sobota, 1 grudnia 2018

Zanim zagra U4,Trzecia tura wyborów,Stać i walić,Gliński w kałuży,PiS zamiata i mataczy,Kwaśne rodzynki, słodkie cytryny,Wykopalisa i Ruszyli



Zanim zagra U4

Jarosław Kaczyński zrobił błąd, nie idąc na wcześ­niejsze wybory w roku 2006 i idąc na nie rok póź­niej. Teraz popełni błąd, jeśli na przyspieszenie wyborów się nie zdecyduje.
   Wiem, że prezes PiS może mieć wątpliwości co do moich dobrych intencji, gdy doradzam mu konkretne rozwiązanie, postaram się jednak przedstawić przemawiające za nim ra­cjonalne argumenty. Podstawowy jest jeden. Jedyne, co może przywrócić impet tej władzy, to odnowiony mandat wyborczy. Jego zdobycie w marcu będzie zaś o niebo bardziej prawdopo­dobne niż w październiku.
   Z partią rządzącą dzieje się coś złego od 10 miesięcy. W grudniu, gdy Mateusz Morawiecki został premierem, par­tia miała rozpocząć marsz do centrum. Tymczasem zaczę­ła marsz w dół. Od nieszczęsnej historii z IPN jest niemal bez przerwy w defensywie. Niewiele wskazuje na to, że tendencję da się odwrócić. Lepiej więc załapać się na moment kontro­lowanego spadku notowań, niż czekać na spadek gwałtowny.
   Wybory samorządowe PiS, owszem, wygrało, ale zwycię­stwo dawałoby spokój, gdyby następne wybory miały się od­być za dwa czy trzy lata. Odbędą się jednak już wkrótce. Gdy potraktować wybory samorządowe jako pierwszy krok w trójskoku, wygrana PiS okazuje się pozorna. Bo PiS skraca krok, a opozycja go wydłuża. Sprawa IPN - odwrót na całej li­nii. Samorządy - wygrana bez fajerwerków. Media - bajanie o dekoncentracji, a te niezależne niezmiennie - od nagrań Morawieckiego po sprawę KNF - zadają władzy mocne ciosy. Sąd Najwyższy - porażka na całej linii. Trudno w tym czasie wskazać choćby jeden sukces PiS, cokolwiek. Za miesiąc i trzy będzie jeszcze gorzej, za 11 miesięcy może być fatalnie. Naj­groźniejsze dla PiS jest to, że ludzie przestał i się go bać. Więcej - nabierają wiary w możliwość pogonienia rządzących. Nie­długo wiara może się zamienić w przekonanie.
   Głośno mówi się w okolicach PiS, że partia powinna wy­konać zwrot do centrum. W praktyce jest to jednak niemoż­liwe. Autorytarne reżimy nigdy nie idą do centrum. Zawsze się radykalizują. Umiaru, woli kompromisu, szacunku dla re­guł nie ma w ich DNA. Jest w nim wola zniszczenia funda­mentów, unieważnienia ograniczeń i unicestwienia wroga, bo przecież w świecie autorytaryzmu nie ma oponentów - są tylko wrogowie. Zresztą niby kto ten marsz w stronę cen­trum miałby firmować? Twarzami umiaru PiS mieli być w ko­lejnych wersjach Andrzej Duda i Mateusz Morawiecki, ale teraz należą już do kategorii towarów uszkodzonych. Prezy­denta poważnie nie bierze nikt. Premier raczej już nie odklei od siebie miski ryżu i tekstów o Robercie Kubicy, nawet jeśli władza właśnie zapłaciła 100 milionów złotych, byśmy o nich zapomnieli. Innych kandydatów nie widać. Kadry są, jakie są - oto skutki formatowania partii tak, by nie było w niej miej­sca dla ludzi z osobowością i charakterem.
   W kilka miesięcy nie da się iść do centrum, od którego od­chodziło się przez trzy lata. centrum na wszelkie sposoby nisz­cząc. Da się jednak zafundować władzy nowy makijaż. Makijaż też nie będzie prosty. TVP Kurskiego miałaby nagle zmie­nić retorykę i przestać okładać wrogów kijem baseballowym? Ciężka sprawa, ale w końcu przez chwilę mogą poudawać.
   Ta władza ma charakter patologiczny. I swego charakteru zmienić nie może. Patologia, by przetrwać, musi jednak wejść na jeszcze większe obroty, a możliwe będzie to dopiero, gdy opozycja znowu przegra, co doprowadzi do jej dekompozy­cji, a jednocześnie rozpaczy w szeregach jej zwolenników. Po prawdopodobnie przegranych przez PiS wyborach europej­skich psychologiczne „momentum” byłoby dla władzy jeszcze mniej korzystne i fali nie da się już pokonać. Inaczej grająca przeciw władzy grupa U4 (Unia, USA, urna, ulica) tylko się rozkręci. Unia jeszcze bardziej będzie gardłować w sprawie praworządności, USA - w sprawie wolności mediów, urna wy­borcza jeszcze bardziej będzie straszyła PiS, a opozycji może jeszcze pomóc ulica. Czynników ryzyka jest zbyt wiele, a im dalej w las, tym będą one silniejsze.
   Lepiej złapać opozycję w momencie, gdy jeszcze się nie do­gadała. pompując jednocześnie dalej tych, którzy bardziej zwalczają opozycję niż władzę. Jest oczywiście lekcja 2007 roku. ale gorsze niż decyzja o przyśpieszonych wyborach były błędy, jakie potem popełniono - sprawa Sawickiej plus zgo­da na debatę z Tuskiem. Tym razem błędów trzeba po prostu unikać.
   Wierzę, że prezes nie zrezygnuje z przyspieszonych wy­borów tylko dlatego, że przedstawiam argumenty na ich sensowność. Uczulałbym szefa PiS jedynie na rzeczywiście nieżyczliwego władzy mecenasa Giertycha. Nie wiadomo, ja­kie ma on jeszcze nagrania i kiedy je odpali. Wiadomo tylko, że jest mściwy. Upierałbym się jednak przy wiośnie.
   Można oczywiście poczekać do października, licząc, że na końcu ludzi tym czy owym się przekupi. Traktowanie Pola­ków jak zbiorowego Kałuży może być jednak samobójcze.
Tomasz Lis

Trzecia tura wyborów

Właśnie powstają koalicje w sejmikach wojewódzkich, także na niższych szczeblach, w powiatach, miastach; wybierane są lokalne władze. Zaraz po drugiej turze ostatniej elekcji na wielkie łowy wyruszył PiS, z teczką pełną stanowisk samorządowych, innych intratnych posad i wszelkich obietnic. Nazywano to elegancko „negocjacjami”. W trakcie zawiązywania sojuszy opozycyjni politycy ciężko walczyli, aby utrzymać lojalność niektórych swoich wybranych do rad kandydatów, którzy zdawali się już ulegać namowom obozu rządzącego. Jednak nie do końca upilnowali. Radny sejmiku śląskiego z ramienia Nowoczesnej Wojciech Kałuża przystał do PiS i własnoręcznie zmienił wynik wyborów: było 9 do 7 województw na korzyść opozycji, jest remis 8 do 8. Kałuża startował z „jedynką” z listy Koalicji Obywatelskiej, zdobył ponad 25 tys. głosów, miał rekomendację posłów opozycji. Ale postanowił to wszystko przekreślić i sprzeniewierzyć. Jego nazwisko stanowczo nie powinno zostać zapomniane. Nawet na standardy naszej nieświętej polityki to nowy wzorzec cynizmu i bezwstydu.

Kłusownictwo obozu władzy jest bezpiecznie nazywane „korupcją polityczną”. Człon „polityczna” ma zapewne łagodzić brzydkie słowo „korupcja”, które wprost oznacza przestępstwo. Jeden z wysokich działaczy PiS Adam Lipiński stwierdził ostatnio, że w proponowaniu stanowisk za poparcie nie ma niczego złego, to niejako rutynowy polityczny instrument. Można powiedzieć, że coś o tym wie, wszak to on w 2007 r. odwiedził Renatę Beger z Samoobrony w jej pokoju w sejmowym hotelu i namawiał na zmianę politycznych barw, snując przy tym opowieści o rozmaitych możliwościach, jakie przed posłanką stoją. Wtedy Jarosław Kaczyński przeprosił, co prawda tylko tych, „którzy poczuli się urażeni”. Dzisiaj już nawet tak nie przeprasza.
   Warto się zastanowić, czym to „pozyskiwanie poparcia” za stanowiska różni się od zwyczajnej korupcji. Wszak korupcja polega właśnie na nakłanianiu osoby pełniącej funkcję publiczną do określonego zachowania w związku ze sprawowaną funkcją (w tym przypadku jest to odpowiednie głosowanie po myśli korumpującego, wstąpienie do określonej koalicji itp.) w zamian za korzyści majątkowe (prestiżowe stanowisko, wysoko płatna posada, nie do osiągnięcia inną drogą - to bez wątpienia takie korzyści). Nie widać zatem większej różnicy pomiędzy korupcją sensu stricte a korupcją polityczną. Może tylko taką, że w tym ostatnim przypadku płaci się nie ze swoich, tylko z publicznych środków, ale to akurat okoliczność obciążająca, a nie łagodząca.

Lokalni politycy opozycji po wyborach w paru miejscach wzywali organy państwa do zastosowania tzw. tarczy antykorupcyjnej albo do podjęcia stosownych działań ze strony prokuratury. Oczywiście bezskutecznie. Ta „trzecia tura” wyborów, zmieniająca wynik demokratycznych decyzji wyborców, jest naruszeniem demokracji i praw obywatelskich. Dlatego w ramach porządkowania spraw po ewentualnej utracie rządów przez PiS dzisiejsza opozycja powinna zaliczyć „korupcję polityczną” - a przynajmniej jej najbardziej ewidentne przejawy, także już samą propozycję - do kategorii przestępstw i dopisać ją w wyraźnej formule do Kodeksu karnego. Z pełną świadomością, że także ona nie będzie już mogła z tych metod korzystać, co się jej przecież zdarzało. Ale to jest jedna z tych spraw, gdzie nie powinno być „tak jak było”. Oczywiście ma to sens tylko wtedy, kiedy szef prokuratorów nie jest członkiem rządu, w którego imieniu składane są takie niemoralne propozycje.

Jest jeszcze kwestia samych ludzi kuszonych, aby porzucili formacje, przy których poparciu zdobyli mandaty. Nie dość, że zdradzili swoich wyborców, którzy im zaufali, również partyjnych kolegów to jeszcze można było usłyszeć żenujące tłumaczenia. Że polityka regionalna to co innego niż ogólnokrajowa. Że „trzeba szukać dobrych rozwiązań dla mieszkańców”, „łączyć, nie dzielić”, że więcej można uzyskać „na współpracy z rządem niż na konfrontacji”. Że liczy się „skuteczność”, jak stwierdził radny Kałuża. Ale ludzie głosowali na opozycję świadomie, wiedząc, co oznacza ten wybór.
Widocznie ważniejszy dla nich był sprzeciw wobec polityki obozu władzy, wobec tego, co robi on z systemem państwa, niż rządowe obietnice. Może nie chcieli, aby jego reprezentanci wprowadzali myślenie i metody znane z polityki ogólnopolskiej do polityki lokalnej. I nie życzą sobie, aby ci, na których głosowali, decydowali potem tak jaskrawo wbrew poglądom swoich mocodawców, którymi są w pierwszej kolejności wyborcy. Korupcja polityczna to prosta droga do tego, aby frekwencja w wyborach, i tak już w Polsce dramatycznie niska, była jeszcze marniejsza.

Swoją drogą, można się dziwić, że partie opozycyjne przepuściły przez swoje sito na listy wyborcze tyle osób o niepewnej lojalności. To zresztą szersze zjawisko - w parlamencie także całkiem spora liczba posłów i senatorów z opozycji zmieniła zdanie i polityczne barwy. A przecież listy, zwłaszcza do sejmików, także do Sejmu, to w końcu nie aż tak wielu kandydatów. Wydawałoby się zatem, że można znaleźć dość ludzi o twardszym kręgosłupie, bardziej ideowych, mniej pazernych na apanaże i stanowiska, na miraż władzy. Wybory samorządowe są nauczką dla opozycji, bo widać, że rządzący nie cofną się przed niczym, w przekonaniu, że nie ma złych metod we wprowadzaniu „dobrej zmiany". Będzie to miało szczególne znaczenie w przyszłym roku, po wyborach parlamentarnych, kiedy to PiS znowu może wyruszyć „na zakupy”. Koszty personalnych pomyłek okażą się wtedy znacznie wyższe.
Od czujności opozycji będzie zależało, czy uda się tej partii coś, a raczej kogoś, kupić.
Mariusz Janicki

Stać i walić

W mocy opozycji i Naczelnego Sądu Administracyjnego jest zdobycie niezbitego dowodu, że nowa KRS to grupa pisowskich popychli, które popychają do sądów powszechnych i Sądu Najwyższego podpopychla

W „Wojnie peloponeskiej” Tukidydes pisze, że „Lacedemończycy sprawowali hegemonię nad swoimi sprzymie­rzeńcami, nie żądając od nich daniny. Starali się jedynie o to, ażeby zgodnie z ich interesem ustrój u sprzymierzeńców był oligarchicz­ny”. Ateńczykom zależało głównie na daninach na utrzymanie i rozbudowę floty, ale jeśli któryś ze sprzymierzeńców się ociągał, to wysyłali triery, instalowali u niego garnizon i kazali powołać do władzy demokratów. Widać z tego, że w wewnętrznych konflik­tach politycznych możliwość odwołania się do jakiejś „zagranicy” należy do zasobów skonfliktowanych stron. Tak było nie tylko w sta­rożytnej Grecji, ale i w Europie, od czasu wojen religijnych, przez Święte Przymierze, po okres zimnej wojny.
   Dziś w Polsce ścierają się liberalni konstytucjonaliści (anty-PiS), którzy mają za sobą Unię Europejską, z narodowo-demokratyczny- mi suwerenistami (PiS) popieranymi przez Węgry, niestanowiące przemożnej siły, co też przesądziło o ostatniej porażce obo­zu władzy.

Zwycięstwo opozycji w sprawie I Prezes Sądu Najwyższego i „sta­rych”, zmuszonych do odejścia w stan spoczynku, sędziów jest ważne, ale ma charakter cząstkowy. System wymiaru sprawiedliwo­ści nadal pozostaje przez PiS przeorany, ale wydaje się, że po odbi­ciu przyczółka, jakim jest „stara” kadra Sądu Najwyższego, liberalni konstytucjonaliści uzyskali podstawę do kontrofensywy i przejęcia z rąk demokratyczno-narodowych suwerenistów dwóch strategicz­nie kluczowych pozycji ryglowych na froncie walki: Krajowej Rady Sądownictwa i Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Warunkiem powodzenia takiej kontrofensywy jest przemyślenie pozytywnego doświadczenia wspomnianego cząstkowego zwycięstwa i dopro­wadzenie do synergii działań „zagranicy” (instytucje wspólnotowe Unii Europejskiej, Rada Europy, Komisja Wenecka), „nadzwyczajnej kasty” (Sąd Najwyższy, Najwyższy Sąd Administracyjny, stowarzy­szenia i zgromadzenia sędziowskie), „totalsów” (antypisowska opo­zycja parlamentarna) oraz „ulicy” (manifestacje), na które w zimie nie za bardzo można liczyć. Ale po zimie nie tylko przychodzi wio­sna, a wraz z nią dni ciepłe, ale też wybory do Parlamentu Europej­skiego, kiedy to ulica może się wybrać do urn wyborczych.
   Tym, do czego należy dążyć, jest skuteczne politycznie zakwe­stionowanie Krajowej Rady Sądownictwa w wymiarze europejskim, co oznacza kolejny wniosek Komisji do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej oraz sparaliżowanie tu w Polsce Izby Dyscypli­narnej Sądu Najwyższego, która już się zabiera do wyrokowania w sprawach sędziów, którzy „dobrej zmiany” nie przyjęli z należy­tym entuzjazmem.

Możliwość sparaliżowania prac Izby Dyscyplinarnej dał I Pre­zes Sądu Najwyższego Naczelny Sąd Administracyjny, który chytrze skierował do TSUE pytania prejudycjalne, w tym pytanie o wątpliwości dotyczące zasad wyboru członków KRS. Oczywiście natychmiast pojawiła się kwestia, czy do czasu odpowiedzi TSUE na te pytania Izba Dyscyplinarna SN, wyłoniona w całości przez pisowską KRS, może orzekać? Pytany o to rzecznik prasowy SN
sędzia Laskowski udzielił niepokojącej odpowiedzi: „Faktycznie, może i byłoby logiczne, gdyby obie te izby zawiesiły pracę. Jednak w praktyce byłoby to niesłychanie trudne do przeprowadzenia.
Bo orzeczenie TSUE może zapaść nawet za półtora roku, więc wszy­scy ci sędziowie mieliby przez ten czas nic nie robić i jednocześnie pobierać wynagrodzenie? (...) Ja optowałbym jednak za tym, by do­puścić tych sędziów do orzekania, licząc się jednocześnie z możli­wymi skutkami prawnymi w przyszłości”.
   Jednak umożliwienie orzekania Izby Dyscyplinarnej załamie esprit de corps „nadzwyczajnej kasty”. Okaże się bowiem wtedy, że to sędziowie sądów powszechnych ryzykowali swoją pracę, pen­sje i kariery, by obronić w imię niezawisłości sądów „starą” kadrę Sądu Najwyższego, lejąc krew, darli się na mury niezdobytej fortecy, by odbić ją z rąk pisowczyków. A kiedy „stara” kadra rozgościła się ponownie w zamku i w dodatku uzyskała żelazną ochronę „zagra­nicy” (Unii Europejskiej), wydała sędziowskie regimenty na rzeź opryczninie Ziobry. Jeśli tak się stanie, to zapomnijmy o niezawisło­ści sądów w Polsce - i za rządów PiS, i po nich - bo żaden zdrowy na umyśle sędzia nic nigdy w jej obronie długo nie zaryzykuje. Taki jest wybór, przed którym stoi Małgorzata Gersdorf, a decyzję bę­dzie musiała podjąć już niebawem.

Natomiast w mocy „totalsów” i Naczelnego Sądu Administracyj­nego jest zdobycie niezbitego dowodu, że nowa KRS to grupa pisowskich popychli, które popychają do sądów powszechnych i Sądu Najwyższego podpopychla. Posłanka Kamila Gasiuk-Pihowicz przemyślnie zażądała od Kancelarii Sejmu list poparć udzielanych przez sędziów kandydatom do KRS. Kancelaria od­mówiła, a posłanka skierowała sprawę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, gdzie wygrała. Kancelaria odwołała się do NSA i posłanka czeka. Średnia na rozpatrzenie sprawy w NSA wynosi 14 miesięcy, ale to sąd ustala swoją wokandę i nic nie stoi na prze­szkodzie, by rozprawę wyznaczył choćby na za tydzień. A czas ma tu znaczenie kluczowe, periculum in mora. Wszyscy podejrzewają, ale nikt nie dysponuje papierem, że poparć sędziowskich kandy­datom do KRS udzielała krzyżowo nieliczna grupka sędziów awan­sowanych przez ministra Ziobrę. Brzmi to prawdopodobnie, ale żelaznego dowodu nie ma. Jeśli się go uzyska, to droga do wniosku Komisji Europejskiej o uznanie ustawy o KRS za sprzeczną z trakta­tami europejskimi stanie szeroko otworem. Mogą się do tego także przyczynić „totalni” w Parlamencie Europejskim, domagając się, by właściwa komisja PEi komisarz Timmermans zażądali od Kance­larii Sejmu lub ministra sprawiedliwości wspomnianych list poparć. Nawet odmowa ze strony PiS będzie działała na rzecz postawienia przez PE i Komisję sprawy KRS na ostrzu noża jeszcze przed wybo­rami do Parlamentu Europejskiego.

W „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego pada znana kwestia: „Choć co dadzą; ino te ciarachy tworde, trza by stoć i walić w mordę”. Tę dyrektywę praktycznego rozumu politycznego wy­powiedzianą ustami Panny Młodej dedykuję wszystkim walczącym o prawo i sprawiedliwość w Polsce.
Ludwik Dorn

Gliński w kałuży

Miałem silne postanowienie, żeby nie nę­kać czytelników historiami wokół ka­rierowiczów, ale ostatnia wypowiedź ministra Glińskiego nie pozwala mi na obojętność. Po pierwsze, już nigdy nie napiszę ani nie powiem o panu Glińskim, że jest profesorem. Profesor, któ­ry nie tylko nie słyszy, co mówi, ale przede wszyst­kim nie rozumie tego, co powiedział, nie zasługuje na taki tytuł. Senator Borowski - czynny uczest­nik wydarzeń kulturalnych - stwierdził, że Gliński „palnął”, ponieważ jest zdenerwowany buczeniem, jakie towarzyszy mu w wystąpieniach publicznych.
   Jako premier techniczny mógłby się uspokoić, stosując techniczną metodę przemówień z tabletu. Buczenie jest kłopotem niestety również dla tych, którym minister czyta listy pochwalne, wręcza na­grody i odznaczenia. Nie jest przyjemnie otrzymy­wać nagrodę od kogoś, kto powszechnie nie jest akceptowany. Wyobrażam sobie, jak przykro jest wielkim i zasłużonym, kiedy z góry, na swoim po­grzebie, słyszą list od ministra Glińskiego i jak to jest przygnębiające dla pogrążonej w żałobie ro­dziny. Wypowiedź ministra, która słusznie spotka­ła się z międzynarodową reakcją i oburzeniem, nie stwarza nadziei na to, że po wizycie w Yad Vashem ministrowi wróci jakakolwiek wrażliwość. Tech­niczny karierowicz zakochany w sobie, w swoim stanowisku nie jest w stanie powrócić mentalnie do tych momentów w swoim życiu, kiedy działał w Unii Demokratycznej i dbał o ochronę przyro­dy. Spuśćmy zasłonę na wypowiedzi ministra, jego decyzje obniżające rangę polskiej kultury, potrak­tujmy go jak szkodnika, bo mam nadzieję, że już niedługo zapomnimy o tym, że był i wszyscy jako środowisko kultury rzucimy się, ażeby powsta­łe straty odrabiać. Byłem przez moich mistrzów uczony, że z nazwisk się nie żartuje, w związku z tym przypominam tylko, że kałuża powstaje przy nierównościach gruntu. Składa się z wyrwy wypeł­nionej mętną, brudną wodą, a nieuwaga przy wstę­powaniu w nią może spowodować przemoczone obuwie i chorobę.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem producentem telewizyjnym

PiS zamiata i mataczy

Obsadzenie zwolnionego wskutek afery fotela szefa Komisji Nad­zoru Finansowego nie uspokoiło Polaków, zaniepokojonych o bezpieczeństwo ulokowanych w bankach oszczędności, nie zamiotło afery pod dywan. Nie potwierdziło również, wbrew zapew­nieniom rzeczniczki rządu, „sprawności funkcjonowania nadzoru nad rynkiem finansowym”. Jest zaledwie przegrupowaniem w obozie wła­dzy, która ciągle mataczy i ma nadzieję na wygaśnięcie afery. Każdego dnia dowiadujemy się jednak nowych szczegółów.
   Najświeższy, podany przez„Gazetę Wyborczą”, mówi, że prokuratura nakaz przeszukania siedziby szefa KNF wydała CBA dopiero po opuszczeniu przez niego gabinetu, jakby celowo chciała mu umożliwić zniszczenie ewentualnych dowodów. Mimo że śledztwo w sprawie afery rozpoczęła już poprzedniego dnia. Wcześniej dowiedzieliśmy się, że syn koordynatora służb specjalnych Mariusza Kamińskiego, dzięki wstawiennictwu NBP, dostał świetnie płatną pracę w Banku Światowym. Mimo to mamy wierzyć, że Kamiński wyjaśni ewentualne związki Adama Glapińskiego z aferą KNF. Jeszcze wcześniej dowiedzieliśmy się, że Marek Chrzanowski, bohater afery, po przedstawieniu Leszkowi Czarneckiemu korupcyjnej propozycji (zatrudnienia wskazanego prawnika z wynagrodzeniem, według bankiera, 40 mln zł w ciągu trzech lat) udał się wraz z nim do Adama Glapińskiego, szefa NBP, mimo że KNF jest od banku centralnego całkowicie niezależna. Jeśli to nie świadczy o układzie na szczytach władzy, to czego jeszcze musielibyśmy się dowiedzieć? A jednak w tej sprawie PiS nie wyjaśnił niczego, po prostu przemilcza sprawę.

Czy nowy szef KNF, prof. Jacek Jastrzębski, jest lepszym gwaran­tem stabilności rynku finansowego niż jego poprzednik, też można wątpić. Jest profesorem nadzwyczajnym w Katedrze Prawa Cywilnego Wydziału Prawa i Administracji UW, ale to wciąż za mało, by uznać jego kompetencje jako nadzorcy całego rynku finansowe­go! Były za małe nawet do tego, by Zbigniew Jagiełło (prezes kon­trolowanego przez państwo PKO BP i przyjaciel premiera Morawieckiego z lat młodości) awansował go na dyrektora departamentu prawnego banku, był tam tylko zastępcą. Gdzie gwarancje, że po­radzi sobie z rozkołysanym systemem finansowym kraju, uspokoi ludzi, ustawiających się w kolejkach, na razie tylko pod bankami Leszka Czarneckiego? Czy nie będzie, jak jego poprzednik, tylko figurantem? Z tą różnicą, że Chrzanowski - na co wskazują wszystkie tropy - mógł być człowiekiem Adama Glapińskiego, a Jastrzębski będzie człowiekiem Mateusza Morawieckiego. Zmienią się więc osoby pociągające za sznurki w teatrze lalek, jakim najwyraźniej stała się Komisja Nadzoru Finansowego. Lecz ani sektor bankowy nie stał się bardziej bezpieczny, ani nasze w nim oszczędności. Prze­cież poprawka do prawa bankowego, na której tak zależało Chrza­nowskiemu, nie przestała być procedowana i lada dzień stanie się obowiązującym prawem. Plan Zdzisława będzie mógł być wdrażany w każdym prywatnym banku, towarzystwie ubezpieczeniowym, fir­mie giełdowej... wszędzie. Bo nie jest prawdą, o czym próbuje nie­udolnie zapewniać władza, że chodzi o możliwość przejęcia przez bank państwowy każdego innego banku, będącego w kłopotach - żeby oszczędności klientów były bezpieczne. Taką możliwość daje również obecne prawo, co wykorzystano do ratowania bankrutują­cych SKOK. Naprawdę chodzi o to, żeby skok na prywatną własność można było wykonać nie tylko wtedy, kiedy bank już ma kłopoty, ale kiedy KNF uzna, że może je mieć w przyszłości! Więc jeśli nawet ich nie ma, to komisja ma nad nim tak wielką wła­dzę, że może go w nie wpędzić.

Niezależność KNF jest potrzebna, by nie mogli tą władzą dla swoich celów manipulować politycy. Uznane przez cały rynek kompetencje prezesa są niezbędne, by instytucje finansowe, gospodarujące naszymi pieniędzmi, wierzyły, że kryteria oceny banków, które w jakiejś części są uznaniowe, nie będą naciągane w celu zre­alizowania Planów Zdzisława. Żaden z tych wa­runków nie jest spełniony. Ta afera jest za duża, by mogła się zmieścić pod dywanem.
Joanna Solska

Kwaśne rodzynki, słodkie cytryny

Wybitny rajdowiec Robert Kubica po ma­kabrycznym wypad­ku samochodowym w 2011 r. powróci na tory wyścigowe w barwach brytyjskiego zespołu Wil­liams. Spółka Orlen zapłaci Williamsom miliony euro. Dlaczego nasze państwo zaangażowało się tak hojnie w wyścigi Formuły 1, które nie są nawet w Polsce orga­nizowane, a zainteresowanie tym sportem jest umiarko­wane? Ponieważ Robert Kubica będzie promował Polskę (podobnie jak kupiony we Francji i przemalowany na biało-czerwono jacht). Ale czy tylko dlatego?
   Warto przypomnieć słowa Mateusza Morawieckiego nie­legalnie nagrane w restauracji Sowa i Przyjaciele. Dzisiejszy premier był wówczas zaledwie prezesem filii hiszpańskiego banku, który m.in. wspierał wyścigi samochodowe i ocze­kiwał, że jego polska córka dołoży się do sponsoringu. „Pięć dych płacić. Spier...” - powiedział MM. „Na szczę­ście Kubica złamał rękę raz, drugi” - dodał. Jako wieloletni klient tego banku wdzięczny jestem prezesowi, że nie wy­dawał moich depozytów na wyścigi samochodowe. Co się tyczy „spier...”, to nie popieram, ale w niektórych sferach, np. w koszarach, w Sowie i Przyjaciołach, na „żylecie” na Legii, a także w bankach, nie rozmienia się słów na drobne, tylko używa grubych.
   Kiedy taśma Morawieckiego, wtedy już premiera, po la­tach wypłynęła, powstał problem wizerunkowy, politycz­ny. Szef rządu, przykładny katolik, zażartował (?) z cudzej tragedii? Dawajcie tutaj Kubicę! Orzeł Orlenu rozwinął skrzydła i rzucił się w pogoń za naszym naprawdę dziel­nym rajdowcem, błyskawicznie go upolował i dostarczył przed oblicze szefa rządu. W okamgnieniu ukazała się fotografia tandemu Kubica-Morawiecki z wypowiedzią tego pierwszego: „No hard feelings. Jedziemy dalej.”. No i dojechali o 100 mln zł dalej.
   W internecie zawrzało („Robert, gdzie twój honor?!”), ale wiadomo, że najbardziej honorowe są anonimy. A co miał Kubica powiedzieć premierowi, jeśli ten trzyma kluczyk do kasy, na którą czeka brytyjski team Williams, w barwach którego pojedzie Kubica promować Polskę. W ten sposób wszyscy dorzucimy się za jedno niefortun­ne zdanie prezesa Morawieckiego. A może, całkiem serio, pan premier uniesie się honorem i 1 proc., czyli milion, dorzuci z własnej kieszeni - na szlachetny cel, powrót polskiego rajdowca i promocję naszego kraju?

Słowo wylatuje ptakiem, a wraca wołem - głosi mądrość ludowa. Przekonał się o tym klasyk języka pogardy („dru­gi sort” itp.) Jarosław Kaczyński. Wbiegł on kiedyś - „bez żadnego trybu” - na trybunę sejmową, skąd zaczął krzyczeć w stronę opozycji: „Nie wycierajcie sobie waszych zdra­dzieckich mord nazwiskiem mojego śp. brata!”. (Przy okazji było jeszcze o mordercach). Słowa te powróciły ostatnio wołem w sądzie, gdzie prezes wyjaśnił, że był to „pewien wybuch emocji”, spowodowany wielokrotnym obrażaniem jego brata. Widok Kaczyńskiego i Wałęsy na sądowym ko­rytarzu był żałosny. Doktor prawa kontra elektryk. Wałęsa proces przegra, ale Kaczyński go nie zdetronizuje.
   Emocje są złym doradcą. Wicepremier Szydło była bardzo podekscyto­wana w Sejmie, gdy mówiła, że wie­lotysięczne premie przyznała swoim ministrom, bo im się te pieniądze na­leżały! Krzyczała, bo od czasu Marszałka wiadomo, że po­słowie lubią, jak na nich pokrzyczeć. Dobre, rajdowe przy­spieszenie ma również prezydent Duda. Przemawiając, bardzo prędko wychodzi na orbitę i zaczyna wręcz krzy­czeć, nie zawsze do rzeczy („wyimaginowana wspólnota” itp.). Nie jest go w stanie ściągnąć na ziemię nawet osoba najbliższa. Nie udaje się poskromienie złośnika.
   Także wicepremier Gliński, zamiast dać ponieść się emocjom, powinien dwa razy pomyśleć. Niedawno po­wiedział, że język, którym opozycja mówi o PiS, „ma nas wykluczać, unicestwiać, delegitymizować, mamy być tak traktowani jak Żydzi przez Goebbelsa. Ma wzbudzać do nas obrzydzenie”. Było to porównanie (choćby - jak broni się profesor - tylko języka propagandy) tak głupie i nikczemne, że wielu z nas po prostu zamarło. Wyobraź­my sobie, że premier mierzy garnitur u krawca, a ten mówi: „Leży świetnie, jak na Eichmannie”. Niby żadna polityka, a jednak świństwo.

Co się stało z Piotrem Glińskim - zastanawiają się lu­dzie, którzy go znali jako studenta, profesora, prze­wodniczącego Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Był jednym z nas, z czasem ulegał frustracji z powodu nie­spełnionych ambicji, może czuł się niedoceniony i wte­dy zwrócił się w kierunku polityki. W polityce najpierw przeżył kilka rozczarowań, był bezskutecznie wysuwany na prezydenta Warszawy, premiera, dworowano sobie z niego jako „premiera z tabletu”, aż wreszcie, mocno już upokorzony, został pierwszym (!) wicepremierem i mini­strem. Teraz jego jest na wierzchu. Nagromadzona żółć wylewa. Do dziennikarki mówi: Teraz pani przychodzi, a dawniej pani nie widziałem. Nie cierpi niezależnych mediów tzw. głównego ścieku (z wzajemnością), źle znosi opozycję. Jako socjolog na pewno uznaje istnienie opo­zycji za warunek demokracji, ale jako polityk ma jej tylko za złe. Nadaje się do polityki jak Kalisz do baletu.
   Gdy po jego wypowiedzi o Goebbelsie i Żydach rozległy się głosy oburzenia, zamiast po prostu przeprosić, zaczął kręcić, jakoby jego słowa wyrwano z kontekstu (każdy tak mówi, choć dziś łatwo znaleźć tekst w internecie.), że do­konano „skandalicznej manipulacji”. „Nigdy nie mówiłem, że PiS jest traktowany jak Żydzi. Mówiłem o języku pro­pagandy, który może do tego prowadzić”. Jest mu „przy­kro” i „ubolewa”, jeśli ktoś poczuł się urażony, niemniej pozostaje przy swoim, być może świat powinien usły­szeć - mówi - że opozycja stosuje podobne techniki. Czy prof. Gliński naprawdę wierzy, że „winogrona są kwaśne, a cytryny słodkie”, czy też tylko tak mówi, krok po kroku internalizując program partii, utożsamiając się z nim?
   Chyba jedno i drugie. Jest to zjawisko znane z lat powojennych, kiedy coraz więcej ludzi przełykało pro­gram partii, aż niektórym zaczynał smakować. Potem pojawiła się gorycz i niesmak.
Daniel Passent

Wykopaliska

Gadaliśmy sobie z panem Gustawem Melle­rem, lat 6 i pół, o geografii, wertowaliśmy atlas, palce i wyobraźnia skierowały się ku Amerykom, kiedy pan Gustaw pochwalił się niedawno nabytą wiedzą, że wikingowie dotarli do Ameryki przed Kolumbem. Przyznałem rozmówcy rację, zaznaczając jednakowoż, że akurat te wyprawy wikingów nie przy­niosły żadnych istotnych skutków, natomiast rejs Ko­lumba zmienił historię świata, dlatego powtarzamy, że to on odkrył Amerykę.
   Na co pan Gustaw podrapał się po głowie i zapytał: „Ale jak to odkrył Amerykę? Przecież tam mieszkali Indianie, to oni nie musieli się odkrywać”. Pokraśniałem z dumy. Synu! Masz stuprocentową rację, właśnie posługując się rozumem i logiką dokonałeś dekonstrukcji europocentrycznego myślenia o świecie. Jeszcze trochę podroś­niesz i poczytasz Petera Frankopana „Jedwabne szlaki. Nowa historia świata”, w której autor wspomina swo­je niegdysiejsze zdziwienie na widok starych arabskich map rysowanych do góry nogami, gdzie centrum świa­ta stanowiło Morze Kaspijskie. Twój staruszek, Guciu, przez to, że taki stary jest, to pewnie nadal z przyzwycza­jenia będzie mówił o Kolumbie odkrywającym Amerykę. Czym skorupka za młodu, wiadomo, a ty miej tak otwar­tą głowę, jak masz.
   Zachwyt żywym umysłem potomka trochę mi siadł, kiedy jego posiadacz zaczął mnie intensywnie przesłu­chiwać, dlaczego uważałem, że Kolumb odkrył Amerykę, skoro jak już ustaliliśmy, wcale jej nie odkrył i to chyba oczywiste było i jest. Zacząłem się tłumaczyć, że kiedyś pewne rzeczy wyglądały inaczej niż dzisiaj, na przykład palono czarownice, a kobiety uważano za głupsze od mężczyzn, i w ten sposób bezpiecznie trafiliśmy do kra­iny „Śmieszne fakty, rzeczy i wydarzenia z dzieciństwa moich rodziców”, która niezmiernie bawi zarówno pana Gustawa, jak i jego siostrę Barbarę, lat 4 i pół.
   Niedawno nastawiłem im na próbę jeden z ulubio­nych seriali mego dzieciństwa, czyli „Podróż za jeden uśmiech”. Odniosłem olśniewający sukces, bo młodzież nie mogła się oderwać. Musiałem administracyjnie prze­rwać projekcję po trzech odcinkach, odkładając dalszy ciąg na następny dzień i wywołując gwałtowne protesty z kluczowym teraz tekstem: „to nie fair, tato!”. Zwłasz­cza Gucio oszalał, chciał oglądać znowu i znowu, poko­chał Poldka i Dudusia, z powodu tego drugiego zaczął słuchać Zespołu Reprezentacyjnego. Przy okazji zapunktowałem w oczach dziecka, bo pochwaliłem się, że znam grającego Dudusia Filipa Łobodzińskiego, co mi teraz trochę wychodzi bokiem, bo młody ciśnie na spot­kanie, więc jeżeli czytasz, Filip, ten felieton, no to ten tego, wiesz, nie?
   Ale kiedy zaczęliśmy oglądać, to najpierw było przy­puszczenie młodzieży, że się płyta zepsuła, bo nie ma ko­lorów. Gdy wytłumaczyłem, że tak kiedyś wyglądały filmy, zdumienie było bezbrzeżne, a informację o tym, że jak by­łem dzieckiem, to mieliśmy tylko czarno-biały telewi­zor, państwo uznali za kolejny żart tatusia. Podobnie jak opowieści mamy o zbieraniu puszek po piwie, spędzaniu czasu na trzepaku czy o tym, że spiker czytał program te­lewizyjny. Wielkim przeżyciem były odwiedziny w budce telefonicznej, kasetę magnetofonową oglądały jak staroegipski artefakt, podobnie telefon z tarczą. Słuchały z wy­piekami na twarzyczkach historii o tym, jak tatuś odpalał malucha kijem od szczotki, i przyjmowały zapewnienia, że syrenka była samochodem, nie zabawką.
   Nie muszę dzieciom opowiadać o dwóch latach spę­dzonych w Afryce, równie egzotyczne jest moje dzieciń­stwo na warszawskich podwórkach. Po pierwsze - drogie dzieci - były otwarte. Mogłem pędzić na skróty, przecho­dzić przez bramy, klatki schodowe i piwnice, a na tyłach Franciszkańskiej, tam, gdzie dzisiaj jest elegancki hotel, wychodziły okna centrali handlu zagranicznego. Przez kraty buchał dym papierosowy, a jak się uśmiechnęło do pań, to dawały niepotrzebne już katalogi drukowa­ne na błyszczącym i ciężkim papierze, które potem tatuś sprzedawał na makulaturę i miał na oranżadę w proszku. Co to było oranżada w proszku? Już tłumaczę... A mówi­łem wam, że rano czekała pod drzwiami butelka mleka? I jeszcze a propos tej makulatury, normalnie wchodziło się do domów i pukało do każdych drzwi, a ludzie dawali stare gazety. Nie oszukuję, serio! I nawet miałem taczki pożyczone od dozorcy, którymi przewoziłem zdobycze.
   No, i najlepszy numer, nie było czekolady, naprawdę, nie zmyślam. No nie było. Były produkty czekoladopodobne. Co to było? Hm, jak by wam to wytłumaczyć?
Marcin Meller

Ruszyli

Drgnęli. Napięli muskuły i wyrwali z bloków. Usłyszeli strzał startera, który wprawdzie nie padł, ale pogłos poszedł, może ktoś mach­nął chorągiewką, nieważne - ruszyli po zwycięstwo. Do końca nie wiedzą w jakiej konkurencji, ale na razie chcą zaistnieć. Zdążyć. Przez moment śnić o triumfie. W wy­borach.
   Kiedy Kaczyński powiedział przed laty, że jego marze­niem jest, by zostać „emerytowanym zbawcą narodu”, wielu zarechotało, wielu popukało się w czoło, ale wie­lu też popadło w przerażenie, bo zabrzmiało to jak jakiś upiorny sen szaleńca. Teraz mamy ten sen na co dzień - zdewastowane moralnie społeczeństwo i piekło na zie­mi. A wystarczyłoby, gdyby ktoś wówczas zbadał go wariografem w kwestii „co szanowny pan ma na myśli” - i a nuż by się zaświecił wielki czerwony alarmowy led z napisem „uwaga - groźne!”.
   Teraz stoimy przed nieuchronną decyzją w kwestii „co dalej?”. Menu mamy, jakie mamy, wybór taki, jaki w nim zostanie napisany, kolejne dania dość beztrosko same się zgłaszają do konsumpcji. Piszę to poniekąd wbrew sobie, bo od lat modlę się o to, by pojawiło się jak najwięcej no­wych ludzi w polityce i byśmy mieli w czym wybierać, no ale słowo „nowych” jest tu kluczowe. Alexandrii Ocasio-Cortez, amerykańskiej 29-letniej rebeliantki z Bronxu, która zjawiła się znikąd i podbiła całe Stany, porywając za sobą dziesiątki nieznanych wcześniej ludzi o niezwykłym dorobku i kolorycie - Indian, muzułmanów, gejów i czar­noskórych imigrantów - na polskim horyzoncie nie wi­dać. Nie widać nowych twarzy i poglądów z XXI wieku. Tu jest poseł Gryglas, telewizyjny gwiazdor z kategorii poli­tycznych swingersów, „Człowiek z kałuży”, bez żadnej szczególnej wiedzy, choć na każdy temat, co mu zapew­ni reelekcję, no bo jak inaczej. Kampania wyborcza trwa okrągłe cztery lata i telewizja jest jej największym billbo­ardem, co wie każdy serialowy aktor.
   Dwa lata temu powiedziałem w programie Jarka Kuź­niara, że wielką nadzieją polskiej polityki jest Robert Biedroń. Na tle bulgoczącej sejmowej lawy wydawał się sprężyną, która jakimś cudem da radę odskoczyć i po­rwać za sobą nowe pokolenie. On sam wtedy gwałtow­nie zaprzeczył, żeby miał jakiekolwiek zamiary odnośnie polityki krajowej, i sugerował, że to raczej Barbara No­wacka będzie białym koniem, na którego by postawił. Już wtedy zaniepokoiła mnie nieszczerość tej wypowie­dzi. Dziś, kiedy obdarował Nowacką serią cierpkich słów („pobiegła do Koalicji Obywatelskiej po stołek, bo nic jej w życiu nie wyszło”) i kiedy leci retoryką PiS, powtarzając w kółko „PO miała osiem lat”, strasząc Tuskiem i mówiąc „wszelka opozycja to wielkie oszustwo”, budzi raczej mój niepokój niż nadzieję.
   Ocasio-Cortez ani razu w swojej kampanii nie zaatako­wała Trumpa i pozostałych przeciwników - mówiła o swo­im programie (liczył 10 punktów) i to porwało ludzi. Ale Polacy to naród idealny do łatwego uwiedzenia. Wystar­czy mu naprawdę niewiele, rzucić hasło „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”, a sobie resztę sam dopowie. Więc teraz Biedroń jawi mi się jako drugi Kukiz, który gromadzi rozmarzony tłum. Ten też zapowiadał nor­malność, tyle że nikt wówczas nie zapytał o konkrety.
   Pamiętam tłum z pierwszego marszu KOD. Ogromny, wielotysięczny, barwny. Wszyscy w nim chcieli zmiany na lepsze, chcieli, by wreszcie „było przepięknie” - dziś nie­wiele z tego zostało. Wkrótce eksplodował niczym fajer­werk, rozpadając się na tysiąc drobnych cząsteczek, z setką skłóconych przywódców, nieufających sobie, często wro­gich. Bo tłum ma to do siebie, że ocierają się w nim o siebie wierzący i niewierzący, zwolennicy i przeciwnicy aborcji, ludzie radośni i wściekli, jedni chcą wysokich podatków, inni - niskich, są zwolennicy wojny z całym światem i pa­cyfiści, wielkie ego stoi obok małego. Każdy z nich chce zmiany i każdy widzi chęć zmiany inaczej. Jedyną selekcją byłby konkret, jakim było choćby hasło strajku kobiet - to był tłum jednolity, w konkretnej sprawie, poglądy zjedno­czyły tysiące myślących tak samo.
   Biedroń nie jedzie na konkrecie, jedzie na popularności, jak Michał Wiśniewski przed laty, który ludziom się podo­bał do czasu, aż się wyświetlił dokładniej. Gromadzi wokół siebie ludzi pełnych nadziei. Pyta, czego by chcieli, a oni mu odpowiadają. Wspaniale. Tyle że powinno być odwrot­nie - on sam powinien mówić konkretami, co zrobi. Szasta niepokojącą nonszalancją i pewnością siebie. Trochę jak zbawca narodu. Zajrzyjcie do szklanej kuli i zobaczcie, co z tego może być.
Zbigniew Hołdys

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz