Niech mi ktoś powie, że to się nie dzieje. Niech ktoś
mnie uszczypnie i powie, że tylko śnił mi się prezes NBP
Że tylko śnił mi się
Adam Glapiński, który chce użyć sądu, by przy pomocy bankowego prawnika
pracującego za państwowe pieniądze zakazać pisania niewygodnej prawdy o sobie i
swoim urzędzie.
To się nie mogło zdarzyć w kraju, który w XX w. przez ponad
80 lat doświadczał cenzury różnych dyktatur. Proszę mnie szczypać mocno. Bo w
moim ponurym śnie poza prezesem Adamem Glapińskim występują: podająca tę
informację rządowa agencja PAP, informująca o pozwach rzeczniczka warszawskiego
sądu, prawniczka NBP, która to zapowiada, i NBP, który potwierdza to
komunikatem.
Proszę mnie szczypać do skutku, bo na jawie słuchałem
właśnie premiera zapewniającego, że w Polsce rządzi „najbardziej prowolnościowa
ekipa ostatnich dwudziestu ośmiu lat”. Ale o ile pamiętam, ekipa Millera nie
próbowała zakazać pisania o aferze Rywina, a ekipa Tuska nie próbowała zakazać
pisania o aferze hazardowej.
Szczypcie mnie bezlitośnie, bo kilka dni temu czytałem na
jawie odpowiedź rzeczniczki rządu na list ambasador USA Georgette Mosbacher, w
której Polka stwierdziła, że nasz kraj „tak samo jak USA ceni sobie wolność
słowa i w żaden sposób nie ogranicza wolności mediów”. A NBP to w
najściślejszym sensie organ polskiego państwa.
Szczypcie mnie dalej, bo nie potrafię uwierzyć, że prof.
Glapiński i jego protektor z Nowogrodzkiej marzą, by obce ambasady i sądy znów
im publicznie tłumaczyły, co by się działo w innych demokracjach, gdyby szef
banku centralnego (np. FED) lub prezydent (np. Trump) próbowali zakazać pisania
o swoich sprawkach.
Szczypcie mnie gremialnie, jeśli będzie trzeba, bo nie
wyobrażam sobie, żeby prof. Glapiński nie wiedział, że jako prezes NBP za swoje
działania przeciw konstytucji odpowiada przed Trybunałem Stanu. I że pod taką
odpowiedzialność podpada, próbując ustanowić zakazaną (art. 54) cenzurę
prewencyjną, a także ograniczyć prawo obywateli do informacji o działalności
organów władzy publicznej (art. 61).
Szczypcie mnie, aż usłyszę na jawie, że to wszystko
nieprawda. Bo gdyby to była prawda, nie dałoby się już zaprzeczyć najcięższym
oskarżeniom wobec „dobrej zmiany” – mianowicie, że po to był skok na sądy, by
stały się kneblem i pejczem na opozycję oraz dziennikarzy piętnujących
nieprawości władzy. To w najgorszy możliwy sposób objaśniałoby, dlaczego rząd
się nie martwi, że zamiast przyspieszenia procedur sądowych i skrócenia kolejek
skutkiem zmian w sądach jest spowolnienie procedur i wydłużenie kolejek.
Gdyby tak było, trzeba by się spodziewać, że po Glapińskim
następny będzie premier Morawiecki, który zakaże pisania o swoich kredytowych
słupach, czy minister Ziobro, który zakaże pisania o finansach Solidarnej
Polski.
Najsurowsi krytycy „dobrej zmiany” to zapowiadali. A jeśli nie śnię, właśnie się to dzieje.
Jacek Żakowski
Żaróweczka
Na odświętnie wypucowanej szybie
toruńskiej hali sportowej Arena ukazał się dawny komunistyczny prokurator z
różańcem w dłoniach. To był znak z góry, że jubileusz rozpoczęty. Rząd,
posłowie i senatorowie PiS oraz 15 biskupów celebrowali 27. rocznicę urodzin
Radia Maryja. Modlitwy i hołdy splatały się z tańcem rąk, taniec splatał się ze
śpiewem, a premier Morawiecki z ojcem Rydzykiem. Szef święty mówił o tym, co
najważniejsze w drodze do nieba.
O pieniądzach znaczy. Smarzowskiemu dają, a jemu, Rydzykowi,
nie. Kto widział „Kler” w kinie, kto dołożył się do ich kasy, ręka do góry! -
rozkazał. Cisza była mu odpowiedzią, więc kusił dalej: Tu są księża, pokażcie
jednego podobnego do tych z filmu! Toruński ojcze z czekoladową polewą, a skąd
oni mają wiedzieć, skoro filmu nie widzieli?
Najważniejsze, żeby jedną książkę przeczytali - „Kształcenie
charakteru” redemptorysty Mariana Pirożyńskiego. Tego antycznego znaleziska
sprzed 72 lat Rydzyk i jego zakonni koledzy rozdali już ponad 300 tys. egzemplarzy.
Także na opisywanej fecie. Rydzyk coś rozdaje, a nie sprzedaje? Owszem. To się
opłaca, bo książka ta wprowadza zamęt, nieszczęście i ordynarną ciemnotę jako
naukową prawdę o życiu. Czyli powiększa rodzinę Radia Maryja. Nie chodź na
plażę damsko-męską, nie śpij w miękkiej pościeli, nie prowadź sentymentalnych
rozmów, nie używaj pieprzu i octu - oto kilka sposobów na to, jak walczyć z
pokusami seksualnymi. Najesz się musztardy i jesteś zgubiony, bo nastrojony
erotycznie, a wtedy każde twoje dziecko urodzi się niezdrowe. Seks - tak, ale
tylko, kiedy ci się nie chce, czyli z obowiązku. Mam nadzieję, że z tej
hojności ojca dyrektora nie wyrośnie nam 300 tys. psychicznych kalek.
Spod sutanny
Rydzyka przemówił też premier Morawiecki. Powiedział mikrofonowi prosto w
oczy, że są w naszym kraju tacy, którzy nie kochają Polski tak mocno jak
rodzina Radia Maryja. Krótko mówiąc, zabrzmiała znana śpiewka PiS - jedni są
lepsi, a drudzy gorsi.
Kilka godzin wcześniej premier gwizdał
zupełnie inną melodię. Mieszkanie (czyt. Polska) gruntownie odremontowane,
więc korzystajmy z tego, że przyszedł czas na bezpieczny rozwój, spokój i
stabilność. Skończmy z dzieleniem ludzi, z opozycją dyskutujmy na programy,
niech nam mówią, czy popełniliśmy jakieś błędy. O jednym z nich Morawiecki
zresztą sobie przypomniał i odważnie przyznał: tak, skarbówka niesłusznie
oskarżyła właściciela warsztatu samochodowego, który nie wydał kwitu z kasy
fiskalnej za zmianę żaróweczki. On sam zadzwonił, gdzie trzeba, i błąd
urzędniczek naprawił. O KNF premier nie wspomniał, bo to sprawa nierozwojowa.
Jeden facet wystąpił z 40-milionową propozycją korupcyjną, ale szef NBP Adam
Glapiński zażądał, by sąd wydał zakaz pisania na ten temat. Wyciszać, wyciszać,
flagę Unii wywiesić. O SKOK-ach ani pary z ust. Ani o urągającym wszelkim standardom
śledztwie w sprawie zorganizowania przez neofaszystów uroczystych urodzin
Hitlera. Nie pisnął też słowa o największym smogu w Europie, czyli o powietrzu
w Polsce (przepraszam za słowo powietrze), natomiast pochwalił kopalnianego
konia Łyska z noweli Gustawa Morcinka za poczucie więzi z górnikami. Nie
zająknął się o rosnących cenach prądu, o... nieważne. Samochodowe światełko
pań z urzędu skarbowego okazało się największym błędem naszej władzy.
Morawiecki sam jest
po prostu jak mieszkanie - do wynajęcia. Na zlecenie powie wszystko, na każdy
temat i w dowolnym języku.
Stanisław Tym
PS Kochany Staszku Barejo, który 5
grudnia obchodziłbyś 89. urodziny. Bardzo nam Ciebie brak.
Na początku było słowo
Cieszmy się wolnością mediów, skoro ją
mamy. Cieszmy się tym bardziej, im szybciej możemy ją stracić.
Żeby zrozumieć
charakter obrazu, trzeba się do niego zbliżyć i wychwycić detale. Ale by
zrozumieć sens wizji artysty, należy zapomnieć o poszczególnych punktach i
spojrzeć na całość. Wezwanie na policję dziennikarza „Newsweeka”, który
napisał tekst o de facto pełniącym obowiązki szefa tzw. Trybunału
Konstytucyjnego, panu Muszyńskim, ujawniając rzekomo jego adres, można
skwitować wzruszeniem ramion - czynownik „dobrej zmiany” daje wyraz swej
demokratycznej ignorancji i prawnej arogancji. Atak władzy na TVN za to, że
pokazała praktyki neofaszystów, można zbagatelizować, mówiąc o wąskich
horyzontach przedstawicieli tej władzy. Jej niechęć do rozwiązania problemów
Ruchu, czyli kluczowego dystrybutora prasy w Polsce, sprawiająca wrażenie, że
władza chce kontrolować to, jak się prasa rozchodzi, można potraktować jako
problem marginalny, w końcu, ilu ludzi czyta u nas gazety. Atak władzy na
panią ambasador USA za to, że upomniała się o wolność mediów w Polsce, można
traktować jako nieznaczącą utarczkę. Ale niełączenie ze sobą tych zdarzeń jest
błędem, a niedostrzeganie całości albo wynika z defektu wzroku, albo z
niedostatków wyobraźni.
Wolność mediów jest
w Polsce zagrożona. Władza może zrezygnowała na moment z tzw. repolonizacji czy
dekoncentracji, czyli przejęcia niezależnych mediów za pomocą ustawy
przypominającej tę przyjętą w putinowskiej Rosji. Ale to tylko rezygnacja
chwilowa, wycofanie się na z góry upatrzone pozycje, by nie rozszerzać na
razie pola konfliktu i tak szerokiego w efekcie batalii o sądy. Władza będzie
jednak wolność mediów na wszelkie sposoby ograniczać, a same media i
dziennikarzy po prostu nękać. Czekając jednocześnie na moment decydującej
rozprawy. Zresztą dokładnie tak samo jak w wypadku Sądu Najwyższego, któremu
PiS - co jego funkcjonariusze przyznają otwarcie - odpuściło tylko dlatego, że
czeka na lepszą chwilę.
Ataki PiS na wolne
sądy czy wolne media nie są kwestią kaprysu albo błędów władzy. Są one po
prostu odwzorowaniem jej DNA. A w DNA autorytarnej władzy jest marginalizowanie,
prześladowanie wszelkich niezależnych od niej instytucji, na końcu zaś ich
podeptanie i zniszczenie. Tu jest jak w dowcipie o skorpionie, który prosi
żółwia o przeniesienie go na drugi brzeg rzeki. - Nie ma głupich - odpowiada
żółw - znam cię, wiem, że mnie ukąsisz. - Ale jeśli zrobiłbym to na środku
rzeki, utoniemy obaj - odpowiada skądinąd logicznie skorpion. - Dobrze,
wskakuj - godzi się żółw. Kilka chwil później, już w wodzie, skorpion ukąsił
żółwia, który od razu się skarży: - Przecież obiecałeś, że tego nie zrobisz. -
Przepraszam - odpowiada skorpion - ale to leży w mojej naturze.
Walka z wolnymi
mediami po prostu leży w naturze PiS.
Gdyby przez
przypadek albo nieuwagę ktoś nie dostrzegł jeszcze natury naszego skorpiona,
powinien się przyjrzeć temu, co robi jego bratanek. Na Węgrzech Orbana wolne media
za sprawą poczynań władzy już mają przetrącony kręgosłup, a za chwilę będą
dogorywać. Orban właśnie tworzy konglomerat, a dokładniej kartel, skupiający większość
mediów i kilkaset redakcji. Wszystkie będą teraz pod jego absolutną kontrolą
i kuratelą. Władimir Władimirowicz Putin przy okazji jednego z ich licznych
spotkań powinien mu pogratulować. Orban uwinął się z wolnymi mediami naprawdę
sprawnie. Powinien za to dostać od Putina specjalnego Wiktora. Ale to ich
skorpion, prawda? A nasz? Nasz już obiecał, że chce iść tym samym tropem, bo
Wiktor idzie śladem Władimira, a Jarosław śladem Wiktora. Droga wyboista, ale
kierunek jedynie słuszny. A i sukcesy na tej drodze podobne. W światowym
rankingu wolności mediów organizacji Reporterzy bez Granic Węgry spadły od 2010
r. z 23. na 73.(!!!) miejsce. Ale Polska je dzielnie goni i to w tempie
naprawdę imponującym. W ciągu trzech lat spadliśmy bowiem z miejsca 18. na
58.(!) Trzy lata i spadek ze światowej czołówki do grupy państw, w których
wolność mediów jest zagrożona i niszczona.
Rozumiem, że sprawa
wolnych sądów czy wolnych mediów niekoniecznie jest na wysokim miejscu na
liście priorytetów niektórych sił nie-PiS-owskich. Ale wrzucanie ich do worka
pt. „anty-PiS” i traktowanie jako nieważnych jest wybitnie niemądre i
niebezpieczne. Stanowi bowiem relatywizowanie zupełnie fundamentalnego sporu o
przyszłość Polski i o charakter naszego państwa. Albo wynika z ignorancji,
albo z cynicznego układu z władzą. Kto walki o demokrację, wolne sądy i wolne
media nie traktuje dziś jako sprawy bezdyskusyjnie pierwszoplanowej, z tego, co
się dzieje w Polsce, nie rozumie nic. I w razie porażki demokracji będzie się
smażył w piekle koncesjonowanej opozycyjności, podczas gdy jego „progresywne”
postulaty będą wypoczywać na śmietniku.
Tomasz Lis
Tama przed cofką
List amerykańskiej ambasador w Polsce
Georgette Mosbacher do premiera Morawieckiego wzbudził w obozie rządzącym,
włączając w to zaangażowanych komentatorów, prawdziwą burzę. Mosbacher
potępiła w nim szykanowanie dziennikarzy TVN, twórców słynnego materiału
wcieleniowego ekipy TVN, demaskującego działalność środowisk faszystowskich.
Wcześniej ambasador uczestniczyła w parlamentarnym spotkaniu przy ul.
Wiejskiej, gdzie - to prawda, że dość bezceremonialnie, bez owijania w
dyplomatyczną bawełnę - przestrzegała rządzących przed próbami ingerencji w
rynek prasowy i telewizyjny.
Reakcje prawicy
były bezcenne dla zobrazowania sposobu myślenia dzisiejszej elity władzy.
Zarzucano Mosbacher, że broni po prostu interesów amerykańskiej firmy
(właściciela TVN), choć inni przytomnie zauważali, że gdyby polski ambasador
wstawiał się gdzieś za polskim biznesem, byłoby to potraktowane jako rutynowa
działalność. Pojawiały się sugestie, aby pani ambasador odtworzyła sobie
programy TVN z okresu amerykańskich wyborów i zobaczyła, jak był w nich
traktowany jej dzisiejszy szef Donald Trump. Nie brak było odniesień
historycznych: Polacy od 300 lat nie lubią być poniżani przez namiestników oraz
ich posłańców, i gdyby Mosbacher trochę poczytała, toby się o tym dowiedziała.
Zdarzały się wyrazy zdziwienia: kogo nam tu Trump przysłał, jak to pogodzić z
braterstwem broni, z pochwałami amerykańskiego prezydenta wygłoszonymi w
Warszawie, z tym, że PiS jest wiernym fanem Trumpa, niespecjalnie w Europie
lubianego. Zdumienie szło dalej: przecież Trump generalnie nie znosi mediów,
które - jako przeważnie lewicowo-liberalne - są mu zazwyczaj wrogie. Dlaczego
zatem w Polsce przedstawicielka waszyngtońskiej administracji ich broni
(„puderciocia bredzi o standardach” - jak napisał jeden z prawicowych
dżentelmenów, dziennikarz „Sieci”). O co tu chodzi?
Konsternacja była
ogromna i charakterystyczna. W zarzucie, iż Mosbacher chyba nie widziała, jak
TVN przedstawiała Trumpa, zawiera się cała filozofia mediów wyznawana przez
PiS. Walka rządu z prywatną stacją telewizyjną z powodu emitowania przez nią
„niewłaściwych” materiałów i opinii jest w takiej optyce czymś oczywistym. W
głowie się nie mieści, że można bronić medium, w którym „najwyższy szef” bywa
krytykowany. Że można napadać na dziennikarzy, wyrażać się jak najgorzej o
różnych gazetach i stacjach, jak robi to Trump, ale jednocześnie co do zasady -
jako państwo - stać na straży wolności słowa i swobody medialnego biznesu.
W tej historii przeglądają się zasadnicze
sprawy ustrojowe. Ameryka i zachodnia Europa, mimo załamań i kryzysów, wciąż
podtrzymują wolnościowe status quo: nawet zażarta walka w ramach systemu nie
podważa samego systemu. Można prowadzić najbardziej brutalną politykę, ale nie
zmienia się arbitralnie jej reguł, nie narusza konstytucji, nie obezwładnia
instytucji kontrolnych, nie ma motywowanej politycznie „dekoncentracji” czy
„repolonizacji”. Demokracja może wiele wytrzymać, jeśli tylko jej rama jest
wystarczająco mocna. Rzecz w tym, że PiS zasadził się z siekierką na samą ramę.
Jeśli jakieś media są nieprzychylne, to należy zrobić z nimi porządek, jeśli
sędziowie nie chcą ustąpić, to pozostaje ich wyrzucić, jeśli prokurator nie
widzi gdzieś przestępstwa, to trzeba go przenieść, a kiedy niepotrzebnie widzi
- to też. Na kłopoty władzy - ustawa, na niekonstytucyjność ustawy - wymiana
Trybunału, na krnąbrną opozycję - policja.
Ambasador Mosbacher
wydawała się rządzącej prawicy miłą panią, która w końcu załatwi sprawę
zniesienia wiz do USA. Okazuje się, że udziela jej ona lekcji z zaawansowanej
liberalnej demokracji. Ugruntowany demokratyczny system, jak w Stanach
Zjednoczonych, jest w stanie wchłonąć nawet taką postać jak Donald Trump. W
Polsce jest z tym gorzej. Konstytucja była pisana bez świadomości, że do
władzy może dojść taka formacja jak PiS. Wielką słabością polskiej demokracji
jest fakt, że jedynym czynnikiem zdolnym zatrzymać obecny obóz władzy w
demolowaniu ustroju jest nacisk zewnętrzny: Unii Europejskiej, TSUE, USA.
Władza nie wycofałaby się, nawet częściowo (i na razie), z „reformy”
sądownictwa, z ustawy o IPN, z uderzenia w media, gdyby nie sprzeciw
zagranicznych rządów i instytucji. Jest coś głęboko przykrego w tym, że minimum
stabilności polskiej demokracji wciąż muszą gwarantować inne, silniejsze
systemy.
Wszystkie wewnętrzne bezpieczniki zawiodły.
Ustawa zasadnicza okazała się niewystarczająca, gwarancje niezawisłości
sądownictwa zbyt skromne, niezależność instytucji iluzoryczna. Wszystko do
podważenia w Sejmie w kilka dni albo godzin. Ojcowie założyciele III RP
wymyślili państwo na miarę tamtych czasów: „końca historii”, runięcia murów,
kiedy miałoby być już tylko coraz lepiej. Radykalizmy upadły, liberalizm zwyciężył.
To miało być po prostu „państwo prawne”. I teraz okazuje się, że jako modele do
rozważenia funkcjonują rozwiązania węgierskie czy tureckie.
To nie jest zarzut
do projektantów III RP. Nie można było wszystkiego przewidzieć. Stworzono
wolnościowy ustrój, z luzami i nieścisłościami, bardziej z możliwościami niż z
zakazami. Zrezygnowano z odwetu wobec ludzi dawnego reżimu, wybrano drogę do
przodu. Nie zbudowano tamy zabezpieczającej przed polityczną i mentalną cofką.
Ale po latach widać już, że jest to niezbędne. Że nieszczelności muszą być
załatane, „interpretacje” zawężone, swobody obywatelskie zamurowane w betonie,
gwarancje niezależności instytucji i wolności mediów żelazne, trójpodział
władzy wykuty w kamieniu. Po to, aby nie dochodziło do sytuacji, kiedy pani
ambasador kraju zza oceanu musi tłumaczyć rzeczy oczywiste, które u sporej
części rodaków budzą głębokie zdumienie i niezrozumienie.
Mariusz Janicki
Afera pod dywanem
Korupcja czy
prowokacja „grupy trzymającej władzę"? Bank przejęty za złotówkę czy
skonfiskowany jako narzędzie przestępstwa? Bez komisji śledczej się nie
dowiemy.
PiS nie zgadza się na komisję śledczą w
sprawie afery KNF. Koronny argument: komisję powołuje się, gdy państwo sobie
nie radzi. A w tej sprawie radzi sobie świetnie. Dowodem jest zatrzymanie i
aresztowanie Marka Ch. Cóż, że stało się to dwa tygodnie od złożenia
zawiadomienia o przestępstwie przez Leszka Czarneckiego. Cóż, że prokuratura
dała Markowi Ch. czas na posprzątanie w domu i biurze. A sygnał do przeszukania
biura dała CBA dokładnie pięć minut po tym, jak Ch. wyszedł z siedziby KNF.
Cóż, że dano potem Ch. jeszcze przez tydzień spokój, po czym, z szykanami,
zabrano o 6.30 z domu i powieziono na dwudniowe przesłuchanie do prokuratury w
Katowicach.
Teraz Ch. siedzi w
areszcie. Jeszcze trzeba wyciszyć media pozwami i zakazem publikacji - i
pozamiatane. Ch. był „samotnym wilkiem” polującym na własną rękę, a państwo
działa i żadna komisja śledcza nie jest potrzebna. PiS przypadkiem wniósł w
Sejmie poprawkę umożliwiającą przejmowanie banków „za złotówkę” w chwilę po
złożeniu przez Czarneckiego doniesienia o przestępstwie. Poprawka przypadkiem
urealnia sławetny „plan Zdzisława” Przypadkiem też „plan Zdzisława” jest zgodny
z polityką PiS, którą można sprowadzić do hasła upaństwawiania co się da:
banków, przedsiębiorstw, mediów czy organizacji pozarządowych.
Fakt, że sprawą zajmują się prokuratura i
służby specjalne, jest gwarancją, że zostanie ona zamieciona pod dywan. Bo
członek rządu Zbigniew Ziobro, który zresztą objął śledztwo osobistym nadzorem,
może wydawać prokuratorom polecenia dotyczące wszelkich czynności w sprawie.
Łącznie z tym, czy, komu, kiedy i jaki postawić zarzut, wnieść o areszt czy
skierować akt oskarżenia, kogo przesłuchać. Takie sobie PiS uchwalił prawo.
Jeśli Marek Ch.
działał w celu przejęcia banków Czarneckiego w strefę wpływów PiS, to mógł mieć
w zanadrzu nie tylko przyszłą ustawę o banku za złotówkę, ale też działającą od
kwietnia 2017 r. ustawę o tzw. konfiskacie rozszerzonej. Pozwala ona
prokuraturze na etapie śledztwa przejąć zarządzanie przedsiębiorstwem, które
służyło do popełnienia przestępstwa. A wyrokiem sądu takie przedsiębiorstwo
skonfiskować, jako narzędzie popełnienia przestępstwa. Rozmowa szefa KNF z
Leszkiem Czarneckim mogła więc być prowokacją służącą zdobyciu dowodu, że
Czarnecki popełnił przestępstwo łapownictwa: owe 40 mln dla znajomego Marka Ch.
w ramach wynagrodzenia w zamian za nietykalność. A narzędziem było jego
przedsiębiorstwo, które naraził tym na straty.
Prowokowanie do
łapownictwa było ulubionym narzędziem politycznym PiS za poprzednich rządów,
by przypomnieć aferę gruntową, sprawę „willi Kwaśniewskich” czy posłanki PO
Beaty Sawickiej, którą do „kręcenia lodów” prowokował agent Tomek. Marek Ch.
nie musi być agentem, ale mógł działać na zlecenie. To by wyjaśniało, dlaczego
korupcyjną propozycję złożył we własnym gabinecie, a nie dyskretnie np. na
jakimś przyjęciu. On też mógł nagrać tę rozmowę, co by wyjaśniło,
niezrozumiałe w innych okolicznościach, napomknięcie o „szumidłach”: chciał
odsunąć od siebie podejrzenie, że nagrywa. I jeszcze warto przypomnieć sugestię
wpływowego polityka PiS senatora Grzegorza Biereckiego wygłoszoną w TVN24, że
Czarnecki może mieć postawione zarzuty.
Jeśli przyjąć wersję, że Marek Ch. dokonał
prowokacji, to organy ścigania umoczone są w całą sprawę nie tylko z powodu swojej
politycznej podległości. Wersja z bankiem za złotówkę nie wyklucza wersji z
prowokacją. Co dwa haki, to nie jeden. Zobaczymy, jak się sprawa rozwinie. Dla
PiS najwygodniej będzie przedłużać śledztwo w nieskończoność. A przynajmniej
do wyborów. A Marek Ch. nie ma zarzutu korupcji, tylko nadużycia uprawnień.
Dolna granica zagrożenia to rok więzienia, a kara może być zawieszona.
Ewa Siedlecka
Paszport bez mleczka
Po tym wszystkim, co się teraz („na chwilę
obecną” hi, hi) dzieje, ludzie chyba przestaną pytać: „skąd pan bierze tematy
do felietonów?”. Wiele jest spraw do opisania, ale America first! Ciekawe, kto
ujawnił list ambasador Mosbacher do premiera Morawieckiego i ministra
Brudzińskiego? Przecież list musiał zostać dostarczony w zaklejonej kopercie.
W kancelariach premiera i ministra jest zaledwie kilka osób, które mają prawo
otwierania korespondencji. Odpowiednie służby zapewne już ustaliły, kto ma
dziurawe ręce, tylko nie chcą ogłosić.
Intencje listu są
czytelne. Stany Zjednoczone są najstarszą demokracją, mają najstarszą
konstytucję, są obrońcą wolności, wygrały zimną wojnę, bez nich trwałby
„system” (jak o nim pisał nieodżałowany Zygmunt Kałużyński) i nic dziwnego, że
interesują się wolnością słowa oraz mediów, zwłaszcza gdy korzysta z nich
stacja telewizyjna będąca własnością amerykańską.
Jednakże dobrymi
intencjami piekło jest wybrukowane. List jest napisany w stylu America first, a
zawarte w nim błędy świadczą, że wraz z Donaldem Trumpem w Stanach wygrała
„dobra zmiana”. Ambasador być może zna zasadę McLuhana „medium jest przekazem”
(medium is the message), nie zna natomiast innej zasady, że „forma jest
treścią”. Swoim listem, oczywiście nieprzeznaczonym do publikacji, ambasador
umocniła wizerunek TVN jako stacji „amerykańskiej” (czytaj: niezależnej), co w
oczach polskiej prawicy nie jest komplementem. „Niemiecki tygodnik NEWSWEEK,
niemiecki szmatławiec FAKT”, „wydawnictwo niemiecko-szwajcarskie”, to obelgi wymierzane
w niezależne media. Tymczasem własność zagraniczna niekoniecznie jest zła,
nieraz lepiej uniezależnia od miejscowej władzy niż własność lokalna. Media
„zagraniczne” (pod względem własności) mogą, ale nie muszą, reprezentować obce
interesy, podobnie jak media „udomowione” nie są wolne od swoich przywilejów,
choćby pod względem dostępu do informacji czy do reklam i ogłoszeń spółek
Skarbu Państwa, które płyną, niosąc miliony do prywatnych kieszeni zwolenników
rządu. Kto jest medium polskim, a kto obcym, to nie zależy tylko od własności;
czy polskie medium publiczne lepiej służy Polsce niż media zagraniczne - to
kwestia do dyskusji. We wszystkim dobry jest umiar.
Niejeden widz TVN
czuje się lepiej poinformowany, niż gdyby oglądał TVP (i odwrotnie). Dla
rządzącej prawicy widz TVN jest „mieszanką leminga, pretensjonalnego
Europejczyka, pseudonowoczesnego postępowca, lewicowego tolerancjonisty,
pensjonarskiego światowca, progresywnego koniunkturalisty, politpoprawnego oportunisty
czy też antyklerykała. Ten widz to największy skarb TVN” - pisze prawicowy
dziennikarz Stanisław Janecki na portalu wPolityce.
A propos
„antyklerykałów”, to w Polsce trwa istny karnawał grzechu. W najbardziej
katolickim kraju Europy film „Kler” obejrzało już ponad 5,5 mln widzów, i to
widzów dobrowolnych, nie wycieczek szkolnych i uczestników zajęć kulturalnych
dla żołnierzy lub członków związków zawodowych. Musi to napawać troską naszych
(?) hierarchów. Podobnie jak wiadomość podana przez „Dziennik Łódzki”, że w
Łodzi połowa uczniów szkół publicznych nie uczęszcza na katechezę, a w czasie
ostatnich trzech lat liczba uczniów, którzy wypisali się z tego przedmiotu,
podwoiła się. Bliska mojemu sercu uczennica szkoły podstawowej dotychczas
uczęszczała na katechezę, którą prowadziła osoba świecka, natomiast kiedy
zajęcia przejął ksiądz i trzeba się było modlić, zamiast uczyć, wypisała się
rękoma i nogami.
Młodzież się laicyzuje, ale państwo - wręcz
przeciwnie. W tych dniach mają się pojawić nowe paszporty z napisem „Bóg Honor
Ojczyzna” i to wszystko za 140 zł. Jest to i tak wersja okrojona, gdyż
poprzedni wzór zawierał ilustracje bliskich nam miejsc we Lwowie i w Wilnie.
(Niedawno byłem w kościele na nabożeństwie żałobnym, na ścianie wisiała duża mapa
Polski w granicach przedwojennych, co mnie ucieszyło, gdyż urodziłem się w
Stanisławowie, więc nie mogę się doczekać na następny pogrzeb). Zdaniem tych,
którzy widzieli już nowy paszport, Pan Bóg pojawia się tak blisko fotografii
właściciela dokumentu, iż wiara okaziciela dokumentu nie ulega wątpliwości. Nie
zdziwiłbym się, gdyby paszporty powstały w Polskiej Wytwórni Papierów
Wartościowych, która w gorliwości narodowo-patriotycznej ustępuje tylko IPN.
A co mają z nowym
paszportem zrobić niewierzący lub innowiercy? Zniżka w opłacie paszportowej
przysługuje m.in. emerytom, uczniom, studentom, kombatantom, a nawet
posiadaczom Karty Dużej Rodziny. Ubytek w dochodach można by sobie
zrekompensować, wprowadzając tzw. opłaty komercyjne. Np. paszport bez dodatków
- 500 zł, paszport zwykły z dostawą do domu - 180 zł, bez Pana Boga, ale z
Honorem i z Ojczyznom - 300 zł, z nadrukiem „Jeszcze Polska nie zginęła” - 400
zł. Niejeden obywatel gotów będzie słono zapłacić za swoje przekonania. Stojąc
w kolejce po paszport, byłem świadkiem, jak pewna dama, ewidentnie niewierząca
i zasobna, po zapoznaniu się z cennikiem powiedziała: „proszę o jeden bez Pana
Boga, gdyż uważam, że umieszczenie go na paszportach jest wzywaniem Pana Boga
nadaremno”. „To będzie panią drogo kosztowało” - powiedział pan w okienku. Nie
wiadomo, czy mówił w sensie dosłownym, czy też w przenośni, że obywatelka
jeszcze tego pożałuje.
„Umieszczanie Boga w kolejnych sferach życia
publicznego musi się prędzej czy później odbić państwu czkawką i zakończyć
powszechną laicyzacją” - pisał słusznie (patrz statystyki z Łodzi) Jan Rojewski
w „Rzeczpospolitej”. Paszport bez dodatków przypomina anegdotę, która podobno
dotyczy Sartre’a. Przychodzi filozof do kawiarni i zamawia kawę, czarną, bez
cukru i bez śmietanki. Po chwili kelner wraca i mówi: - Przykro mi, ale
śmietanki nie ma.
- A co jest? - pyta JPS. - Jest mleczko. - To proszę bez
mleczka - zakończył filozof.
Gdybyż można było
wziąć paszport bez dodatków i „wsiąść do pociągu byle jakiego” - jakiż piękny
byłby ten świat!
Daniel Passent
Duszę się
Parę tygodni temu z dużą grupą powszechnie
szanowanych osób wziąłem udział w kampanii społecznej opowiadającej skrótem
myślowym o zanieczyszczeniu powietrza. Kazano mi wciągnąć powietrze i wytrzymać
bez oddechu jak najdłużej. Uświadomiłem sobie wtedy, że człowiek bez powietrza
długo wytrzymać nie może oraz że to, co wciągałem do swoich zanieczyszczonych
płuc, też jest zanieczyszczone i to najbardziej w Europie. Skracając historię
- dusiłem się powietrzem, które dusi nas codziennie. Uświadomiłem sobie również
ze względu na swój wiek, że ja będę się dusił krócej niż ludzie młodzi, nie
wspomnę o tych, którzy przychodzą na świat w najbliższych dniach. Jeżeli
przetransferuję nasze problemy duszonego społeczeństwa i uświadomię sobie, z
jakich absurdów składa się rzeczywistość, dołączę do tego palące się
składowiska śmieci, tysiące wagonów z najtańszym węglem z Rosji, pomysły na
nowe elektrownie węglowe oraz komunikaty ostrzegające mnie
wielokrotnym przekroczeniu wszystkich norm jakości
powietrza, to właściwie nie widzę żadnego światełka. Duszę się w
najciemniejszym tunelu świata z resztą moich rodaków. Do tych rodaków należą
również ci wszyscy, którzy dla doraźnych celów nie są w stanie zmienić polityki
energetycznej, a jak mają okazję, to wyrzynają nam płuca w postaci lasów.
Wielkie nadzieje wiążę ze szczytem klimatycznym w Katowicach, w rejonie, który
jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych miejsc w Europie. Powinna temu
szczytowi towarzyszyć atmosfera naszego społecznego nacisku nie w walce o
czyste powietrze, tylko w walce o życie. To, że wraz z nami niedługo uduszą
się w swoich gabinetach ci, którzy nami rządzą, jest małą satysfakcją, nie
pomoże to naszym dzieciom, nie pomoże brudnej Polsce określanej jako śmietnisko
Europy.
PS Takiemu np.
ministrowi Zielińskiemu chciałbym uświadomić, że jego ochroniarze obojętnie, w
jakim będą przebraniu, też się uduszą.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem
telewizyjnym
Czynsz na planszy
Dzisiaj znów grałem z dziećmi w „Dobble”. Co
za genialne uczucie, że zaczynam z nimi przegrywać. Wcześniej udawałem, teraz
już czasem nie muszę, naprawdę mnie łoją. W „Gobblety” jeszcze je zdecydowanie
tłukę, w „Pingolo” bywa już różnie. Tak czy siak, cieszę się każdą
nieelektroniczną chwilą.
Kilka lat wcześniej
była noc, siedzieliśmy paczką przyjaciół znających się od lat i graliśmy w
„Mafię”. Wylosowałem najfajniej - rolę mafiosa. Zauważyłem, że w którymś
momencie psycholożka Magda (znamy się od 1988 r.) nabrała wobec mnie podejrzeń,
więc oczywiście zacząłem najpierw delikatnie sugerować, potem insynuować, a na
koniec otwarcie oskarżać, że to ona jest mafiosem, a ja niewinnym obywatelem,
albo jeszcze lepiej, komisarzem Cattanim.
Nasze wzajemne
oskarżenia zdominowały rundę gry, Magda argumentowała poważnie, posługując się
zdrowym rozsądkiem i logiką, ja zastosowałem kpiarstwo, szyderę i czepianie
się trzeciorzędnych szczegółów. Magda się przejęzyczyła, zawahała, pomyliła w
cytacie lub w przywoływanej osobie, a ja już szalałem. „Przypadek? Nie sądzę!”
- grzmiałem i dmuchałem ten nieistotny szczegół do astralnych rozmiarów, by
rozmyć, zamieszać, wprowadzić w konfuzję, no zwyczajna praca ruskich trolli i
pisowskich propagandystów.
Co najważniejsze,
udało mi się zasiać wątpliwość w sercu i umyśle męża Magdy - dziennikarza Pawła
(staż znajomości od 1984 r.), którymi to wątpliwościami, ku mej złowieszczej
radości, zaczął się dzielić z małżonką i pozostałymi uczestnikami. To z kolei
zaczęło najpierw irytować, a potem wyprowadzać z równowagi Magdę, a mnie
dostarczyło dodatkowego paliwa. Z troską pytałem Pawła, czy da sobą tak
manipulować, czy nie stać go na własne zdanie, aż w którymś momencie Magda,
która prawie nigdy nie przeklina, nie wytrzymała i się wydarła: „Paweł, do
kurwy nędzy! Jestem twoją żoną od ponad dwudziestu lat! Komu wierzysz, mnie czy
jemu?!” - i tu wskazała moje fałszywie w tej chwili zatroskane oblicze. Ja
oczywiście w pełnym zachwycie teatralnie kręciłem głową i wzdychałem, że nie
spodziewałem się, iż Magda posunie się do takich chwytów poniżej pasa. Paweł
cierpiał, wił się jak piskorz: „Ależ kochanie, przecież to taka gra, tylko gra,
no nie mieszajmy...” - i przepraszał ją błagalnie, że zaraz zagłosuje za jej
uśmierceniem. Co gdy nastąpiło i stało się jasne, że Magda mafiosem nie była,
sama zainteresowana skwitowała krótko: „A weźcie spierdalajcie!”. I poszła
sobie, a za nią pognał przerażony Paweł. I jak tu nie uwielbiać „Mafii”?
Najfajniej się w
nią grało na wakacjach, na żaglach, pod namiotami, na majówkach długaśnych,
kiedy nikomu się nie spieszyło, kiedy dzieci jeszcze nie było, albo na kolonie
zesłane czy dziadkom opchnięte. Teraz ci znajomi, co mają już swoje wyrośnięte,
grają z nimi, ale jak mówią, to jednak nie to samo, większa grzeczność musi
panować.
Świadkiem takich
emocji jak przy „Mafii” byłem chyba tylko przy „Monopoly”. „Ty byś własnej
matce kazał płacić za mieszkanie!” - to koleżanka do swojego ówczesnego
chłopaka, kiedy stanęła mu na jednej z najdroższych ulic wyposażonej w kilka
domów albo i hotel. Próbowała negocjować, twardy był, no to nie wytrzymała.
Niedługo potem się rozstali, kto wie, czy nie w związku ze sporem w sprawie
czynszu na planszy.
A! Zapomniałbym o
podstawówce i „kropkach”, czyli uproszczonej wersji starochińskiej gry go.
Gdzieś chyba w szóstej, siódmej klasie przyszło to szaleństwo do naszej
szkoły. Nagle zaczęli grać wszyscy, na każdej przerwie, szybko zorganizowaliśmy
mistrzostwa. Byłem naprawdę niezły, zwykle w pierwszej trójce, obok - lata
minęły, a ja pamiętam - Arka Antonowicza i Artura Blaszkiewicza. Czasem i z
nimi wygrywałem, ale zwykle jednak nie, no cóż, byli lepsi.
Kiedy jednak
poznałem najlepszą z żon, okazało się, że jeśli chodzi o gry analogowe, to
jestem nikim. Co zresztą stało się powodem pomniejszych kłótni, oczywiście
niedorównującym tym z powodu mojego palenia (nie palę już pół roku, jupi!), ale
jednak. Bowiem Anka mogłaby swego czasu grać w „Pociągi” codziennie, a ja
niekoniecznie. Potem spróbowałem, faktycznie fajna gra, ale w amok nie wpadłem,
za to pokajać się muszę za sceptyczny początkowo stosunek do „Dixit”. No, toż
to genialne jest! Jakie pole dla pięknej (chorej zresztą też) wyobraźni! A
wczoraj dostaliśmy w prezencie nówkę o nazwie „Kroniki zbrodni”, więc Państwo
wybaczą, ale dosyć pajacowania, czas się wziąć do roboty!
Marcin Meller
Psi Mikołaj
Miałem już skończony felieton na zupełnie
inny temat i szlifowałem w nim ostatnie przecinki, aż nagle siedząc na ławce w
centrum handlowym, usłyszałem zdanie, który mi postawiło uszy na sztorc:
„Dostaniesz pieska na Mikołaja, obiecuję ci”. Przepiękna 14-latka uśmiechnęła
się radośnie, co dodało scenie filmowego sznytu. Zapytała: „Słowo?”. „Słowo,
słowo” - odparł zrezygnowany czterdziestolatek, starając się wyglądać szczerze.
Akurat mnie mijali i dorzuciłem swoje trzy grosze: „Paluch. Schronisko. Trzy
przystanki stąd. Najlepsze psy świata. Do wyboru do koloru. Stamtąd coś
wybierz, będziesz szczęśliwa”. Popatrzyła na mnie, nieznanego zgreda, a że oczy
mam niebieskie, zaufała im i tryknęła ojca łokciem: „Jedziemy!”. „Teraz?”. „No
teraz, najarałam się, to tylko trzy przystanki. Susy, tato!”. Westchnienie i
ruszyli do garażu.
Poprzedni felieton
zaczeka, teraz są ważniejsze sprawy. Mikołaje wyjmują z szaf czerwone mundury
i wielkie wory, doklejają sztuczne brody i wąsy, tatusiowie nasłuchują i
zapisują prezenty na ajfonach, mamy im podsyłają esemesami cynki wyłapane od córek,
przypominane są rzucone kiedyś marzenia, jakieś bluzki pokazane kiedyś palcem
i rusza wielkie kupowanie. I wtedy ktoś właśnie wpada na pomysł, by kupić komuś
żywego zwierzaka. Muszę zapobiec dramatom, gdy hodowle psów i kotów zaczynają
być oblegane, bo kicie i psinki są takie kochane - to ostatni dzwonek, by
ludzi otrzeźwić. Żeby potem nie było psów przywiązanych drutem do drzew,
wyrzuconych z samochodu na szosę, po pijaku przez okno, zakopanych żywcem,
utopionych w worku w stawie. Żeby nie wróciły po paru tygodniach do schroniska
po kolejną porcję czekania i gehenny, skatowane czy zagłodzone.
Na taką okoliczność napisałem kilka lat temu poniższą
instrukcję dla wszystkich schronisk, a teraz daję ją Wam, jako szczery
przyjaciel psów. W ich obronie.
Tekst ten nadal kursuje po schroniskach i, jak mi powiedziano,
działa. Oto on:
Zanim podarujesz
dziecku psa pod choinkę lub z innej okazji, zapamiętaj: pies to nie jest zabawka!
Każdy pies musi:
Jeść.
Spać.
Chodzić na spacery
2 lub 3 razy dziennie.
Szczekać, warczeć,
czasem skamleć i piszczeć, mieć zabawki i swój kąt (obowiązkowo). Być
pieszczony.
Gubić sierść i
wtedy kłęby kłaków zostawiać na wersalce. Grzebać i kopać dołki w ziemi, a
wtedy (także po spacerze w deszczu) brudzić podłogę i dywany. Gryźć przedmioty,
ściany i buty (zwłaszcza gdy jest mały, ćwiczy zgryz, ostrzy zęby, a także gdy
jest pozostawiony sam w domu, ze stresu!). Wszystko to musimy sprzątać, łapy i
brzuchy mu wycierać, bo to są cechy psa. Trzeba się z nim bawić minimum 2-3
razy dziennie po kilkanaście minut intensywnie, nie licząc ganiania na
spacerze. W zapraszaniu do zabawy potrafi być namolny.
Trzeba go szczepić
w wyznaczonym terminie. A jak się źle czuje - iść z nim do weterynarza.
Pamiętaj: Twój pies nie powinien zostawać sam na długie godziny, a na wakacje
musisz go zabrać ze sobą (lub zapewnić mu opiekę kogoś bliskiego).
A potem, gdy Twój
psiak będzie już stary, musisz wiedzieć, że oklapnie, zacznie chorować, gorzej
słyszeć, gorzej widzieć, wolniej chodzić, nie będzie się mógł wgramolić po
schodach ani zwinnie wskoczyć na łóżko, rozbolą go stawy, wysiądzie mu
kręgosłup, zęby, wysiądą mu nerki (to częste...). I wtedy musisz mu pomagać,
wnosić go, podawać mu leki.
Jak człowiekowi.
Czasem będziesz
musiał mu zrobić zastrzyk, udać się na operację do chirurga, a to kosztuje.
Wtedy ktoś złowrogo podpowie Ci: „Taniej będzie uśpić” - to będzie podpowiedź
zbrodni.
Nie możesz jej
popełnić! Nie możesz psa zdradzić! To Twój friend! Operacja jest jedna, po niej
znów masz swojego szczęśliwego psa przy sobie. W zamian za to wszystko
otrzymasz miłość największą z możliwych na świecie, radosną, merdającą radośnie
ogonem na Twój widok, tańczącą i piszczącą na powitanie, zwierza stojącego
zawsze w Twojej obronie, pozwalającego się głaskać i tulącego się do ciebie w
łóżku.
Przyjaciela
wierniejszego niż człowiek.
Zbigniew Hołdys
Kryzys jest testem
Gdy
jesteśmy słabi na Zachodzie, to i na Wschodzie niewiele możemy.
Nie wiemy, dlaczego akurat teraz prezydent
Putin zdecydował się na spektakularną akcję ostrzelania ukraińskich okrętów na
Morzu Czarnym i pojmania ich załóg. Może chciał pokazać, że most przez Cieśninę
Kerczeńską nie tylko będzie broniony, ale jest też wrotami na Morze Azowskie,
które on kontroluje. Albo pokazać, że może ekonomicznie zdusić ukraińskie
porty i przy okazji interesy najbogatszego Ukraińca Rinata Achmetowa. Albo
przetestować, jak Ukraińcy odpowiedzą na strzały. Albo - w perspektywie wyborów
prezydenckich - sprawdzić, jak na presję zareaguje ukraińska opinia publiczna.
Albo subtelnie okazać niezadowolenie z nadchodzącej autokefalii ukraińskiego
Kościoła prawosławnego. Albo podbić sobie notowania w kraju. Albo przed
szczytem G20 pokazać Zachodowi, kto tu rządzi. Albo wszystko naraz.
Podejrzewam, że
taktycznie sprytna zagrywka znowu okaże się strategicznym błędem. Dzięki
energicznej reakcji w kraju i wobec zagranicy wigor odzyskała prezydentura
Petra Poroszenki, a chyba nie to chciał osiągnąć prezydent Rosji. Niezależnie
od szczegółów starcia udało mu się też ugruntować opinię o Rosji jako kraju
agresorze. Zareagował nawet spolegliwy wobec Władimira Władimirowicza prezydent
Trump. Dekadę po tym, jak porównałem Nord Stream do innych porozumień ponad
naszymi głowami, ważni Niemcy odkryli, że jest to „broń wycelowana w Ukrainę”.
Co być może najważniejsze, Putin dał próbkę swych metod nowemu, populistycznemu
rządowi Włoch, który do tej pory dawał sygnały, że czas zawiesić sankcje. Teraz
będzie mu trudniej zawetować ich odnowienie.
Koszty te warto ponosić jedynie przy założeniu,
że Ukraina jest dla Rosji jeszcze do odzyskania. Amerykański think tank, w
którym kiedyś pracowałem, The American Enterprise Institute, przeanalizował
dyslokację rosyjskich jednostek zmechanizowanych wokół granic Ukrainy i wyszło
mu, że jest optymalne do koncentrycznego ataku na Kijów. Ukraina - jak
przedwojenna Polska przez Niemcy - jest otoczona przez Rosję z trzech stron.
Dzisiaj jest to mało prawdopodobne, ale zdolności buduje się na moment, kiedy
nadarzy się okazja, jaką byłoby na przykład przejście amerykańsko-chińskiej
wojny handlowej w fazę gorącą. Na razie Ukraina będzie nękana głównie
gospodarczo i cybernetycznie, tak aby nie zdążyła się wzmocnić do czasu
ewentualnego rozstrzygnięcia.
Uważam, że w tłumaczeniu Zachodowi
konfrontacji ukraińsko-rosyjskiej nadal użyteczne jest porównanie z dynamiką
brytyjsko-irlandzką w pierwszej połowie XX w. Wielu na Zachodzie przyjmuje na
wiarę rosyjskie stanowisko, że rosyjskojęzyczni obywatele Ukrainy to w istocie
Rosjanie, a co za tym idzie ich „obrona” jest rzeczą naturalną. Ale każdy
rozumie, że powiedzenie Irlandczykowi, iż jest Anglikiem, byłoby niepolityczne.
Dopiero gdy wskażemy, że język i poczucie narodowej tożsamości oraz lojalności
państwowej nie zawsze idą w parze, mamy szansę na pokazanie istoty konfliktu.
A ta jest typowym dla Europy procesem przyzwyczajania się byłego imperium do
odrębności byłych kolonii. Tym trudniejszym dla Rosji, gdyż kolonie nie były
zamorskie.
W pierwszej fazie
wychowane na imperialnej ideologii elity i społeczeństwo metropolii nie
przyjmują do wiadomości, że ludność kolonii w ogóle stanowi odrębną
społeczność. Nasi irlandzcy czy ukraińscy chłopi może mówią z prowincjonalnym
akcentem, ale żeby mieli stanowić odrębny naród?! Gdy prowincjusze jednak
upierają się przy swojej inności, daje się im autonomię lub jej pozory w
nadziei, że to załatwi sprawę. Ale jeśli w wyniku imperialnych błędów i wstrząsu
historycznego - wojny światowej lub wielkiego głodu - procesy państwowotwórcze
peryferii przyspieszają, metropolia ma do wyboru: przyjąć do wiadomości i
dostosować się lub próbować odwrócić bieg wydarzeń. Prawie nigdy nie obchodzi
się bez wojny. Imperium odpuszcza dopiero, kiedy byli podopieczni pokazują, że
za swą odrębność gotowi są nie tylko umierać, ale i zabijać. Zajmuje to
przeważnie jedno lub dwa pokolenia. W Irlandii już się dokonało, wobec Ukrainy
jeszcze trwa.
Znamy ten film, bo przecież na Ukrainie też
popełniliśmy błędy. Kto wie, jak potoczyłyby się losy Międzymorza, gdyby nasz
Sejm skonsumował na czas umowy brzeską i hadziacką. Za jedno z większych
osiągnięć ostatnich dekad uważam to, że prawie nikt w Polsce nie chce prowadzić
wobec Ukrainy polityki symbolizowanej przez Zaolzie. Pytanie, czy dzisiaj
robimy dość, aby pomóc Ukrainie i Rosji znaleźć równowagę, w której ta pierwsza
obroniłaby swą państwowość, a ta druga wykształciłaby nowoczesną
postimperialną tożsamość?
Dobrze, że minister
Jacek Czaputowicz odwiedził Kijów oraz że wręczył tam nagrodę Pro Dignitate
Humana na rzecz Ołeha Sencowa, który jest przetrzymywany w Rosji pod
sfabrykowanymi zarzutami o terroryzm. Rozmawiali prezydenci, Polska upomniała
się o przedłużenie sankcji.
W sensie oczywistych ruchów dyplomatycznych - poprawnie. Ale
polityka zagraniczna to nie tylko prowadzenie dyplomacji, lecz także wpływanie
na bieg wydarzeń. Kryzys jest testem, który pokazuje, kto przewidywał i się
przygotowywał, a kto marnował czas.
Podczas poprzedniego kryzysu ukraińskiego,
masakry na Majdanie w 2014 r., Polska mogła interweniować, gdyż latami
wypracowała pewne atuty: Polak jako ambasador Unii w Kijowie, konsulaty w
Doniecku i Sewastopolu, doskonałe relacje z obydwoma stronami sporu. Ponadto
miała w Unii renomę kraju odpowiedzialnego, który jest na ścieżce pojednania z
Rosją i którego ocenom tejże można zaufać, a przynajmniej poważnie ich
wysłuchać. Tylko dlatego mogłem w kilka godzin skrzyknąć do Kijowa misję
ministrów spraw zagranicznych Trójkąta Weimarskiego z poparciem całej Unii.
Dzisiaj z Rosją nie
rozmawiamy, w Unii jesteśmy na cenzurowanym, a i Ukraińcy za wprowadzających w
Brukseli wolą Niemców. Mimo że jako jedyny kraj Unii graniczymy z obiema
stronami konfliktu, próby rozjemstwa prowadzą inni. Okazuje się, że
rozwiązanie sporu o to, czy lepiej być silnym na Wschodzie czy na Zachodzie,
jest zaskakujące: gdy jesteśmy słabi na Zachodzie, to i na Wschodzie niewiele
możemy.
Radosław Sikorski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz