Zanim zagra U4
Jarosław
Kaczyński zrobił błąd, nie idąc na wcześniejsze wybory w roku 2006 i idąc na
nie rok później. Teraz popełni błąd, jeśli na przyspieszenie wyborów się nie
zdecyduje.
Wiem, że prezes PiS może mieć wątpliwości co do moich dobrych intencji,
gdy doradzam mu konkretne rozwiązanie, postaram się jednak przedstawić
przemawiające za nim racjonalne argumenty. Podstawowy jest jeden. Jedyne, co
może przywrócić impet tej władzy, to odnowiony mandat wyborczy. Jego zdobycie w
marcu będzie zaś o niebo bardziej prawdopodobne niż w październiku.
Z partią rządzącą dzieje się coś złego od 10 miesięcy. W grudniu, gdy
Mateusz Morawiecki został premierem, partia miała rozpocząć marsz do centrum.
Tymczasem zaczęła marsz w dół. Od nieszczęsnej historii z IPN jest niemal bez
przerwy w defensywie. Niewiele wskazuje na to, że tendencję da się odwrócić.
Lepiej więc załapać się na moment kontrolowanego spadku notowań, niż czekać na
spadek gwałtowny.
Wybory samorządowe PiS, owszem, wygrało, ale zwycięstwo dawałoby
spokój, gdyby następne wybory miały się odbyć za dwa czy trzy lata. Odbędą się
jednak już wkrótce. Gdy potraktować wybory samorządowe jako pierwszy krok w
trójskoku, wygrana PiS okazuje się pozorna. Bo PiS skraca krok, a opozycja go
wydłuża. Sprawa IPN - odwrót na całej linii. Samorządy - wygrana bez
fajerwerków. Media - bajanie o dekoncentracji, a te niezależne niezmiennie - od
nagrań Morawieckiego po sprawę KNF - zadają władzy mocne ciosy. Sąd Najwyższy -
porażka na całej linii. Trudno w tym czasie wskazać choćby jeden sukces PiS,
cokolwiek. Za miesiąc i trzy będzie jeszcze gorzej, za 11 miesięcy może być
fatalnie. Najgroźniejsze dla PiS jest to, że ludzie przestał i się go bać.
Więcej - nabierają wiary w możliwość
pogonienia rządzących. Niedługo wiara może się zamienić w przekonanie.
Głośno mówi się w okolicach PiS, że partia powinna wykonać zwrot do
centrum. W praktyce jest to jednak niemożliwe. Autorytarne reżimy nigdy nie
idą do centrum. Zawsze się radykalizują. Umiaru, woli kompromisu, szacunku dla
reguł nie ma w ich DNA. Jest w nim wola zniszczenia fundamentów,
unieważnienia ograniczeń i unicestwienia wroga, bo przecież w świecie
autorytaryzmu nie ma oponentów - są tylko wrogowie. Zresztą niby kto ten marsz
w stronę centrum miałby firmować? Twarzami umiaru PiS mieli być w kolejnych
wersjach Andrzej Duda i Mateusz Morawiecki, ale teraz należą już do kategorii
towarów uszkodzonych. Prezydenta poważnie nie bierze nikt. Premier raczej już
nie odklei od siebie miski ryżu i tekstów o Robercie Kubicy, nawet jeśli władza
właśnie zapłaciła 100
milionów złotych, byśmy o nich zapomnieli. Innych kandydatów nie widać. Kadry są, jakie są
- oto skutki formatowania partii tak, by nie było w
niej miejsca dla ludzi z osobowością i charakterem.
W kilka miesięcy nie da się iść do centrum, od którego odchodziło się
przez trzy lata. centrum na wszelkie sposoby niszcząc. Da się jednak
zafundować władzy nowy makijaż. Makijaż też nie będzie prosty. TVP Kurskiego miałaby nagle zmienić retorykę i przestać
okładać wrogów kijem baseballowym? Ciężka sprawa, ale w końcu przez chwilę mogą
poudawać.
Ta władza ma charakter patologiczny. I swego charakteru zmienić nie
może. Patologia, by przetrwać, musi jednak wejść na jeszcze większe obroty, a
możliwe będzie to dopiero, gdy opozycja znowu przegra, co doprowadzi do jej
dekompozycji, a jednocześnie rozpaczy w szeregach jej zwolenników. Po
prawdopodobnie przegranych przez PiS wyborach europejskich psychologiczne „momentum” byłoby dla władzy jeszcze mniej korzystne i fali nie da się
już pokonać. Inaczej grająca przeciw władzy grupa U4 (Unia, USA, urna, ulica)
tylko się rozkręci. Unia jeszcze bardziej będzie gardłować w sprawie
praworządności, USA - w sprawie wolności mediów, urna wyborcza jeszcze bardziej
będzie straszyła PiS, a opozycji może jeszcze pomóc ulica. Czynników ryzyka
jest zbyt wiele, a im dalej w las, tym będą one silniejsze.
Lepiej złapać opozycję w momencie, gdy jeszcze się nie dogadała.
pompując jednocześnie dalej tych, którzy bardziej zwalczają opozycję niż
władzę. Jest oczywiście lekcja 2007 roku. ale gorsze niż decyzja o
przyśpieszonych wyborach były błędy, jakie potem popełniono - sprawa Sawickiej
plus zgoda na debatę z Tuskiem. Tym razem błędów trzeba po prostu unikać.
Wierzę, że prezes nie zrezygnuje z przyspieszonych wyborów tylko
dlatego, że przedstawiam argumenty na ich sensowność. Uczulałbym szefa PiS
jedynie na rzeczywiście nieżyczliwego władzy mecenasa Giertycha. Nie wiadomo,
jakie ma on jeszcze nagrania i kiedy je odpali. Wiadomo tylko, że jest mściwy.
Upierałbym się jednak przy wiośnie.
Można oczywiście poczekać do października, licząc, że na końcu ludzi tym
czy owym się przekupi. Traktowanie Polaków jak zbiorowego Kałuży może być
jednak samobójcze.
Tomasz Lis
Trzecia tura wyborów
Właśnie powstają koalicje w sejmikach
wojewódzkich, także na niższych szczeblach, w powiatach, miastach; wybierane są
lokalne władze. Zaraz po drugiej turze ostatniej elekcji na wielkie łowy
wyruszył PiS, z teczką pełną stanowisk samorządowych, innych intratnych posad i
wszelkich obietnic. Nazywano to elegancko „negocjacjami”. W trakcie
zawiązywania sojuszy opozycyjni politycy ciężko walczyli, aby utrzymać
lojalność niektórych swoich wybranych do rad kandydatów, którzy zdawali się już
ulegać namowom obozu rządzącego. Jednak nie do końca upilnowali. Radny sejmiku
śląskiego z ramienia Nowoczesnej Wojciech Kałuża przystał do PiS i
własnoręcznie zmienił wynik wyborów: było 9 do 7 województw na korzyść
opozycji, jest remis 8 do 8. Kałuża startował z „jedynką” z listy Koalicji
Obywatelskiej, zdobył ponad 25 tys. głosów, miał rekomendację posłów opozycji.
Ale postanowił to wszystko przekreślić i sprzeniewierzyć. Jego nazwisko
stanowczo nie powinno zostać zapomniane. Nawet na standardy naszej nieświętej
polityki to nowy wzorzec cynizmu i bezwstydu.
Kłusownictwo obozu władzy jest bezpiecznie
nazywane „korupcją polityczną”. Człon „polityczna” ma zapewne łagodzić brzydkie
słowo „korupcja”, które wprost oznacza przestępstwo. Jeden z wysokich działaczy
PiS Adam Lipiński stwierdził ostatnio, że w proponowaniu stanowisk za poparcie
nie ma niczego złego, to niejako rutynowy polityczny instrument. Można powiedzieć,
że coś o tym wie, wszak to on w 2007 r. odwiedził Renatę Beger z Samoobrony w
jej pokoju w sejmowym hotelu i namawiał na zmianę politycznych barw, snując
przy tym opowieści o rozmaitych możliwościach, jakie przed posłanką stoją.
Wtedy Jarosław Kaczyński przeprosił, co prawda tylko tych, „którzy poczuli się
urażeni”. Dzisiaj już nawet tak nie przeprasza.
Warto się
zastanowić, czym to „pozyskiwanie poparcia” za stanowiska różni się od
zwyczajnej korupcji. Wszak korupcja polega właśnie na nakłanianiu osoby
pełniącej funkcję publiczną do określonego zachowania w związku ze sprawowaną
funkcją (w tym przypadku jest to odpowiednie głosowanie po myśli korumpującego,
wstąpienie do określonej koalicji itp.) w zamian za korzyści majątkowe
(prestiżowe stanowisko, wysoko płatna posada, nie do osiągnięcia inną drogą - to
bez wątpienia takie korzyści). Nie widać zatem większej różnicy pomiędzy
korupcją sensu stricte a korupcją polityczną. Może tylko taką, że w tym
ostatnim przypadku płaci się nie ze swoich, tylko z publicznych środków, ale to
akurat okoliczność obciążająca, a nie łagodząca.
Lokalni politycy opozycji po wyborach w
paru miejscach wzywali organy państwa do zastosowania tzw. tarczy
antykorupcyjnej albo do podjęcia stosownych działań ze strony prokuratury.
Oczywiście bezskutecznie. Ta „trzecia tura” wyborów, zmieniająca wynik
demokratycznych decyzji wyborców, jest naruszeniem demokracji i praw
obywatelskich. Dlatego w ramach porządkowania spraw po ewentualnej utracie
rządów przez PiS dzisiejsza opozycja powinna zaliczyć „korupcję polityczną” - a
przynajmniej jej najbardziej ewidentne przejawy, także już samą propozycję - do
kategorii przestępstw i dopisać ją w wyraźnej formule do Kodeksu karnego. Z
pełną świadomością, że także ona nie będzie już mogła z tych metod korzystać,
co się jej przecież zdarzało. Ale to jest jedna z tych spraw, gdzie nie powinno
być „tak jak było”. Oczywiście ma to sens tylko wtedy, kiedy szef prokuratorów
nie jest członkiem rządu, w którego imieniu składane są takie niemoralne
propozycje.
Jest jeszcze kwestia samych ludzi kuszonych,
aby porzucili formacje, przy których poparciu zdobyli mandaty. Nie dość, że
zdradzili swoich wyborców, którzy im zaufali, również partyjnych kolegów to
jeszcze można było usłyszeć żenujące tłumaczenia. Że polityka regionalna to co
innego niż ogólnokrajowa. Że „trzeba szukać dobrych rozwiązań dla mieszkańców”,
„łączyć, nie dzielić”, że więcej można uzyskać „na współpracy z rządem niż na
konfrontacji”. Że liczy się „skuteczność”, jak stwierdził radny Kałuża. Ale
ludzie głosowali na opozycję świadomie, wiedząc, co oznacza ten wybór.
Widocznie ważniejszy dla nich był sprzeciw wobec polityki
obozu władzy, wobec tego, co robi on z systemem państwa, niż rządowe obietnice.
Może nie chcieli, aby jego reprezentanci wprowadzali myślenie i metody znane z
polityki ogólnopolskiej do polityki lokalnej. I nie życzą sobie, aby ci, na
których głosowali, decydowali potem tak jaskrawo wbrew poglądom swoich
mocodawców, którymi są w pierwszej kolejności wyborcy. Korupcja polityczna to
prosta droga do tego, aby frekwencja w wyborach, i tak już w Polsce
dramatycznie niska, była jeszcze marniejsza.
Swoją drogą, można się dziwić, że partie
opozycyjne przepuściły przez swoje sito na listy wyborcze tyle osób o niepewnej
lojalności. To zresztą szersze zjawisko - w parlamencie także całkiem spora
liczba posłów i senatorów z opozycji zmieniła zdanie i polityczne barwy. A
przecież listy, zwłaszcza do sejmików, także do Sejmu, to w końcu nie aż tak
wielu kandydatów. Wydawałoby się zatem, że można znaleźć dość ludzi o twardszym
kręgosłupie, bardziej ideowych, mniej pazernych na apanaże i stanowiska, na
miraż władzy. Wybory samorządowe są nauczką dla opozycji, bo widać, że rządzący
nie cofną się przed niczym, w przekonaniu, że nie ma złych metod we
wprowadzaniu „dobrej zmiany". Będzie to miało szczególne znaczenie w
przyszłym roku, po wyborach parlamentarnych, kiedy to PiS znowu może wyruszyć
„na zakupy”. Koszty personalnych pomyłek okażą się wtedy znacznie wyższe.
Od czujności opozycji będzie zależało, czy uda się tej
partii coś, a raczej kogoś, kupić.
Mariusz Janicki
Stać i walić
W
mocy opozycji i Naczelnego Sądu Administracyjnego jest zdobycie niezbitego
dowodu, że nowa KRS to grupa pisowskich popychli, które popychają do sądów powszechnych
i Sądu Najwyższego podpopychla
W „Wojnie peloponeskiej” Tukidydes pisze,
że „Lacedemończycy sprawowali hegemonię nad swoimi sprzymierzeńcami, nie
żądając od nich daniny. Starali się jedynie o to, ażeby zgodnie z ich interesem
ustrój u sprzymierzeńców był oligarchiczny”. Ateńczykom zależało głównie na
daninach na utrzymanie i rozbudowę floty, ale jeśli któryś ze sprzymierzeńców
się ociągał, to wysyłali triery, instalowali u niego garnizon i kazali powołać
do władzy demokratów. Widać z tego, że w wewnętrznych konfliktach politycznych
możliwość odwołania się do jakiejś „zagranicy” należy do zasobów
skonfliktowanych stron. Tak było nie tylko w starożytnej Grecji, ale i w
Europie, od czasu wojen religijnych, przez Święte Przymierze, po okres zimnej wojny.
Dziś w Polsce
ścierają się liberalni konstytucjonaliści (anty-PiS), którzy mają za sobą Unię
Europejską, z narodowo-demokratyczny- mi suwerenistami (PiS) popieranymi przez
Węgry, niestanowiące przemożnej siły, co też przesądziło o ostatniej porażce
obozu władzy.
Zwycięstwo opozycji w sprawie I Prezes Sądu
Najwyższego i „starych”, zmuszonych do odejścia w stan spoczynku, sędziów jest
ważne, ale ma charakter cząstkowy. System wymiaru sprawiedliwości nadal
pozostaje przez PiS przeorany, ale wydaje się, że po odbiciu przyczółka, jakim
jest „stara” kadra Sądu Najwyższego, liberalni konstytucjonaliści uzyskali
podstawę do kontrofensywy i przejęcia z rąk demokratyczno-narodowych
suwerenistów dwóch strategicznie kluczowych pozycji ryglowych na froncie
walki: Krajowej Rady Sądownictwa i Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego.
Warunkiem powodzenia takiej kontrofensywy jest przemyślenie pozytywnego
doświadczenia wspomnianego cząstkowego zwycięstwa i doprowadzenie do synergii
działań „zagranicy” (instytucje wspólnotowe Unii Europejskiej, Rada Europy,
Komisja Wenecka), „nadzwyczajnej kasty” (Sąd Najwyższy, Najwyższy Sąd
Administracyjny, stowarzyszenia i zgromadzenia sędziowskie), „totalsów”
(antypisowska opozycja parlamentarna) oraz „ulicy” (manifestacje), na które w
zimie nie za bardzo można liczyć. Ale po zimie nie tylko przychodzi wiosna, a
wraz z nią dni ciepłe, ale też wybory do Parlamentu Europejskiego, kiedy to
ulica może się wybrać do urn wyborczych.
Tym, do czego
należy dążyć, jest skuteczne politycznie zakwestionowanie Krajowej Rady
Sądownictwa w wymiarze europejskim, co oznacza kolejny wniosek Komisji do
Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej oraz sparaliżowanie tu w Polsce
Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego, która już się zabiera do wyrokowania w
sprawach sędziów, którzy „dobrej zmiany” nie przyjęli z należytym entuzjazmem.
Możliwość sparaliżowania prac Izby
Dyscyplinarnej dał I Prezes Sądu Najwyższego Naczelny Sąd Administracyjny,
który chytrze skierował do TSUE pytania prejudycjalne, w tym pytanie o wątpliwości
dotyczące zasad wyboru członków KRS. Oczywiście natychmiast pojawiła się
kwestia, czy do czasu odpowiedzi TSUE na te pytania Izba Dyscyplinarna SN,
wyłoniona w całości przez pisowską KRS, może orzekać? Pytany o to rzecznik
prasowy SN
sędzia Laskowski udzielił niepokojącej odpowiedzi:
„Faktycznie, może i byłoby logiczne, gdyby obie te izby zawiesiły pracę. Jednak
w praktyce byłoby to niesłychanie trudne do przeprowadzenia.
Bo orzeczenie TSUE może zapaść nawet za półtora roku, więc
wszyscy ci sędziowie mieliby przez ten czas nic nie robić i jednocześnie
pobierać wynagrodzenie? (...) Ja optowałbym jednak za tym, by dopuścić tych
sędziów do orzekania, licząc się jednocześnie z możliwymi skutkami prawnymi w
przyszłości”.
Jednak umożliwienie
orzekania Izby Dyscyplinarnej załamie esprit de corps „nadzwyczajnej kasty”.
Okaże się bowiem wtedy, że to sędziowie sądów powszechnych ryzykowali swoją
pracę, pensje i kariery, by obronić w imię niezawisłości sądów „starą” kadrę
Sądu Najwyższego, lejąc krew, darli się na mury niezdobytej fortecy, by odbić
ją z rąk pisowczyków. A kiedy „stara” kadra rozgościła się ponownie w zamku i w
dodatku uzyskała żelazną ochronę „zagranicy” (Unii Europejskiej), wydała
sędziowskie regimenty na rzeź opryczninie Ziobry. Jeśli tak się stanie, to
zapomnijmy o niezawisłości sądów w Polsce - i za rządów PiS, i po nich - bo
żaden zdrowy na umyśle sędzia nic nigdy w jej obronie długo nie zaryzykuje.
Taki jest wybór, przed którym stoi Małgorzata Gersdorf, a decyzję będzie
musiała podjąć już niebawem.
Natomiast w mocy „totalsów” i Naczelnego
Sądu Administracyjnego jest zdobycie niezbitego dowodu, że nowa KRS to grupa
pisowskich popychli, które popychają do sądów powszechnych i Sądu Najwyższego
podpopychla. Posłanka Kamila Gasiuk-Pihowicz przemyślnie zażądała od Kancelarii
Sejmu list poparć udzielanych przez sędziów kandydatom do KRS. Kancelaria odmówiła,
a posłanka skierowała sprawę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, gdzie
wygrała. Kancelaria odwołała się do NSA i posłanka czeka. Średnia na
rozpatrzenie sprawy w NSA wynosi 14 miesięcy, ale to sąd ustala swoją wokandę i
nic nie stoi na przeszkodzie, by rozprawę wyznaczył choćby na za tydzień. A
czas ma tu znaczenie kluczowe, periculum in mora. Wszyscy podejrzewają, ale
nikt nie dysponuje papierem, że poparć sędziowskich kandydatom do KRS
udzielała krzyżowo nieliczna grupka sędziów awansowanych przez ministra
Ziobrę. Brzmi to prawdopodobnie, ale żelaznego dowodu nie ma. Jeśli się go
uzyska, to droga do wniosku Komisji Europejskiej o uznanie ustawy o KRS za
sprzeczną z traktatami europejskimi stanie szeroko otworem. Mogą się do tego
także przyczynić „totalni” w Parlamencie Europejskim, domagając się, by
właściwa komisja PEi komisarz Timmermans zażądali od Kancelarii Sejmu lub
ministra sprawiedliwości wspomnianych list poparć. Nawet odmowa ze strony PiS
będzie działała na rzecz postawienia przez PE i Komisję sprawy KRS na ostrzu
noża jeszcze przed wyborami do Parlamentu Europejskiego.
W „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego pada
znana kwestia: „Choć co dadzą; ino te ciarachy tworde, trza by stoć i walić w
mordę”. Tę dyrektywę praktycznego rozumu politycznego wypowiedzianą ustami
Panny Młodej dedykuję wszystkim walczącym o prawo i sprawiedliwość w Polsce.
Ludwik Dorn
Gliński w kałuży
Miałem silne postanowienie, żeby nie nękać czytelników
historiami wokół karierowiczów, ale ostatnia wypowiedź ministra Glińskiego nie
pozwala mi na obojętność. Po pierwsze, już nigdy nie napiszę ani nie powiem o panu
Glińskim, że jest profesorem. Profesor, który nie tylko nie słyszy, co mówi,
ale przede wszystkim nie rozumie tego, co powiedział, nie zasługuje na taki
tytuł. Senator Borowski - czynny uczestnik wydarzeń kulturalnych - stwierdził,
że Gliński „palnął”, ponieważ jest zdenerwowany buczeniem, jakie towarzyszy mu
w wystąpieniach publicznych.
Jako premier
techniczny mógłby się uspokoić, stosując techniczną metodę przemówień z
tabletu. Buczenie jest kłopotem niestety również dla tych, którym minister
czyta listy pochwalne, wręcza nagrody i odznaczenia. Nie jest przyjemnie
otrzymywać nagrodę od kogoś, kto powszechnie nie jest akceptowany. Wyobrażam
sobie, jak przykro jest wielkim i zasłużonym, kiedy z góry, na swoim pogrzebie,
słyszą list od ministra Glińskiego i jak to jest przygnębiające dla pogrążonej
w żałobie rodziny. Wypowiedź ministra, która słusznie spotkała się z
międzynarodową reakcją i oburzeniem, nie stwarza nadziei na to, że po wizycie w
Yad Vashem ministrowi wróci jakakolwiek wrażliwość. Techniczny karierowicz
zakochany w sobie, w swoim stanowisku nie jest w stanie powrócić mentalnie do
tych momentów w swoim życiu, kiedy działał w Unii Demokratycznej i dbał o
ochronę przyrody. Spuśćmy zasłonę na wypowiedzi ministra, jego decyzje
obniżające rangę polskiej kultury, potraktujmy go jak szkodnika, bo mam
nadzieję, że już niedługo zapomnimy o tym, że był i wszyscy jako środowisko
kultury rzucimy się, ażeby powstałe straty odrabiać. Byłem przez moich mistrzów
uczony, że z nazwisk się nie żartuje, w związku z tym przypominam tylko, że
kałuża powstaje przy nierównościach gruntu. Składa się z wyrwy wypełnionej
mętną, brudną wodą, a nieuwaga przy wstępowaniu w nią może spowodować
przemoczone obuwie i chorobę.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem producentem
telewizyjnym
PiS zamiata i mataczy
Obsadzenie zwolnionego wskutek afery fotela
szefa Komisji Nadzoru Finansowego nie uspokoiło Polaków, zaniepokojonych o bezpieczeństwo
ulokowanych w bankach oszczędności, nie zamiotło afery pod dywan. Nie
potwierdziło również, wbrew zapewnieniom rzeczniczki rządu, „sprawności
funkcjonowania nadzoru nad rynkiem finansowym”. Jest zaledwie przegrupowaniem w
obozie władzy, która ciągle mataczy i ma nadzieję na wygaśnięcie afery.
Każdego dnia dowiadujemy się jednak nowych szczegółów.
Najświeższy, podany
przez„Gazetę Wyborczą”, mówi, że prokuratura nakaz przeszukania siedziby szefa
KNF wydała CBA dopiero po opuszczeniu przez niego gabinetu, jakby celowo
chciała mu umożliwić zniszczenie ewentualnych dowodów. Mimo że śledztwo w
sprawie afery rozpoczęła już poprzedniego dnia. Wcześniej dowiedzieliśmy się,
że syn koordynatora służb specjalnych Mariusza Kamińskiego, dzięki
wstawiennictwu NBP, dostał świetnie płatną pracę w Banku Światowym. Mimo to
mamy wierzyć, że Kamiński wyjaśni ewentualne związki Adama Glapińskiego z aferą
KNF. Jeszcze wcześniej dowiedzieliśmy się, że Marek Chrzanowski, bohater afery,
po przedstawieniu Leszkowi Czarneckiemu korupcyjnej propozycji (zatrudnienia
wskazanego prawnika z wynagrodzeniem, według bankiera, 40 mln zł w ciągu trzech
lat) udał się wraz z nim do Adama Glapińskiego, szefa NBP, mimo że KNF jest od
banku centralnego całkowicie niezależna. Jeśli to nie świadczy o układzie na
szczytach władzy, to czego jeszcze musielibyśmy się dowiedzieć? A jednak w tej
sprawie PiS nie wyjaśnił niczego, po prostu przemilcza sprawę.
Czy nowy szef KNF, prof. Jacek Jastrzębski,
jest lepszym gwarantem stabilności rynku finansowego niż jego poprzednik, też
można wątpić. Jest profesorem nadzwyczajnym w Katedrze Prawa Cywilnego Wydziału
Prawa i Administracji UW, ale to wciąż za mało, by uznać jego kompetencje jako
nadzorcy całego rynku finansowego! Były za małe nawet do tego, by Zbigniew
Jagiełło (prezes kontrolowanego przez państwo PKO BP i przyjaciel premiera
Morawieckiego z lat młodości) awansował go na dyrektora departamentu prawnego
banku, był tam tylko zastępcą. Gdzie gwarancje, że poradzi sobie z
rozkołysanym systemem finansowym kraju, uspokoi ludzi, ustawiających się w
kolejkach, na razie tylko pod bankami Leszka Czarneckiego? Czy nie będzie, jak
jego poprzednik, tylko figurantem? Z tą różnicą, że Chrzanowski - na co
wskazują wszystkie tropy - mógł być człowiekiem Adama Glapińskiego, a
Jastrzębski będzie człowiekiem Mateusza Morawieckiego. Zmienią się więc osoby
pociągające za sznurki w teatrze lalek, jakim najwyraźniej stała się Komisja
Nadzoru Finansowego. Lecz ani sektor bankowy nie stał się bardziej bezpieczny,
ani nasze w nim oszczędności. Przecież poprawka do prawa bankowego, na której
tak zależało Chrzanowskiemu, nie przestała być procedowana i lada dzień stanie
się obowiązującym prawem. Plan Zdzisława będzie mógł być wdrażany w każdym
prywatnym banku, towarzystwie ubezpieczeniowym, firmie giełdowej... wszędzie.
Bo nie jest prawdą, o czym próbuje nieudolnie zapewniać władza, że chodzi o
możliwość przejęcia przez bank państwowy każdego innego banku, będącego w
kłopotach - żeby oszczędności klientów były bezpieczne. Taką możliwość daje
również obecne prawo, co wykorzystano do ratowania bankrutujących SKOK.
Naprawdę chodzi o to, żeby skok na prywatną własność można było wykonać nie
tylko wtedy, kiedy bank już ma kłopoty, ale kiedy KNF uzna, że może je mieć w
przyszłości! Więc jeśli nawet ich nie ma, to komisja ma nad nim tak wielką władzę,
że może go w nie wpędzić.
Niezależność KNF jest potrzebna, by nie mogli
tą władzą dla swoich celów manipulować politycy. Uznane przez cały rynek
kompetencje prezesa są niezbędne, by instytucje finansowe, gospodarujące
naszymi pieniędzmi, wierzyły, że kryteria oceny banków, które w jakiejś części
są uznaniowe, nie będą naciągane w celu zrealizowania Planów Zdzisława. Żaden
z tych warunków nie jest spełniony. Ta afera jest za duża, by mogła się
zmieścić pod dywanem.
Joanna Solska
Kwaśne rodzynki, słodkie cytryny
Wybitny rajdowiec Robert Kubica po makabrycznym
wypadku samochodowym w 2011 r. powróci na tory wyścigowe w barwach
brytyjskiego zespołu Williams. Spółka Orlen zapłaci Williamsom miliony euro.
Dlaczego nasze państwo zaangażowało się tak hojnie w wyścigi Formuły 1, które
nie są nawet w Polsce organizowane, a zainteresowanie tym sportem jest umiarkowane?
Ponieważ Robert Kubica będzie promował Polskę (podobnie jak kupiony we Francji
i przemalowany na biało-czerwono jacht). Ale czy tylko dlatego?
Warto przypomnieć
słowa Mateusza Morawieckiego nielegalnie nagrane w restauracji Sowa i
Przyjaciele. Dzisiejszy premier był wówczas zaledwie prezesem filii
hiszpańskiego banku, który m.in. wspierał wyścigi samochodowe i oczekiwał, że
jego polska córka dołoży się do sponsoringu. „Pięć dych płacić. Spier...” -
powiedział MM. „Na szczęście Kubica złamał rękę raz, drugi” - dodał. Jako
wieloletni klient tego banku wdzięczny jestem prezesowi, że nie wydawał moich
depozytów na wyścigi samochodowe. Co się tyczy „spier...”, to nie popieram, ale
w niektórych sferach, np. w koszarach, w Sowie i Przyjaciołach, na „żylecie” na
Legii, a także w bankach, nie rozmienia się słów na drobne, tylko używa
grubych.
Kiedy taśma
Morawieckiego, wtedy już premiera, po latach wypłynęła, powstał problem
wizerunkowy, polityczny. Szef rządu, przykładny katolik, zażartował (?) z
cudzej tragedii? Dawajcie tutaj Kubicę! Orzeł Orlenu rozwinął skrzydła i rzucił
się w pogoń za naszym naprawdę dzielnym rajdowcem, błyskawicznie go upolował i
dostarczył przed oblicze szefa rządu. W okamgnieniu ukazała się fotografia
tandemu Kubica-Morawiecki z wypowiedzią tego pierwszego: „No hard feelings.
Jedziemy dalej.”. No i dojechali o 100 mln zł dalej.
W internecie
zawrzało („Robert, gdzie twój honor?!”), ale wiadomo, że najbardziej honorowe
są anonimy. A co miał Kubica powiedzieć premierowi, jeśli ten trzyma kluczyk do
kasy, na którą czeka brytyjski team Williams, w barwach którego pojedzie Kubica
promować Polskę. W ten sposób wszyscy dorzucimy się za jedno niefortunne
zdanie prezesa Morawieckiego. A może, całkiem serio, pan premier uniesie się
honorem i 1 proc., czyli milion, dorzuci z własnej kieszeni - na szlachetny
cel, powrót polskiego rajdowca i promocję naszego kraju?
Słowo wylatuje ptakiem, a wraca wołem -
głosi mądrość ludowa. Przekonał się o tym klasyk języka pogardy („drugi sort”
itp.) Jarosław Kaczyński. Wbiegł on kiedyś - „bez żadnego trybu” - na trybunę
sejmową, skąd zaczął krzyczeć w stronę opozycji: „Nie wycierajcie sobie waszych
zdradzieckich mord nazwiskiem mojego śp. brata!”. (Przy okazji było jeszcze o
mordercach). Słowa te powróciły ostatnio wołem w sądzie, gdzie prezes wyjaśnił,
że był to „pewien wybuch emocji”, spowodowany wielokrotnym obrażaniem jego
brata. Widok Kaczyńskiego i Wałęsy na sądowym korytarzu był żałosny. Doktor
prawa kontra elektryk. Wałęsa proces przegra, ale Kaczyński go nie
zdetronizuje.
Emocje są złym
doradcą. Wicepremier Szydło była bardzo podekscytowana w Sejmie, gdy mówiła,
że wielotysięczne premie przyznała swoim ministrom, bo im się te pieniądze należały!
Krzyczała, bo od czasu Marszałka wiadomo, że posłowie lubią, jak na nich
pokrzyczeć. Dobre, rajdowe przyspieszenie ma również prezydent Duda.
Przemawiając, bardzo prędko wychodzi na orbitę i zaczyna wręcz krzyczeć, nie
zawsze do rzeczy („wyimaginowana wspólnota” itp.). Nie jest go w stanie
ściągnąć na ziemię nawet osoba najbliższa. Nie udaje się poskromienie złośnika.
Także wicepremier
Gliński, zamiast dać ponieść się emocjom, powinien dwa razy pomyśleć. Niedawno
powiedział, że język, którym opozycja mówi o PiS, „ma nas wykluczać,
unicestwiać, delegitymizować, mamy być tak traktowani jak Żydzi przez
Goebbelsa. Ma wzbudzać do nas obrzydzenie”. Było to porównanie (choćby - jak
broni się profesor - tylko języka propagandy) tak głupie i nikczemne, że wielu
z nas po prostu zamarło. Wyobraźmy sobie, że premier mierzy garnitur u krawca,
a ten mówi: „Leży świetnie, jak na Eichmannie”. Niby żadna polityka, a jednak
świństwo.
Co się stało z Piotrem Glińskim - zastanawiają
się ludzie, którzy go znali jako studenta, profesora, przewodniczącego
Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Był jednym z nas, z czasem ulegał
frustracji z powodu niespełnionych ambicji, może czuł się niedoceniony i wtedy
zwrócił się w kierunku polityki. W polityce najpierw przeżył kilka rozczarowań,
był bezskutecznie wysuwany na prezydenta Warszawy, premiera, dworowano sobie z
niego jako „premiera z tabletu”, aż wreszcie, mocno już upokorzony, został
pierwszym (!) wicepremierem i ministrem. Teraz jego jest na wierzchu.
Nagromadzona żółć wylewa. Do dziennikarki mówi: Teraz pani przychodzi, a
dawniej pani nie widziałem. Nie cierpi niezależnych mediów tzw. głównego ścieku
(z wzajemnością), źle znosi opozycję. Jako socjolog na pewno uznaje istnienie
opozycji za warunek demokracji, ale jako polityk ma jej tylko za złe. Nadaje
się do polityki jak Kalisz do baletu.
Gdy po jego
wypowiedzi o Goebbelsie i Żydach rozległy się głosy oburzenia, zamiast po
prostu przeprosić, zaczął kręcić, jakoby jego słowa wyrwano z kontekstu (każdy
tak mówi, choć dziś łatwo znaleźć tekst w internecie.), że dokonano
„skandalicznej manipulacji”. „Nigdy nie mówiłem, że PiS jest traktowany jak
Żydzi. Mówiłem o języku propagandy, który może do tego prowadzić”. Jest mu „przykro”
i „ubolewa”, jeśli ktoś poczuł się urażony, niemniej pozostaje przy swoim, być
może świat powinien usłyszeć - mówi - że opozycja stosuje podobne techniki.
Czy prof. Gliński naprawdę wierzy, że „winogrona są kwaśne, a cytryny słodkie”,
czy też tylko tak mówi, krok po kroku internalizując program partii,
utożsamiając się z nim?
Chyba jedno i
drugie. Jest to zjawisko znane z lat powojennych, kiedy coraz więcej ludzi
przełykało program partii, aż niektórym zaczynał smakować. Potem pojawiła się
gorycz i niesmak.
Daniel Passent
Wykopaliska
Gadaliśmy sobie z panem Gustawem Mellerem,
lat 6 i pół, o geografii, wertowaliśmy atlas, palce i wyobraźnia skierowały się
ku Amerykom, kiedy pan Gustaw pochwalił się niedawno nabytą wiedzą, że
wikingowie dotarli do Ameryki przed Kolumbem. Przyznałem rozmówcy rację,
zaznaczając jednakowoż, że akurat te wyprawy wikingów nie przyniosły żadnych
istotnych skutków, natomiast rejs Kolumba zmienił historię świata, dlatego
powtarzamy, że to on odkrył Amerykę.
Na co pan Gustaw
podrapał się po głowie i zapytał: „Ale jak to odkrył Amerykę? Przecież tam
mieszkali Indianie, to oni nie musieli się odkrywać”. Pokraśniałem z dumy.
Synu! Masz stuprocentową rację, właśnie posługując się rozumem i logiką dokonałeś
dekonstrukcji europocentrycznego myślenia o świecie. Jeszcze trochę podrośniesz
i poczytasz Petera Frankopana „Jedwabne szlaki. Nowa historia świata”, w której
autor wspomina swoje niegdysiejsze zdziwienie na widok starych arabskich map
rysowanych do góry nogami, gdzie centrum świata stanowiło Morze Kaspijskie.
Twój staruszek, Guciu, przez to, że taki stary jest, to pewnie nadal z
przyzwyczajenia będzie mówił o Kolumbie odkrywającym Amerykę. Czym skorupka za
młodu, wiadomo, a ty miej tak otwartą głowę, jak masz.
Zachwyt żywym
umysłem potomka trochę mi siadł, kiedy jego posiadacz zaczął mnie intensywnie
przesłuchiwać, dlaczego uważałem, że Kolumb odkrył Amerykę, skoro jak już
ustaliliśmy, wcale jej nie odkrył i to chyba oczywiste było i jest. Zacząłem
się tłumaczyć, że kiedyś pewne rzeczy wyglądały inaczej niż dzisiaj, na
przykład palono czarownice, a kobiety uważano za głupsze od mężczyzn, i w ten
sposób bezpiecznie trafiliśmy do krainy „Śmieszne fakty, rzeczy i wydarzenia z
dzieciństwa moich rodziców”, która niezmiernie bawi zarówno pana Gustawa, jak i
jego siostrę Barbarę, lat 4 i pół.
Niedawno nastawiłem
im na próbę jeden z ulubionych seriali mego dzieciństwa, czyli „Podróż za
jeden uśmiech”. Odniosłem olśniewający sukces, bo młodzież nie mogła się
oderwać. Musiałem administracyjnie przerwać projekcję po trzech odcinkach,
odkładając dalszy ciąg na następny dzień i wywołując gwałtowne protesty z
kluczowym teraz tekstem: „to nie fair, tato!”. Zwłaszcza Gucio oszalał, chciał
oglądać znowu i znowu, pokochał Poldka i Dudusia, z powodu tego drugiego
zaczął słuchać Zespołu Reprezentacyjnego. Przy okazji zapunktowałem w oczach
dziecka, bo pochwaliłem się, że znam grającego Dudusia Filipa Łobodzińskiego,
co mi teraz trochę wychodzi bokiem, bo młody ciśnie na spotkanie, więc jeżeli
czytasz, Filip, ten felieton, no to ten tego, wiesz, nie?
Ale kiedy
zaczęliśmy oglądać, to najpierw było przypuszczenie młodzieży, że się płyta
zepsuła, bo nie ma kolorów. Gdy wytłumaczyłem, że tak kiedyś wyglądały filmy,
zdumienie było bezbrzeżne, a informację o tym, że jak byłem dzieckiem, to
mieliśmy tylko czarno-biały telewizor, państwo uznali za kolejny żart tatusia.
Podobnie jak opowieści mamy o zbieraniu puszek po piwie, spędzaniu czasu na
trzepaku czy o tym, że spiker czytał program telewizyjny. Wielkim przeżyciem
były odwiedziny w budce telefonicznej, kasetę magnetofonową oglądały jak staroegipski
artefakt, podobnie telefon z tarczą. Słuchały z wypiekami na twarzyczkach historii
o tym, jak tatuś odpalał malucha kijem od szczotki, i przyjmowały zapewnienia,
że syrenka była samochodem, nie zabawką.
Nie muszę dzieciom
opowiadać o dwóch latach spędzonych w Afryce, równie egzotyczne jest moje
dzieciństwo na warszawskich podwórkach. Po pierwsze - drogie dzieci - były
otwarte. Mogłem pędzić na skróty, przechodzić przez bramy, klatki schodowe i
piwnice, a na tyłach Franciszkańskiej, tam, gdzie dzisiaj jest elegancki hotel,
wychodziły okna centrali handlu zagranicznego. Przez kraty buchał dym
papierosowy, a jak się uśmiechnęło do pań, to dawały niepotrzebne już katalogi
drukowane na błyszczącym i ciężkim papierze, które potem tatuś sprzedawał na
makulaturę i miał na oranżadę w proszku. Co to było oranżada w proszku? Już
tłumaczę... A mówiłem wam, że rano czekała pod drzwiami butelka mleka? I
jeszcze a propos tej makulatury, normalnie wchodziło się do domów i pukało do
każdych drzwi, a ludzie dawali stare gazety. Nie oszukuję, serio! I nawet
miałem taczki pożyczone od dozorcy, którymi przewoziłem zdobycze.
No, i najlepszy
numer, nie było czekolady, naprawdę, nie zmyślam. No nie było. Były produkty
czekoladopodobne. Co to było? Hm, jak by wam to wytłumaczyć?
Marcin Meller
Ruszyli
Drgnęli. Napięli muskuły i wyrwali z
bloków. Usłyszeli strzał startera, który wprawdzie nie padł, ale pogłos
poszedł, może ktoś machnął chorągiewką, nieważne - ruszyli po zwycięstwo. Do
końca nie wiedzą w jakiej konkurencji, ale na razie chcą zaistnieć. Zdążyć.
Przez moment śnić o triumfie. W wyborach.
Kiedy Kaczyński
powiedział przed laty, że jego marzeniem jest, by zostać „emerytowanym zbawcą
narodu”, wielu zarechotało, wielu popukało się w czoło, ale wielu też popadło
w przerażenie, bo zabrzmiało to jak jakiś upiorny sen szaleńca. Teraz mamy ten
sen na co dzień - zdewastowane moralnie społeczeństwo i piekło na ziemi. A
wystarczyłoby, gdyby ktoś wówczas zbadał go wariografem w kwestii „co szanowny
pan ma na myśli” - i a nuż by się zaświecił wielki czerwony alarmowy led z
napisem „uwaga - groźne!”.
Teraz stoimy przed
nieuchronną decyzją w kwestii „co dalej?”. Menu mamy, jakie mamy, wybór taki,
jaki w nim zostanie napisany, kolejne dania dość beztrosko same się zgłaszają
do konsumpcji. Piszę to poniekąd wbrew sobie, bo od lat modlę się o to, by
pojawiło się jak najwięcej nowych ludzi w polityce i byśmy mieli w czym
wybierać, no ale słowo „nowych” jest tu kluczowe. Alexandrii Ocasio-Cortez,
amerykańskiej 29-letniej rebeliantki z Bronxu, która zjawiła się znikąd i
podbiła całe Stany, porywając za sobą dziesiątki nieznanych wcześniej ludzi o
niezwykłym dorobku i kolorycie - Indian, muzułmanów, gejów i czarnoskórych
imigrantów - na polskim horyzoncie nie widać. Nie widać nowych twarzy i
poglądów z XXI wieku. Tu jest poseł Gryglas, telewizyjny gwiazdor z kategorii
politycznych swingersów, „Człowiek z kałuży”, bez żadnej szczególnej wiedzy,
choć na każdy temat, co mu zapewni reelekcję, no bo jak inaczej. Kampania
wyborcza trwa okrągłe cztery lata i telewizja jest jej największym billboardem,
co wie każdy serialowy aktor.
Dwa lata temu
powiedziałem w programie Jarka Kuźniara, że wielką nadzieją polskiej polityki
jest Robert Biedroń. Na tle bulgoczącej sejmowej lawy wydawał się sprężyną,
która jakimś cudem da radę odskoczyć i porwać za sobą nowe pokolenie. On sam
wtedy gwałtownie zaprzeczył, żeby miał jakiekolwiek zamiary odnośnie polityki
krajowej, i sugerował, że to raczej Barbara Nowacka będzie białym koniem, na
którego by postawił. Już wtedy zaniepokoiła mnie nieszczerość tej wypowiedzi.
Dziś, kiedy obdarował Nowacką serią cierpkich słów („pobiegła do Koalicji
Obywatelskiej po stołek, bo nic jej w życiu nie wyszło”) i kiedy leci retoryką
PiS, powtarzając w kółko „PO miała osiem lat”, strasząc Tuskiem i mówiąc
„wszelka opozycja to wielkie oszustwo”, budzi raczej mój niepokój niż nadzieję.
Ocasio-Cortez ani
razu w swojej kampanii nie zaatakowała Trumpa i pozostałych przeciwników -
mówiła o swoim programie (liczył 10 punktów) i to porwało ludzi. Ale Polacy to
naród idealny do łatwego uwiedzenia. Wystarczy mu naprawdę niewiele, rzucić
hasło „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”, a sobie resztę
sam dopowie. Więc teraz Biedroń jawi mi się jako drugi Kukiz, który gromadzi rozmarzony
tłum. Ten też zapowiadał normalność, tyle że nikt wówczas nie zapytał o
konkrety.
Pamiętam tłum z
pierwszego marszu KOD. Ogromny, wielotysięczny, barwny. Wszyscy w nim chcieli
zmiany na lepsze, chcieli, by wreszcie „było przepięknie” - dziś niewiele z
tego zostało. Wkrótce eksplodował niczym fajerwerk, rozpadając się na tysiąc
drobnych cząsteczek, z setką skłóconych przywódców, nieufających sobie, często
wrogich. Bo tłum ma to do siebie, że ocierają się w nim o siebie wierzący i
niewierzący, zwolennicy i przeciwnicy aborcji, ludzie radośni i wściekli, jedni
chcą wysokich podatków, inni - niskich, są zwolennicy wojny z całym światem i
pacyfiści, wielkie ego stoi obok małego. Każdy z nich chce zmiany i każdy
widzi chęć zmiany inaczej. Jedyną selekcją byłby konkret, jakim było choćby
hasło strajku kobiet - to był tłum jednolity, w konkretnej sprawie, poglądy
zjednoczyły tysiące myślących tak samo.
Biedroń nie jedzie
na konkrecie, jedzie na popularności, jak Michał Wiśniewski przed laty, który
ludziom się podobał do czasu, aż się wyświetlił dokładniej. Gromadzi wokół
siebie ludzi pełnych nadziei. Pyta, czego by chcieli, a oni mu odpowiadają.
Wspaniale. Tyle że powinno być odwrotnie - on sam powinien mówić konkretami,
co zrobi. Szasta niepokojącą nonszalancją i pewnością siebie. Trochę jak zbawca
narodu. Zajrzyjcie do szklanej kuli i zobaczcie, co z tego może być.
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz