniej starają się mierzyć z jednym z głównych problemów rozwojowych.
   Niestety, to przykład odosobniony. Wiele opowieści (np. o sa­mochodach elektrycznych) nie znajduje pokrycia w dotych­czasowym dorobku jego rządu. Analizując go krok po kroku, dostrzeżemy co najwyżej dosyć rutynowe próby ogarniania rzeczywistości na miarę bieżących potrzeb i możliwości. Wiele z nich dyktowały zdarzenia, z którymi rząd musiał się w ostatnim czasie mierzyć - jak epidemia ASF, dotkliwa susza, plaga poża­rów na wysypiskach śmieci. Sporo było jak zawsze legislacyjnej roboty przy implementacji unijnych reguł w prawie krajowym.
   Dosyć konsekwentnie starano się popychać do przodu pro­ces cyfryzacji, na razie głównie projektując udogodnienia dla obywateli w różnych obszarach (system powiadamiania o klę­skach żywiołowych, zgłaszanie przez internet nowo narodzo­nych dzieci, e-recepty, internetowe konto pacjenta, e-dowody osobiste). Tworzono długofalowe strategie, niestety, wiele z nich (zwłaszcza zaprezentowana ostatnio strategia energetyczna przewidująca faktyczne odejście od farm wiatrowych) mija się z europejskimi trendami rozwojowymi. Powoływano nowe in­stytucje (Instytut Współpracy Polsko-Węgierskiej, Instytut Euro­py Środkowej, Polskie Laboratorium Antydopingowe, Fundusz Dróg Samorządowych). Proponowano rozmaite cząstkowe wsparcia (najwięcej na rynku mieszkaniowym, dla inwestorów i najemców). Najwięcej uwagi przyciągał oczywiście rollecoaster w sądownictwie oraz utrzymująca się wielka niemożność w uzbrojeniu polskiej armii. Poza tymi głównymi frontami rząd Morawieckiego robił mniej więcej tyle, ile robiły poprzednie rządy. Czyli sporo za mało, aby sięgnąć górnych diapazonów z expose i innych premierowskich oracji.
   Jest jednak jeden obszar, na którym rządzący faktycznie są in­nowatorami. To marketing i autopromocja. Weźmy na przykład osławioną „piątkę Morawieckiego” sprzed ponad pół roku. Pewnie coraz mniej wyborców jeszcze pamięta, co konkretnie znalazło się w pakiecie. I nic dziwnego, gdyż jego zawartość była średnio atrakcyjna: obniżka CIT, niższa składka ZUS dla małych firm, 300 zł wyprawki dla rodziców na rozpoczęcie roku szkolnego, dodatkowe 5 mld zł na budowę dróg oraz wstępna zapowiedź programu „Dostępność plus” znoszącego bariery niepełnosprawnym. Gdyby trafiły do obiegu publicznego w roz­proszeniu, raczej wtopiłyby się w ogólne tło (może z wyjątkiem wyprawki szkolnej).
   Takimi „piątkami” mogły się chwalić wszystkie poprzednie rządy. Nawet te niespecjalnie kreatywne i pracowite. Tyle że ża­den z nich na to nie wpadł, łącznie z osławionym niegdyś du­etem Tusk-Ostachowicz. „Piątka Morawieckiego” (podobnie jak wcześniej „plan Morawieckiego”) nakręciły wizerunek premiera jako dobrodzieja i wizjonera zarazem. Choć z pokryciem w fak­tach jest już znacznie gorzej.

Jak chwycić własny ogon
Cóż stanowi jednak prawdziwy tytuł do bycia „rządem zmia­ny”? Im dłużej trwa premierostwo Morawieckiego, tym trud­niej to dostrzec. Szef rządu głównie specjalizuje się w połyka­niu kolejnych żab. Stał się wręcz w tej dziedzinie koneserem. Najpierw zarządzając odwrót od ustawy o IPN, gdy trzeba było ratować stosunki z USA i dialog polsko-żydowski. Ostatnio przy wymuszonym przez Brukselę wycofywaniu się z czystki w Są­dzie Najwyższym. Aktualnie premier przeżuwa konsekwencje absurdalnego wzmożenia godnościowego po ujawnieniu listu ambasador Mosbacher, którego był głównym adresatem.
   W miarę sprawne usuwanie szkód, które PiS samo sobie wy­rządziło, bywa zresztą przypisywane Morawieckiemu jako jego największa zasługa. Po usunięciu fatalnych zapisów w ustawie o IPN nawet pisano, że „stanął na wysokości zadania” i „dorósł” do swojego stanowiska. Dając podobno dowód swego realizmu, do czego udało mu się przekonać nawet samego prezesa Kaczyń­skiego. PiS pod tym względem przypomina dawną PZPR z jej frakcjami „twardogłowych” i „liberałów”. Pierwsi nieustannie dokręcali śrubę, a drudzy ją luzowali. Społeczeństwo było więc żywotnie zainteresowane tym, aby „liberałowie” wzmacniali swą pozycję w wewnętrznym układzie władzy.
   Tak samo Morawiecki, jako czołowy pisowski „realista”, ma za zadanie powstrzymywać ogólnie słuszne, lecz czasem zbyt daleko idące zapędy frakcji rewolucyjnej, kojarzonej z osobą Zbigniewa Ziobry. W tej osobliwej konstrukcji zupełnie pomija się to, co powinno stanowić esencję rządzenia, czyli zbudowanie silnego ośrodka władzy. Zamiast tego do pewnego stopnia uszla­chetniona zostaje brutalna walka frakcyjna o wpływy i stanowi­ska, ustawianie swoich ludzi, przejmowanie kontroli nad spół­kami Skarbu Państwa i agencjami publicznymi. Często słyszymy, że Morawiecki „umacnia” swoje wpływy, dzięki czemu jeszcze skuteczniej będzie zarządzać nawą państwową. Tak było nawet przy okazji afery KNF. Może i skompromitowała obóz rządzący, lecz - jak można było usłyszeć - najbardziej wygrany okazał się premier, który powołując nowego szefa nadzoru finansowego, odbił ten obszar z rąk swych wewnętrznych rywali. Per saldo Polska miała na tym zyskać, gdyż poszerzona została prze­strzeń dla realistycznej polityki.
   Drugim głównym obszarem aktywności premiera była kam­pania wyborcza. Pracowicie przemierzał więc Polskę wzdłuż i wszerz, czego nie robił żaden z jego poprzedników. Sam prze­cież w wyborach lokalnych nie kandydował (co okazało się problemem interpretacyjnym dla sądów, gdy zaczęto skarżyć wypowiedzi Morawieckiego w trybie wyborczym), zresztą wła­dza centralna w ogóle powinna trzymać się jak najdalej od sa­morządowej. Premier tę regułę ostentacyjnie złamał, obiecując rządowe wsparcie „swoim” samorządowcom. Był to jaskrawy przykład ingerencji w autonomię samorządu. W warunkach to­talnej polaryzacji nie ma to jednak większego znaczenia. Skoro PiS jest jedyną siłą służącą polskiej racji stanu, jego partykularne partyjne interesy zostają utożsamione z interesami narodowymi. Służąc swej partii, premier służy krajowi - i tak propagandowa opowieść się zamyka.
   Tyle że w swojej krzątaninie coraz bardziej zaczyna przypo­minać psa próbującego złapać własny ogon. Jego ruchliwość jest pozorna. Gdzieś się zaciera zapowiadany w expose (wzo­rem Piłsudskiego) „romantyzm celów”. Będący zaś drugą częścią równania „pozytywizm środków” to nic innego, jak rutynowe administrowanie państwem. I do końca kadencji nic już się nie zmieni, gdyż w przyszłym roku rząd pew­nie będzie funkcjonować już wyłącznie w trybie wyborczym. Nawet zaplanowane posiedzenia Sejmu ograniczono do mini­mum, gdyż posłowie najwyraźniej już nie mają wiele do roboty. Modernizacyjne am­bicje zgłoszone na początku kadencji i sy­gnalizowane przede wszystkim „planem Morawieckiego” zostały wygaszone. Miał być skok, jest hamowanie.

Oliwienie instrumentu
Przed podobnym problemem stawały zresztą wszystkie poprzednie prawicowe rządy. Od gabinetu Olszewskiego poczy­nając, który samozwańczo określał się jako „rząd przełomu”. Zapowiadano przyspieszenie przemian politycznych, forsowniejszą integrację ze strukturami Zachodu oraz nową politykę gospodarczą, rekompensującą bolesne skutki terapii szoko­wej Balcerowicza. Pod ogólnymi hasłami nie kryła się jednak żadna głębsza treść. Dotychczas realizowane reformy zosta­ły wstrzymane, a niemrawy premier wytracał resztki energii w nieudolnie prowadzonych negocjacjach nad poszerzeniem koalicji. Na finiszu próbowano się ratować po amatorsku spar­taczoną przez Macierewicza akcją lustracyjną, w wyniku której rząd upadł.
   Niewiele lepiej było z pierwszymi rządami PiS (2005-07). Znów dominowały wielkie słowa o przełomie, wielkiej sanacji, rewolu­cji moralnej, IV RP. Ale projektowany zestaw środków był o wiele skromniejszy: powołanie CBA, likwidacja WSI, szeroka lustracja. Jeszcze gorzej było z realizacją tych postulatów, które wprowa­dzono w rewolucyjnej gorączce, urągając demokratycznym i profesjonalnym standardom. Już po roku rządzenia stało się oczywiste, że oczekiwany przełom nie nastąpi. Rząd Jarosława Kaczyńskiego dreptał więc w miejscu, korzystając z rozkręconej koniunktury gospodarczej. Realizacja projektu IV RP oddalała się w czasie, próbowano nawet szukać alternatywnych narracji uzasadniających wygaszanie rewolucji.
   Jedną z takich prób stanowił głośny wtedy artykuł Michała Karnowskiego „Jarosław Kaczyński chce być żelaznym kancle­rzem IV RP”. Zapamiętany po latach z powodu zawartych tam pokładów wazeliny, dziś zresztą prezentujących się dosyć nie­winnie (zwłaszcza na tle obecnych dokonań braci Karnowskich). Ciekawszy był jednak zasugerowany w tekście dialektyczny zwrot. W charakterystycznej dla siebie poetyce autor utożsamił rewolucyjne cele PiS z doraźną praktyką rządzenia, która miała odtąd polegać na „oliwieniu instrumentu państwowego”. Nagle przestało więc chodzić o wielkie zmiany, nową wartością stała się pogardzana dotąd rutyna: narady ze współpracownikami, przegląd dorobku poszczególnych ministerstw, optymalizacja kalendarza spotkań premiera. Efekt tego artykułu okazał się jednak komiczny.

Nuda „zmiany"
W tamtym czasie PiS nie umiało jeszcze określić swojej wizji modernizacyjnej. Przez lata była to pięta achillesowa prawicy. Polska transformacja bazowała na modelu liberalnym, a miarą postępu było stopniowe przejmowanie rozwiązań sprawdzonych w świecie zachodnim. Dosyć powszechnie zresztą sądzono, że li­beralizacja to proces jednokierunkowy i nieodwracalny. Dopiero wielki kryzys ekonomiczny podważył hegemonię liberalnego ładu, otwierając przestrzeń dla nowych koncepcji. Dotąd tromtadrackie hasło „Polska to wielka rzecz” nabrało siły, oferując samotnym i niepewnym przyszłości jednostkom schronienie w ramach wspólnoty. Indywidualne strategie życiowe zaczęły być wypierane przez kolektywizmy. Ry­sujący się nowy model rozwojowy wyma­gał choćby symbolicznej konsolidacji, co w polskich warunkach oznaczało wskrze­szenie haseł o wspólnocie narodowej. Tra­dycyjne kody kulturowe nie stanowiły już zatem przeszkody na drodze do rozwoju, teraz stały się istotnym czynnikiem wspie­rającym modernizację.
   Z tych przesunięć zrodziła się obecna doktryna PiS. Z jednej strony czerpiąca z przedwojennego etatyzmu i korporacjonizmu, a więc sprzeczna z ideą postępu, która nie przewidywała powrotu do starych form.
Z drugiej - śmielej od liberalnej wychodzą­ca w przyszłość, usiłująca obezwładnić rozmachem wizji, skalą ambicji. Już nie należy więc obawiać się zmiany. Przestała być źródłem lęku, nie wymaga wyrzeczeń i nie nakazuje zaciskać pasa. I nie trzeba się ograniczać dla przyszłych pokoleń, nagroda jest natychmiastowa. Czekają przyjemności materialne (pro­gram 500 plus jako narzędzie wyrównywania spójności społecz­nej) oraz symboliczne („zwykły człowiek” staje się podmiotem zmiany, do czego prowadzi rozprawa z elitami).
   Ale raz jeszcze okazało się, że przełożenie ideologii na kon­kret jest dla polskiej prawicy problemem. Powraca schemat z pierwszych rządów PiS: większość głównych obietnic wybor­czych zostało zrealizowanych i nie bardzo wiadomo, co dalej robić. Wielka wizja nie została bowiem oparta na realistycznych kalkulacjach, służyła przecież głównie mobilizowaniu wybor­ców bądź uzasadnianiu brutalnej polityki podboju instytucji. Horyzont jej realizacji stopniowo się więc oddala. Zostają tylko doraźne przyjemności oferowane przez „dobrą zmianę”, choć i one zdążyły się już opatrzyć.
   W roku wyborczym rząd pewnie dosypie grosza oraz spróbuje wywołać nowe igrzyska. Ale czy rozbudzi to emocje porównywal­ne z poprzednimi? Zwłaszcza że skala już ujawnionych typowych patologii polskiej polityki - upartyjnienia państwa, nepotyzmu, politycznej korupcji - zaczyna przewyższać wątpliwy dorobek rządzących. To robi większe wrażenie na Polakach niż majstro­wanie przy ustroju państwa. Bo czy trzeba było aż takiej „zmia­ny”, skoro tak wiele zostało po staremu?
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz