sobota, 8 grudnia 2018

Niech mi ktoś powie, że to się nie dzieje. Niech ktoś mnie uszczypnie i powie, że tylko śnił mi się prezes NBP,Żaróweczka,Na początku było słowo,Tama przed cofką,Afera pod dywanem,Paszport bez mleczka,Duszę się,Czynsz na planszy,Psi Mikołaj i Kryzys jest testem



Niech mi ktoś powie, że to się nie dzieje. Niech ktoś mnie uszczypnie i powie, że tylko śnił mi się prezes NBP

Że tylko śnił mi się Adam Glapiński, który chce użyć sądu, by przy pomocy bankowego prawnika pracującego za państwowe pieniądze zakazać pisania niewygodnej prawdy o sobie i swoim urzędzie.

To się nie mogło zdarzyć w kraju, który w XX w. przez ponad 80 lat doświadczał cenzury różnych dyktatur. Proszę mnie szczypać mocno. Bo w moim ponurym śnie poza prezesem Adamem Glapińskim występują: podająca tę informację rządowa agencja PAP, informująca o pozwach rzeczniczka warszawskiego sądu, prawniczka NBP, która to zapowiada, i NBP, który potwierdza to komunikatem.

Proszę mnie szczypać do skutku, bo na jawie słuchałem właśnie premiera zapewniającego, że w Polsce rządzi „najbardziej prowolnościowa ekipa ostatnich dwudziestu ośmiu lat”. Ale o ile pamiętam, ekipa Millera nie próbowała zakazać pisania o aferze Rywina, a ekipa Tuska nie próbowała zakazać pisania o aferze hazardowej.

Szczypcie mnie bezlitośnie, bo kilka dni temu czytałem na jawie odpowiedź rzeczniczki rządu na list ambasador USA Georgette Mosbacher, w której Polka stwierdziła, że nasz kraj „tak samo jak USA ceni sobie wolność słowa i w żaden sposób nie ogranicza wolności mediów”. A NBP to w najściślejszym sensie organ polskiego państwa.

Szczypcie mnie dalej, bo nie potrafię uwierzyć, że prof. Glapiński i jego protektor z Nowogrodzkiej marzą, by obce ambasady i sądy znów im publicznie tłumaczyły, co by się działo w innych demokracjach, gdyby szef banku centralnego (np. FED) lub prezydent (np. Trump) próbowali zakazać pisania o swoich sprawkach.
Szczypcie mnie gremialnie, jeśli będzie trzeba, bo nie wyobrażam sobie, żeby prof. Glapiński nie wiedział, że jako prezes NBP za swoje działania przeciw konstytucji odpowiada przed Trybunałem Stanu. I że pod taką odpowiedzialność podpada, próbując ustanowić zakazaną (art. 54) cenzurę prewencyjną, a także ograniczyć prawo obywateli do informacji o działalności organów władzy publicznej (art. 61).

Szczypcie mnie, aż usłyszę na jawie, że to wszystko nieprawda. Bo gdyby to była prawda, nie dałoby się już zaprzeczyć najcięższym oskarżeniom wobec „dobrej zmiany” – mianowicie, że po to był skok na sądy, by stały się kneblem i pejczem na opozycję oraz dziennikarzy piętnujących nieprawości władzy. To w najgorszy możliwy sposób objaśniałoby, dlaczego rząd się nie martwi, że zamiast przyspieszenia procedur sądowych i skrócenia kolejek skutkiem zmian w sądach jest spowolnienie procedur i wydłużenie kolejek.

Gdyby tak było, trzeba by się spodziewać, że po Glapińskim następny będzie premier Morawiecki, który zakaże pisania o swoich kredytowych słupach, czy minister Ziobro, który zakaże pisania o finansach Solidarnej Polski.

Najsurowsi krytycy „dobrej zmiany” to zapowiadali. A jeśli nie śnię, właśnie się to dzieje.
Jacek Żakowski

Żaróweczka

Na odświętnie wypucowa­nej szybie toruńskiej hali sportowej Arena ukazał się dawny komunistycz­ny prokurator z różańcem w dłoniach. To był znak z góry, że jubileusz rozpoczę­ty. Rząd, posłowie i senatorowie PiS oraz 15 biskupów ce­lebrowali 27. rocznicę urodzin Radia Maryja. Modlitwy i hołdy splatały się z tańcem rąk, taniec splatał się ze śpie­wem, a premier Morawiecki z ojcem Rydzykiem. Szef święty mówił o tym, co najważniejsze w drodze do nieba.
O pieniądzach znaczy. Smarzowskiemu dają, a jemu, Ry­dzykowi, nie. Kto widział „Kler” w kinie, kto dołożył się do ich kasy, ręka do góry! - rozkazał. Cisza była mu odpo­wiedzią, więc kusił dalej: Tu są księ­ża, pokażcie jednego podobnego do tych z filmu! Toruński ojcze z cze­koladową polewą, a skąd oni mają wiedzieć, skoro filmu nie widzieli?
Najważniejsze, żeby jedną książkę przeczytali - „Kształcenie charakte­ru” redemptorysty Mariana Pirożyńskiego. Tego antycznego znaleziska sprzed 72 lat Rydzyk i jego zakonni koledzy rozdali już ponad 300 tys. eg­zemplarzy. Także na opisywanej fecie. Rydzyk coś roz­daje, a nie sprzedaje? Owszem. To się opłaca, bo książka ta wprowadza zamęt, nieszczęście i ordynarną ciemnotę jako naukową prawdę o życiu. Czyli powiększa rodzinę Radia Maryja. Nie chodź na plażę damsko-męską, nie śpij w miękkiej pościeli, nie prowadź sentymentalnych rozmów, nie używaj pieprzu i octu - oto kilka sposobów na to, jak walczyć z pokusami seksualnymi. Najesz się musztardy i jesteś zgubiony, bo nastrojony erotycznie, a wtedy każde twoje dziecko urodzi się niezdrowe. Seks - tak, ale tylko, kiedy ci się nie chce, czyli z obowiązku. Mam nadzieję, że z tej hojności ojca dyrektora nie wyro­śnie nam 300 tys. psychicznych kalek.
   Spod sutanny Rydzyka przemówił też premier Mo­rawiecki. Powiedział mikrofonowi prosto w oczy, że są w naszym kraju tacy, którzy nie kochają Polski tak mocno jak rodzina Radia Maryja. Krót­ko mówiąc, zabrzmiała znana śpiewka PiS - jedni są lepsi, a dru­dzy gorsi.

Kilka godzin wcześniej premier gwizdał zupełnie inną melodię. Mieszkanie (czyt. Polska) gruntownie odre­montowane, więc korzystajmy z tego, że przyszedł czas na bezpieczny rozwój, spokój i stabilność. Skończmy z dzieleniem ludzi, z opozycją dyskutujmy na programy, niech nam mówią, czy popełniliśmy jakieś błędy. O jed­nym z nich Morawiecki zresztą sobie przypomniał i od­ważnie przyznał: tak, skarbówka niesłusznie oskarżyła właściciela warsztatu samochodowego, który nie wydał kwitu z kasy fiskalnej za zmianę żaróweczki. On sam zadzwonił, gdzie trze­ba, i błąd urzędniczek naprawił. O KNF premier nie wspomniał, bo to sprawa nierozwojowa. Jeden facet wystąpił z 40-milionową propozycją korup­cyjną, ale szef NBP Adam Glapiński zażądał, by sąd wydał zakaz pisania na ten temat. Wyciszać, wyciszać, fla­gę Unii wywiesić. O SKOK-ach ani pary z ust. Ani o urągającym wszelkim stan­dardom śledztwie w sprawie zorganizowania przez neofa­szystów uroczystych urodzin Hitlera. Nie pisnął też słowa o największym smogu w Europie, czyli o powietrzu w Pol­sce (przepraszam za słowo powietrze), natomiast pochwa­lił kopalnianego konia Łyska z noweli Gustawa Morcinka za poczucie więzi z górnikami. Nie zająknął się o rosną­cych cenach prądu, o... nieważne. Samochodowe świateł­ko pań z urzędu skarbowego okazało się największym błę­dem naszej władzy.
   Morawiecki sam jest po prostu jak mieszkanie - do wynajęcia. Na zlecenie powie wszystko, na każdy temat i w dowolnym języku.
Stanisław Tym
   PS Kochany Staszku Barejo, który 5 grudnia obchodził­byś 89. urodziny. Bardzo nam Ciebie brak.

Na początku było słowo

Cieszmy się wolnością mediów, skoro ją mamy. Cieszmy się tym bardziej, im szybciej możemy ją stracić.
   Żeby zrozumieć charakter obrazu, trzeba się do niego zbli­żyć i wychwycić detale. Ale by zrozumieć sens wizji artysty, należy zapomnieć o poszczególnych punktach i spojrzeć na całość. Wezwanie na policję dziennikarza „Newsweeka”, któ­ry napisał tekst o de facto pełniącym obowiązki szefa tzw. Trybunału Konstytucyjnego, panu Muszyńskim, ujawniając rzekomo jego adres, można skwitować wzruszeniem ramion - czynownik „dobrej zmiany” daje wyraz swej demokratycz­nej ignorancji i prawnej arogancji. Atak władzy na TVN za to, że pokazała praktyki neofaszystów, można zbagatelizować, mówiąc o wąskich horyzontach przedstawicieli tej władzy. Jej niechęć do rozwiązania problemów Ruchu, czyli kluczo­wego dystrybutora prasy w Polsce, sprawiająca wrażenie, że władza chce kontrolować to, jak się prasa rozchodzi, można potraktować jako problem marginalny, w końcu, ilu ludzi czy­ta u nas gazety. Atak władzy na panią ambasador USA za to, że upomniała się o wolność mediów w Polsce, można traktować jako nieznaczącą utarczkę. Ale niełączenie ze sobą tych zda­rzeń jest błędem, a niedostrzeganie całości albo wynika z de­fektu wzroku, albo z niedostatków wyobraźni.
   Wolność mediów jest w Polsce zagrożona. Władza może zrezygnowała na moment z tzw. repolonizacji czy dekoncen­tracji, czyli przejęcia niezależnych mediów za pomocą usta­wy przypominającej tę przyjętą w putinowskiej Rosji. Ale to tylko rezygnacja chwilowa, wycofanie się na z góry upa­trzone pozycje, by nie rozszerzać na razie pola konfliktu i tak szerokiego w efekcie batalii o sądy. Władza będzie jednak wolność mediów na wszelkie sposoby ograniczać, a same media i dziennikarzy po prostu nękać. Czekając jednocześ­nie na moment decydującej rozprawy. Zresztą dokładnie tak samo jak w wypadku Sądu Najwyższego, któremu PiS - co jego funkcjonariusze przyznają otwarcie - odpuściło tylko dlatego, że czeka na lepszą chwilę.
   Ataki PiS na wolne sądy czy wolne media nie są kwestią ka­prysu albo błędów władzy. Są one po prostu odwzorowaniem jej DNA. A w DNA autorytarnej władzy jest marginalizowa­nie, prześladowanie wszelkich niezależnych od niej insty­tucji, na końcu zaś ich podeptanie i zniszczenie. Tu jest jak w dowcipie o skorpionie, który prosi żółwia o przeniesienie go na drugi brzeg rzeki. - Nie ma głupich - odpowiada żółw - znam cię, wiem, że mnie ukąsisz. - Ale jeśli zrobiłbym to na środku rzeki, utoniemy obaj - odpowiada skądinąd logicz­nie skorpion. - Dobrze, wskakuj - godzi się żółw. Kilka chwil później, już w wodzie, skorpion ukąsił żółwia, który od razu się skarży: - Przecież obiecałeś, że tego nie zrobisz. - Prze­praszam - odpowiada skorpion - ale to leży w mojej naturze.
   Walka z wolnymi mediami po prostu leży w naturze PiS.  
   Gdyby przez przypadek albo nieuwagę ktoś nie dostrzegł jeszcze natury naszego skorpiona, powinien się przyjrzeć temu, co robi jego bratanek. Na Węgrzech Orbana wolne me­dia za sprawą poczynań władzy już mają przetrącony krę­gosłup, a za chwilę będą dogorywać. Orban właśnie tworzy konglomerat, a dokładniej kartel, skupiający większość me­diów i kilkaset redakcji. Wszystkie będą teraz pod jego ab­solutną kontrolą i kuratelą. Władimir Władimirowicz Putin przy okazji jednego z ich licznych spotkań powinien mu po­gratulować. Orban uwinął się z wolnymi mediami naprawdę sprawnie. Powinien za to dostać od Putina specjalnego Wik­tora. Ale to ich skorpion, prawda? A nasz? Nasz już obiecał, że chce iść tym samym tropem, bo Wiktor idzie śladem Władimi­ra, a Jarosław śladem Wiktora. Droga wyboista, ale kierunek jedynie słuszny. A i sukcesy na tej drodze podobne. W świato­wym rankingu wolności mediów organizacji Reporterzy bez Granic Węgry spadły od 2010 r. z 23. na 73.(!!!) miejsce. Ale Polska je dzielnie goni i to w tempie naprawdę imponującym. W ciągu trzech lat spadliśmy bowiem z miejsca 18. na 58.(!) Trzy lata i spadek ze światowej czołówki do grupy państw, w których wolność mediów jest zagrożona i niszczona.
   Rozumiem, że sprawa wolnych sądów czy wolnych me­diów niekoniecznie jest na wysokim miejscu na liście prio­rytetów niektórych sił nie-PiS-owskich. Ale wrzucanie ich do worka pt. „anty-PiS” i traktowanie jako nieważnych jest wybitnie niemądre i niebezpieczne. Stanowi bowiem rela­tywizowanie zupełnie fundamentalnego sporu o przyszłość Polski i o charakter naszego państwa. Albo wynika z igno­rancji, albo z cynicznego układu z władzą. Kto walki o de­mokrację, wolne sądy i wolne media nie traktuje dziś jako sprawy bezdyskusyjnie pierwszoplanowej, z tego, co się dzieje w Polsce, nie rozumie nic. I w razie porażki demo­kracji będzie się smażył w piekle koncesjonowanej opozycyjności, podczas gdy jego „progresywne” postulaty będą wypoczywać na śmietniku.
Tomasz Lis

Tama przed cofką

List amerykańskiej ambasador w Polsce Georgette Mosbacher do premiera Morawieckiego wzbudził w obozie rządzącym, włączając w to zaangażowa­nych komentatorów, prawdziwą burzę. Mosbacher potępiła w nim szykanowanie dziennikarzy TVN, twórców słynnego materiału wcieleniowego ekipy TVN, demaskującego działalność środowisk faszystowskich. Wcześniej ambasador uczestniczyła w parlamentarnym spotkaniu przy ul. Wiejskiej, gdzie - to prawda, że dość bezceremonialnie, bez owijania w dyplomatyczną bawełnę - przestrzegała rządzących przed próbami ingerencji w rynek prasowy i telewizyjny.
   Reakcje prawicy były bezcenne dla zobrazowania sposobu myślenia dzisiejszej elity władzy. Zarzucano Mosbacher, że bro­ni po prostu interesów amerykańskiej firmy (właściciela TVN), choć inni przytomnie zauważali, że gdyby polski ambasador wstawiał się gdzieś za polskim biznesem, byłoby to potrakto­wane jako rutynowa działalność. Pojawiały się sugestie, aby pani ambasador odtworzyła sobie programy TVN z okresu amerykańskich wyborów i zobaczyła, jak był w nich traktowa­ny jej dzisiejszy szef Donald Trump. Nie brak było odniesień historycznych: Polacy od 300 lat nie lubią być poniżani przez namiestników oraz ich posłańców, i gdyby Mosbacher trochę poczytała, toby się o tym dowiedziała. Zdarzały się wyrazy zdziwienia: kogo nam tu Trump przysłał, jak to pogodzić z braterstwem broni, z pochwałami amerykańskiego prezy­denta wygłoszonymi w Warszawie, z tym, że PiS jest wiernym fanem Trumpa, niespecjalnie w Europie lubianego. Zdumienie szło dalej: przecież Trump generalnie nie znosi mediów, któ­re - jako przeważnie lewicowo-liberalne - są mu zazwyczaj wrogie. Dlaczego zatem w Polsce przedstawicielka waszyng­tońskiej administracji ich broni („puderciocia bredzi o stan­dardach” - jak napisał jeden z prawicowych dżentelmenów, dziennikarz „Sieci”). O co tu chodzi?
   Konsternacja była ogromna i charakterystyczna. W zarzu­cie, iż Mosbacher chyba nie widziała, jak TVN przedstawiała Trumpa, zawiera się cała filozofia mediów wyznawana przez PiS. Walka rządu z prywatną stacją telewizyjną z powodu emitowania przez nią „niewłaściwych” materiałów i opinii jest w takiej optyce czymś oczywistym. W głowie się nie mieści, że można bronić medium, w którym „najwyższy szef” bywa krytykowany. Że można napadać na dziennikarzy, wyrażać się jak najgorzej o różnych gazetach i stacjach, jak robi to Trump, ale jednocześnie co do zasady - jako państwo - stać na straży wolności słowa i swobody medialnego biznesu.

W tej historii przeglądają się zasadnicze sprawy ustrojowe. Ameryka i zachodnia Europa, mimo załamań i kryzysów, wciąż podtrzymują wolnościowe status quo: nawet zażarta walka w ramach systemu nie podważa samego systemu. Moż­na prowadzić najbardziej brutalną politykę, ale nie zmienia się arbitralnie jej reguł, nie narusza konstytucji, nie obezwładnia instytucji kontrolnych, nie ma motywowanej politycznie „dekoncentracji” czy „repolonizacji”. Demokracja może wie­le wytrzymać, jeśli tylko jej rama jest wystarczająco mocna. Rzecz w tym, że PiS zasadził się z siekierką na samą ramę. Jeśli jakieś media są nieprzychylne, to należy zrobić z nimi porządek, jeśli sędziowie nie chcą ustąpić, to pozostaje ich wyrzucić, jeśli prokurator nie widzi gdzieś przestępstwa, to trzeba go prze­nieść, a kiedy niepotrzebnie widzi - to też. Na kłopoty władzy - ustawa, na niekonstytucyjność ustawy - wymiana Trybunału, na krnąbrną opozycję - policja.
   Ambasador Mosbacher wydawała się rządzącej prawicy miłą panią, która w końcu załatwi sprawę zniesienia wiz do USA. Okazuje się, że udziela jej ona lekcji z zaawansowanej libe­ralnej demokracji. Ugruntowany demokratyczny system, jak w Stanach Zjednoczonych, jest w stanie wchłonąć nawet taką postać jak Donald Trump. W Polsce jest z tym gorzej. Konsty­tucja była pisana bez świadomości, że do władzy może dojść taka formacja jak PiS. Wielką słabością polskiej demokracji jest fakt, że jedynym czynnikiem zdolnym zatrzymać obecny obóz władzy w demolowaniu ustroju jest nacisk zewnętrzny: Unii Europejskiej, TSUE, USA. Władza nie wycofałaby się, nawet częściowo (i na razie), z „reformy” sądownictwa, z ustawy o IPN, z uderzenia w media, gdyby nie sprzeciw zagranicznych rządów i instytucji. Jest coś głęboko przykrego w tym, że minimum stabilności polskiej demokracji wciąż muszą gwarantować inne, silniejsze systemy.

Wszystkie wewnętrzne bezpieczniki zawiodły. Ustawa zasadnicza okazała się niewystarczająca, gwarancje nie­zawisłości sądownictwa zbyt skromne, niezależność instytucji iluzoryczna. Wszystko do podważenia w Sejmie w kilka dni albo godzin. Ojcowie założyciele III RP wymyślili państwo na miarę tamtych czasów: „końca historii”, runięcia murów, kiedy miałoby być już tylko coraz lepiej. Radykalizmy upadły, liberalizm zwy­ciężył. To miało być po prostu „państwo prawne”. I teraz okazuje się, że jako modele do rozważenia funkcjonują rozwiązania wę­gierskie czy tureckie.
   To nie jest zarzut do projektantów III RP. Nie można było wszystkiego przewidzieć. Stworzono wolnościowy ustrój, z luzami i nieścisłościami, bardziej z możliwościami niż z zaka­zami. Zrezygnowano z odwetu wobec ludzi dawnego reżimu, wybrano drogę do przodu. Nie zbudowano tamy zabezpie­czającej przed polityczną i mentalną cofką. Ale po latach widać już, że jest to niezbędne. Że nieszczelności muszą być załatane, „interpretacje” zawężone, swobody obywatelskie zamurowane w betonie, gwarancje niezależności instytu­cji i wolności mediów żelazne, trójpodział władzy wykuty w kamieniu. Po to, aby nie dochodziło do sytuacji, kiedy pani ambasador kraju zza oceanu musi tłumaczyć rzeczy oczywi­ste, które u sporej części rodaków budzą głębokie zdumienie i niezrozumienie.
Mariusz Janicki

Afera pod dywanem

Korupcja czy prowokacja „grupy trzymającej władzę"? Bank przejęty za złotówkę czy skonfiskowany jako narzędzie przestępstwa? Bez komisji śledczej się nie dowiemy.

PiS nie zgadza się na komisję śledczą w sprawie afery KNF. Koron­ny argument: komisję powołuje się, gdy państwo sobie nie radzi. A w tej sprawie radzi sobie świetnie. Dowodem jest zatrzymanie i aresztowanie Marka Ch. Cóż, że stało się to dwa tygodnie od złoże­nia zawiadomienia o przestępstwie przez Leszka Czarneckiego. Cóż, że prokuratura dała Markowi Ch. czas na posprzątanie w domu i biurze. A sygnał do przeszukania biura dała CBA dokładnie pięć minut po tym, jak Ch. wyszedł z siedziby KNF. Cóż, że dano potem Ch. jeszcze przez tydzień spokój, po czym, z szykanami, zabrano o 6.30 z domu i powie­ziono na dwudniowe przesłuchanie do prokuratury w Katowicach.
   Teraz Ch. siedzi w areszcie. Jeszcze trzeba wyciszyć media pozwami i zakazem publikacji - i pozamiatane. Ch. był „samotnym wilkiem” polu­jącym na własną rękę, a państwo działa i żadna komisja śledcza nie jest potrzebna. PiS przypadkiem wniósł w Sejmie poprawkę umożliwia­jącą przejmowanie banków „za złotówkę” w chwilę po złożeniu przez Czarneckiego doniesienia o przestępstwie. Poprawka przypadkiem urealnia sławetny „plan Zdzisława” Przypadkiem też „plan Zdzisława” jest zgodny z polityką PiS, którą można sprowadzić do hasła upaństwawiania co się da: banków, przedsiębiorstw, mediów czy organizacji pozarządowych.
   Fakt, że sprawą zajmują się prokuratura i służby specjalne, jest gwarancją, że zostanie ona zamieciona pod dywan. Bo członek rządu Zbigniew Ziobro, który zresztą objął śledztwo osobistym nadzorem, może wydawać prokuratorom polecenia dotyczące wszelkich czyn­ności w sprawie. Łącznie z tym, czy, komu, kiedy i jaki postawić zarzut, wnieść o areszt czy skierować akt oskarżenia, kogo przesłuchać. Takie sobie PiS uchwalił prawo.
   Jeśli Marek Ch. działał w celu przejęcia banków Czarneckiego w strefę wpływów PiS, to mógł mieć w zanadrzu nie tylko przyszłą ustawę o banku za złotówkę, ale też działającą od kwietnia 2017 r. ustawę o tzw. konfiskacie rozszerzonej. Pozwala ona prokuraturze na etapie śledztwa przejąć zarządzanie przedsiębiorstwem, któ­re służyło do popełnienia przestępstwa. A wyrokiem sądu takie przedsiębiorstwo skonfiskować, jako narzędzie popełnienia prze­stępstwa. Rozmowa szefa KNF z Leszkiem Czarneckim mogła więc być prowokacją służącą zdobyciu dowodu, że Czarnecki popełnił przestępstwo łapownictwa: owe 40 mln dla znajomego Marka Ch. w ramach wynagrodzenia w zamian za nietykalność. A narzędziem było jego przedsiębiorstwo, które naraził tym na straty.
   Prowokowanie do łapownictwa było ulubionym narzędziem poli­tycznym PiS za poprzednich rządów, by przypomnieć aferę gruntową, sprawę „willi Kwaśniewskich” czy posłanki PO Beaty Sawickiej, którą do „kręcenia lodów” prowokował agent Tomek. Marek Ch. nie musi być agentem, ale mógł działać na zlecenie. To by wyjaśniało, dlaczego korupcyjną propozycję złożył we własnym gabinecie, a nie dyskretnie np. na jakimś przyjęciu. On też mógł nagrać tę rozmowę, co by wyja­śniło, niezrozumiałe w innych okolicznościach, napomknięcie o „szumidłach”: chciał odsunąć od siebie podejrzenie, że nagrywa. I jeszcze warto przypomnieć sugestię wpływowego polityka PiS senatora Grzegorza Biereckiego wygłoszoną w TVN24, że Czarnecki może mieć postawione zarzuty.

Jeśli przyjąć wersję, że Marek Ch. dokonał prowokacji, to organy ścigania umoczone są w całą sprawę nie tylko z powodu swojej poli­tycznej podległości. Wersja z bankiem za złotówkę nie wyklucza wersji z prowokacją. Co dwa haki, to nie jeden. Zobaczymy, jak się sprawa rozwinie. Dla PiS najwygodniej będzie przedłużać śledztwo w nieskoń­czoność. A przynajmniej do wyborów. A Marek Ch. nie ma zarzutu korupcji, tylko nadużycia uprawnień. Dolna granica zagrożenia to rok więzienia, a kara może być zawieszona.
Ewa Siedlecka

Paszport bez mleczka

Po tym wszystkim, co się teraz („na chwilę obec­ną” hi, hi) dzieje, ludzie chyba przestaną pytać: „skąd pan bierze tematy do felietonów?”. Wiele jest spraw do opisania, ale Ameri­ca first! Ciekawe, kto ujawnił list ambasador Mosbacher do premiera Morawieckiego i ministra Brudzińskiego? Przecież list musiał zostać dostarczony w zaklejonej ko­percie. W kancelariach premiera i ministra jest zaledwie kilka osób, które mają prawo otwierania korespondencji. Odpowiednie służby zapewne już ustaliły, kto ma dziura­we ręce, tylko nie chcą ogłosić.
   Intencje listu są czytelne. Stany Zjednoczone są najstar­szą demokracją, mają najstarszą konstytucję, są obrońcą wolności, wygrały zimną wojnę, bez nich trwałby „system” (jak o nim pisał nieodżałowany Zygmunt Kałużyński) i nic dziwnego, że interesują się wolnością słowa oraz mediów, zwłaszcza gdy korzysta z nich stacja telewizyjna będąca własnością amerykańską.
   Jednakże dobrymi intencjami piekło jest wybrukowane. List jest napisany w stylu America first, a zawarte w nim błędy świadczą, że wraz z Donaldem Trumpem w Stanach wygrała „dobra zmiana”. Ambasador być może zna za­sadę McLuhana „medium jest przekazem” (medium is the message), nie zna natomiast innej zasady, że „forma jest treścią”. Swoim listem, oczywiście nieprzeznaczonym do publikacji, ambasador umocniła wizerunek TVN jako stacji „amerykańskiej” (czytaj: niezależnej), co w oczach polskiej prawicy nie jest komplementem. „Niemiecki tygodnik NEWSWEEK, niemiecki szmatławiec FAKT”, „wydawnictwo niemiecko-szwajcarskie”, to obelgi wy­mierzane w niezależne media. Tymczasem własność zagraniczna niekoniecznie jest zła, nieraz lepiej unieza­leżnia od miejscowej władzy niż własność lokalna. Media „zagraniczne” (pod względem własności) mogą, ale nie muszą, reprezentować obce interesy, podobnie jak me­dia „udomowione” nie są wolne od swoich przywilejów, choćby pod względem dostępu do informacji czy do re­klam i ogłoszeń spółek Skarbu Państwa, które płyną, nio­sąc miliony do prywatnych kieszeni zwolenników rządu. Kto jest medium polskim, a kto obcym, to nie zależy tylko od własności; czy polskie medium publiczne lepiej służy Polsce niż media zagraniczne - to kwestia do dyskusji. We wszystkim dobry jest umiar.
   Niejeden widz TVN czuje się lepiej poinformowany, niż gdyby oglądał TVP (i odwrotnie). Dla rządzącej pra­wicy widz TVN jest „mieszanką leminga, pretensjonal­nego Europejczyka, pseudonowoczesnego postępowca, lewicowego tolerancjonisty, pensjonarskiego światowca, progresywnego koniunkturalisty, politpoprawnego oportunisty czy też antyklerykała. Ten widz to największy skarb TVN” - pisze prawicowy dziennikarz Stanisław Janecki na portalu wPolityce.
   A propos „antyklerykałów”, to w Polsce trwa istny kar­nawał grzechu. W najbardziej katolickim kraju Europy film „Kler” obejrzało już ponad 5,5 mln widzów, i to widzów dobrowolnych, nie wycieczek szkolnych i uczestników zajęć kulturalnych dla żołnierzy lub członków związków zawodowych. Musi to napawać troską naszych (?) hierarchów. Podob­nie jak wiadomość podana przez „Dziennik Łódzki”, że w Łodzi po­łowa uczniów szkół publicznych nie uczęszcza na katechezę, a w czasie ostatnich trzech lat liczba uczniów, którzy wypisali się z tego przedmio­tu, podwoiła się. Bliska mojemu sercu uczennica szkoły podstawowej dotychczas uczęszczała na katechezę, którą prowadziła osoba świecka, natomiast kiedy zajęcia przejął ksiądz i trzeba się było modlić, zamiast uczyć, wypisała się rękoma i nogami.

Młodzież się laicyzuje, ale państwo - wręcz przeciw­nie. W tych dniach mają się pojawić nowe paszporty z napisem „Bóg Honor Ojczyzna” i to wszystko za 140 zł. Jest to i tak wersja okrojona, gdyż poprzedni wzór zawie­rał ilustracje bliskich nam miejsc we Lwowie i w Wilnie. (Niedawno byłem w kościele na nabożeństwie żałobnym, na ścianie wisiała duża mapa Polski w granicach przedwojennych, co mnie ucieszyło, gdyż urodziłem się w Stanisła­wowie, więc nie mogę się doczekać na następny pogrzeb). Zdaniem tych, którzy widzieli już nowy paszport, Pan Bóg pojawia się tak blisko fotografii właściciela dokumentu, iż wiara okaziciela dokumentu nie ulega wątpliwości. Nie zdziwiłbym się, gdyby paszporty powstały w Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych, która w gorliwości narodowo-patriotycznej ustępuje tylko IPN.
   A co mają z nowym paszportem zrobić niewierzący lub innowiercy? Zniżka w opłacie paszportowej przysługuje m.in. emerytom, uczniom, studentom, kombatantom, a nawet posiadaczom Karty Dużej Rodziny. Ubytek w do­chodach można by sobie zrekompensować, wprowadza­jąc tzw. opłaty komercyjne. Np. paszport bez dodatków - 500 zł, paszport zwykły z dostawą do domu - 180 zł, bez Pana Boga, ale z Honorem i z Ojczyznom - 300 zł, z nadru­kiem „Jeszcze Polska nie zginęła” - 400 zł. Niejeden oby­watel gotów będzie słono zapłacić za swoje przekonania. Stojąc w kolejce po paszport, byłem świadkiem, jak pewna dama, ewidentnie niewierząca i zasobna, po zapoznaniu się z cennikiem powiedziała: „proszę o jeden bez Pana Boga, gdyż uważam, że umieszczenie go na paszportach jest wzywaniem Pana Boga nadaremno”. „To będzie pa­nią drogo kosztowało” - powiedział pan w okienku. Nie wiadomo, czy mówił w sensie dosłownym, czy też w prze­nośni, że obywatelka jeszcze tego pożałuje.
    „Umieszczanie Boga w kolejnych sferach życia publicz­nego musi się prędzej czy później odbić państwu czkawką i zakończyć powszechną laicyzacją” - pisał słusznie (patrz statystyki z Łodzi) Jan Rojewski w „Rzeczpospolitej”. Pasz­port bez dodatków przypomina anegdotę, która podobno dotyczy Sartre’a. Przychodzi filozof do kawiarni i zama­wia kawę, czarną, bez cukru i bez śmietanki. Po chwili kelner wraca i mówi: - Przykro mi, ale śmietanki nie ma.
- A co jest? - pyta JPS. - Jest mleczko. - To proszę bez mleczka - zakończył filozof.
   Gdybyż można było wziąć paszport bez dodatków i „wsiąść do pociągu byle jakiego” - jakiż piękny byłby ten świat!
Daniel Passent

Duszę się

Parę tygodni temu z dużą grupą po­wszechnie szanowanych osób wziąłem udział w kampanii społecznej opowia­dającej skrótem myślowym o zanieczyszczeniu powietrza. Kazano mi wciągnąć powietrze i wy­trzymać bez oddechu jak najdłużej. Uświadomi­łem sobie wtedy, że człowiek bez powietrza długo wytrzymać nie może oraz że to, co wciągałem do swoich zanieczyszczonych płuc, też jest zanie­czyszczone i to najbardziej w Europie. Skraca­jąc historię - dusiłem się powietrzem, które dusi nas codziennie. Uświadomiłem sobie również ze względu na swój wiek, że ja będę się dusił kró­cej niż ludzie młodzi, nie wspomnę o tych, którzy przychodzą na świat w najbliższych dniach. Jeże­li przetransferuję nasze problemy duszonego spo­łeczeństwa i uświadomię sobie, z jakich absurdów składa się rzeczywistość, dołączę do tego palące się składowiska śmieci, tysiące wagonów z najtań­szym węglem z Rosji, pomysły na nowe elektro­wnie węglowe oraz komunikaty ostrzegające mnie
wielokrotnym przekroczeniu wszystkich norm jakości powietrza, to właściwie nie widzę żadne­go światełka. Duszę się w najciemniejszym tunelu świata z resztą moich rodaków. Do tych rodaków należą również ci wszyscy, którzy dla doraźnych celów nie są w stanie zmienić polityki energetycz­nej, a jak mają okazję, to wyrzynają nam płuca w postaci lasów. Wielkie nadzieje wiążę ze szczy­tem klimatycznym w Katowicach, w rejonie, któ­ry jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych miejsc w Europie. Powinna temu szczytowi towa­rzyszyć atmosfera naszego społecznego nacisku nie w walce o czyste powietrze, tylko w walce o ży­cie. To, że wraz z nami niedługo uduszą się w swo­ich gabinetach ci, którzy nami rządzą, jest małą satysfakcją, nie pomoże to naszym dzieciom, nie pomoże brudnej Polsce określanej jako śmietni­sko Europy.
   PS Takiemu np. ministrowi Zielińskiemu chciałbym uświadomić, że jego ochroniarze obo­jętnie, w jakim będą przebraniu, też się uduszą.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Czynsz na planszy

Dzisiaj znów grałem z dziećmi w „Dobble”. Co za genialne uczucie, że zaczynam z nimi przegrywać. Wcześniej udawałem, teraz już czasem nie muszę, naprawdę mnie łoją. W „Gobblety” jeszcze je zdecydowanie tłukę, w „Pingolo” bywa już różnie. Tak czy siak, cieszę się każdą nieelektroniczną chwilą.
   Kilka lat wcześniej była noc, siedzieliśmy paczką przyjaciół znających się od lat i graliśmy w „Mafię”. Wy­losowałem najfajniej - rolę mafiosa. Zauważyłem, że w którymś momencie psycholożka Magda (znamy się od 1988 r.) nabrała wobec mnie podejrzeń, więc oczy­wiście zacząłem najpierw delikatnie sugerować, potem insynuować, a na koniec otwarcie oskarżać, że to ona jest mafiosem, a ja niewinnym obywatelem, albo jesz­cze lepiej, komisarzem Cattanim.
   Nasze wzajemne oskarżenia zdominowały rundę gry, Magda argumentowała poważnie, posługując się zdro­wym rozsądkiem i logiką, ja zastosowałem kpiarstwo, szyderę i czepianie się trzeciorzędnych szczegółów. Magda się przejęzyczyła, zawahała, pomyliła w cytacie lub w przywoływanej osobie, a ja już szalałem. „Przy­padek? Nie sądzę!” - grzmiałem i dmuchałem ten nie­istotny szczegół do astralnych rozmiarów, by rozmyć, zamieszać, wprowadzić w konfuzję, no zwyczajna pra­ca ruskich trolli i pisowskich propagandystów.
   Co najważniejsze, udało mi się zasiać wątpliwość w sercu i umyśle męża Magdy - dziennikarza Pawła (staż znajomości od 1984 r.), którymi to wątpliwościa­mi, ku mej złowieszczej radości, zaczął się dzielić z mał­żonką i pozostałymi uczestnikami. To z kolei zaczęło najpierw irytować, a potem wyprowadzać z równowagi Magdę, a mnie dostarczyło dodatkowego paliwa. Z tro­ską pytałem Pawła, czy da sobą tak manipulować, czy nie stać go na własne zdanie, aż w którymś momencie Mag­da, która prawie nigdy nie przeklina, nie wytrzymała i się wydarła: „Paweł, do kurwy nędzy! Jestem twoją żoną od ponad dwudziestu lat! Komu wierzysz, mnie czy jemu?!” - i tu wskazała moje fałszywie w tej chwili zatroskane ob­licze. Ja oczywiście w pełnym zachwycie teatralnie krę­ciłem głową i wzdychałem, że nie spodziewałem się, iż Magda posunie się do takich chwytów poniżej pasa. Pa­weł cierpiał, wił się jak piskorz: „Ależ kochanie, przecież to taka gra, tylko gra, no nie mieszajmy...” - i przepraszał ją błagalnie, że zaraz zagłosuje za jej uśmierceniem. Co gdy nastąpiło i stało się jasne, że Magda mafiosem nie była, sama zainteresowana skwitowała krótko: „A weź­cie spierdalajcie!”. I poszła sobie, a za nią pognał przera­żony Paweł. I jak tu nie uwielbiać „Mafii”?
   Najfajniej się w nią grało na wakacjach, na żaglach, pod namiotami, na majówkach długaśnych, kiedy niko­mu się nie spieszyło, kiedy dzieci jeszcze nie było, albo na kolonie zesłane czy dziadkom opchnięte. Teraz ci znajomi, co mają już swoje wyrośnięte, grają z nimi, ale jak mówią, to jednak nie to samo, większa grzeczność musi panować.
   Świadkiem takich emocji jak przy „Mafii” byłem chy­ba tylko przy „Monopoly”. „Ty byś własnej matce kazał płacić za mieszkanie!” - to koleżanka do swojego ów­czesnego chłopaka, kiedy stanęła mu na jednej z naj­droższych ulic wyposażonej w kilka domów albo i hotel. Próbowała negocjować, twardy był, no to nie wytrzyma­ła. Niedługo potem się rozstali, kto wie, czy nie w związ­ku ze sporem w sprawie czynszu na planszy.
   A! Zapomniałbym o podstawówce i „kropkach”, czyli uproszczonej wersji starochińskiej gry go. Gdzieś chy­ba w szóstej, siódmej klasie przyszło to szaleństwo do naszej szkoły. Nagle zaczęli grać wszyscy, na każdej przerwie, szybko zorganizowaliśmy mistrzostwa. By­łem naprawdę niezły, zwykle w pierwszej trójce, obok - lata minęły, a ja pamiętam - Arka Antonowicza i Ar­tura Blaszkiewicza. Czasem i z nimi wygrywałem, ale zwykle jednak nie, no cóż, byli lepsi.
   Kiedy jednak poznałem najlepszą z żon, okazało się, że jeśli chodzi o gry analogowe, to jestem nikim. Co zresztą stało się powodem pomniejszych kłótni, oczy­wiście niedorównującym tym z powodu mojego palenia (nie palę już pół roku, jupi!), ale jednak. Bowiem Anka mogłaby swego czasu grać w „Pociągi” codziennie, a ja niekoniecznie. Potem spróbowałem, faktycznie fajna gra, ale w amok nie wpadłem, za to pokajać się muszę za sceptyczny początkowo stosunek do „Dixit”. No, toż to genialne jest! Jakie pole dla pięknej (chorej zresztą też) wyobraźni! A wczoraj dostaliśmy w prezencie nów­kę o nazwie „Kroniki zbrodni”, więc Państwo wybaczą, ale dosyć pajacowania, czas się wziąć do roboty!
Marcin Meller

Psi Mikołaj

Miałem już skończony felieton na zupełnie inny temat i szlifowałem w nim ostatnie przecinki, aż nagle siedząc na ławce w cen­trum handlowym, usłyszałem zdanie, który mi posta­wiło uszy na sztorc: „Dostaniesz pieska na Mikołaja, obiecuję ci”. Przepiękna 14-latka uśmiechnęła się ra­dośnie, co dodało scenie filmowego sznytu. Zapyta­ła: „Słowo?”. „Słowo, słowo” - odparł zrezygnowany czterdziestolatek, starając się wyglądać szczerze. Aku­rat mnie mijali i dorzuciłem swoje trzy grosze: „Pa­luch. Schronisko. Trzy przystanki stąd. Najlepsze psy świata. Do wyboru do koloru. Stamtąd coś wybierz, będziesz szczęśliwa”. Popatrzyła na mnie, nieznanego zgreda, a że oczy mam niebieskie, zaufała im i tryknęła ojca łokciem: „Jedziemy!”. „Teraz?”. „No teraz, najarałam się, to tylko trzy przystanki. Susy, tato!”. Wes­tchnienie i ruszyli do garażu.
   Poprzedni felieton zaczeka, teraz są ważniejsze sprawy. Mikołaje wyjmują z szaf czerwone mundu­ry i wielkie wory, doklejają sztuczne brody i wąsy, ta­tusiowie nasłuchują i zapisują prezenty na ajfonach, mamy im podsyłają esemesami cynki wyłapane od có­rek, przypominane są rzucone kiedyś marzenia, ja­kieś bluzki pokazane kiedyś palcem i rusza wielkie kupowanie. I wtedy ktoś właśnie wpada na pomysł, by kupić komuś żywego zwierzaka. Muszę zapobiec dramatom, gdy hodowle psów i kotów zaczynają być oblegane, bo kicie i psinki są takie kochane - to ostat­ni dzwonek, by ludzi otrzeźwić. Żeby potem nie było psów przywiązanych drutem do drzew, wyrzuconych z samochodu na szosę, po pijaku przez okno, zakopa­nych żywcem, utopionych w worku w stawie. Żeby nie wróciły po paru tygodniach do schroniska po kolejną porcję czekania i gehenny, skatowane czy zagłodzone.
Na taką okoliczność napisałem kilka lat temu poniż­szą instrukcję dla wszystkich schronisk, a teraz daję ją Wam, jako szczery przyjaciel psów. W ich obronie.
Tekst ten nadal kursuje po schroniskach i, jak mi po­wiedziano, działa. Oto on:
   Zanim podarujesz dziecku psa pod choinkę lub z innej okazji, zapamiętaj: pies to nie jest    zabawka!
   Każdy pies musi:
   Jeść.
   Spać.
   Chodzić na spacery 2 lub 3 razy dziennie.
   Szczekać, warczeć, czasem skamleć i piszczeć, mieć zabawki i swój kąt (obowiązkowo). Być pieszczony.
   Gubić sierść i wtedy kłęby kłaków zostawiać na wer­salce. Grzebać i kopać dołki w ziemi, a wtedy (także po spacerze w deszczu) brudzić podłogę i dywany. Gryźć przedmioty, ściany i buty (zwłaszcza gdy jest mały, ćwiczy zgryz, ostrzy zęby, a także gdy jest pozosta­wiony sam w domu, ze stresu!). Wszystko to musimy sprzątać, łapy i brzuchy mu wycierać, bo to są cechy psa. Trzeba się z nim bawić minimum 2-3 razy dzien­nie po kilkanaście minut intensywnie, nie licząc ga­niania na spacerze. W zapraszaniu do zabawy potrafi być namolny.
   Trzeba go szczepić w wyznaczonym terminie. A jak się źle czuje - iść z nim do weterynarza. Pamiętaj: Twój pies nie powinien zostawać sam na długie godzi­ny, a na wakacje musisz go zabrać ze sobą (lub zapew­nić mu opiekę kogoś bliskiego).
   A potem, gdy Twój psiak będzie już stary, musisz wiedzieć, że oklapnie, zacznie chorować, gorzej sły­szeć, gorzej widzieć, wolniej chodzić, nie będzie się mógł wgramolić po schodach ani zwinnie wskoczyć na łóżko, rozbolą go stawy, wysiądzie mu kręgosłup, zęby, wysiądą mu nerki (to częste...). I wtedy musisz mu po­magać, wnosić go, podawać mu leki.
   Jak człowiekowi.
   Czasem będziesz musiał mu zrobić zastrzyk, udać się na operację do chirurga, a to kosztuje. Wtedy ktoś złowrogo podpowie Ci: „Taniej będzie uśpić” - to bę­dzie podpowiedź zbrodni.
   Nie możesz jej popełnić! Nie możesz psa zdradzić! To Twój friend! Operacja jest jedna, po niej znów masz swojego szczęśliwego psa przy sobie. W zamian za to wszystko otrzymasz miłość największą z możliwych na świecie, radosną, merdającą radośnie ogonem na Twój widok, tańczącą i piszczącą na powitanie, zwie­rza stojącego zawsze w Twojej obronie, pozwalające­go się głaskać i tulącego się do ciebie w łóżku.
   Przyjaciela wierniejszego niż człowiek.
Zbigniew Hołdys

Kryzys jest testem

Gdy jesteśmy słabi na Zachodzie, to i na Wschodzie niewiele możemy.

Nie wiemy, dlaczego akurat teraz prezydent Putin zdecydował się na spektakularną akcję ostrzelania ukraińskich okrętów na Morzu Czarnym i pojmania ich załóg. Może chciał pokazać, że most przez Cie­śninę Kerczeńską nie tylko będzie broniony, ale jest też wrotami na Mo­rze Azowskie, które on kontroluje. Albo pokazać, że może ekonomicz­nie zdusić ukraińskie porty i przy okazji interesy najbogatszego Ukra­ińca Rinata Achmetowa. Albo przetestować, jak Ukraińcy odpowiedzą na strzały. Albo - w perspektywie wyborów prezydenckich - sprawdzić, jak na presję zareaguje ukraińska opinia publiczna. Albo subtelnie oka­zać niezadowolenie z nadchodzącej autokefalii ukraińskiego Kościoła prawosławnego. Albo podbić sobie notowania w kraju. Albo przed szczytem G20 pokazać Zachodowi, kto tu rządzi. Albo wszystko naraz.
   Podejrzewam, że taktycznie sprytna zagrywka znowu okaże się strategicznym błędem. Dzięki energicznej reakcji w kraju i wobec za­granicy wigor odzyskała prezydentura Petra Poroszenki, a chyba nie to chciał osiągnąć prezydent Rosji. Niezależnie od szczegółów starcia udało mu się też ugruntować opinię o Rosji jako kraju agresorze. Za­reagował nawet spolegliwy wobec Władimira Władimirowicza prezy­dent Trump. Dekadę po tym, jak porównałem Nord Stream do innych porozumień ponad naszymi głowami, ważni Niemcy odkryli, że jest to „broń wycelowana w Ukrainę”. Co być może najważniejsze, Putin dał próbkę swych metod nowemu, populistycz­nemu rządowi Włoch, który do tej pory dawał sygnały, że czas zawiesić sankcje. Teraz będzie mu trudniej zawetować ich odnowienie.

Koszty te warto ponosić jedynie przy za­łożeniu, że Ukraina jest dla Rosji jeszcze do odzyskania. Amerykański think tank, w którym kiedyś pracowałem, The American Enterprise Institute, przeanalizował dyslokację rosyjskich jednostek zmechanizowanych wokół granic Ukrainy i wyszło mu, że jest optymalne do koncentrycznego ataku na Kijów. Ukraina - jak przedwojenna Polska przez Niemcy - jest otoczona przez Rosję z trzech stron. Dzisiaj jest to mało prawdopodobne, ale zdolności buduje się na moment, kiedy nadarzy się okazja, jaką byłoby na przykład przejście amerykańsko-chińskiej wojny handlowej w fazę gorącą. Na razie Ukraina będzie nękana głównie gospodarczo i cybernetycznie, tak aby nie zdążyła się wzmocnić do czasu ewentual­nego rozstrzygnięcia.

Uważam, że w tłumaczeniu Zachodowi konfrontacji ukraińsko-rosyjskiej nadal użyteczne jest porównanie z dynamiką brytyjsko-irlandzką w pierwszej połowie XX w. Wielu na Zachodzie przyjmuje na wiarę rosyjskie stanowisko, że rosyjskojęzyczni obywatele Ukrainy to w istocie Rosjanie, a co za tym idzie ich „obrona” jest rzeczą na­turalną. Ale każdy rozumie, że powiedzenie Irlandczykowi, iż jest Anglikiem, byłoby niepolityczne. Dopiero gdy wskażemy, że język i poczucie narodowej tożsamości oraz lojalności państwowej nie za­wsze idą w parze, mamy szansę na pokazanie istoty konfliktu. A ta jest typowym dla Europy procesem przyzwyczajania się byłego imperium do odrębności byłych kolonii. Tym trudniejszym dla Rosji, gdyż kolo­nie nie były zamorskie.
   W pierwszej fazie wychowane na imperialnej ideologii elity i społeczeństwo metropolii nie przyjmują do wiadomości, że ludność kolonii w ogóle stanowi odrębną społeczność. Nasi irlandzcy czy ukraińscy chłopi może mówią z prowincjonalnym akcentem, ale żeby mieli stanowić odrębny naród?! Gdy prowincjusze jednak upierają się przy swojej inności, daje się im autonomię lub jej pozory w nadziei, że to załatwi sprawę. Ale jeśli w wyniku imperialnych błędów i wstrzą­su historycznego - wojny światowej lub wielkiego głodu - procesy państwowotwórcze peryferii przyspieszają, metropolia ma do wyboru: przyjąć do wiadomości i dostosować się lub próbować odwrócić bieg wydarzeń. Prawie nigdy nie obchodzi się bez wojny. Imperium odpusz­cza dopiero, kiedy byli podopieczni pokazują, że za swą odrębność gotowi są nie tylko umierać, ale i zabijać. Zajmuje to przeważnie jedno lub dwa pokolenia. W Irlandii już się dokonało, wobec Ukrainy jesz­cze trwa.

Znamy ten film, bo przecież na Ukrainie też popełniliśmy błędy. Kto wie, jak potoczyłyby się losy Międzymorza, gdyby nasz Sejm skon­sumował na czas umowy brzeską i hadziacką. Za jedno z większych osiągnięć ostatnich dekad uważam to, że prawie nikt w Polsce nie chce prowadzić wobec Ukrainy polityki symbolizowanej przez Zaolzie. Py­tanie, czy dzisiaj robimy dość, aby pomóc Ukrainie i Rosji znaleźć równowagę, w której ta pierwsza obroniłaby swą państwowość, a ta druga wykształ­ciłaby nowoczesną postimperialną tożsamość?
   Dobrze, że minister Jacek Czaputowicz od­wiedził Kijów oraz że wręczył tam nagrodę Pro Dignitate Humana na rzecz Ołeha Sencowa, który jest przetrzymywany w Rosji pod sfabrykowanymi zarzutami o terroryzm. Rozmawiali prezydenci, Polska upomniała się o przedłużenie sankcji.
W sensie oczywistych ruchów dyplomatycznych - poprawnie. Ale polityka zagraniczna to nie tylko prowadzenie dyplomacji, lecz także wpływanie na bieg wydarzeń. Kryzys jest testem, który poka­zuje, kto przewidywał i się przygotowywał, a kto marnował czas.

Podczas poprzedniego kryzysu ukraińskiego, masakry na Majdanie w 2014 r., Polska mogła interweniować, gdyż latami wypracowała pewne atuty: Polak jako ambasador Unii w Kijowie, konsulaty w Doniecku i Sewastopolu, doskonałe relacje z obydwoma stronami sporu. Ponadto miała w Unii renomę kraju odpowiedzialnego, który jest na ścieżce pojednania z Rosją i którego ocenom tejże można zaufać, a przynajmniej poważnie ich wysłuchać. Tylko dlatego mogłem w kilka godzin skrzyknąć do Kijowa misję ministrów spraw zagranicznych Trójkąta Weimarskiego z poparciem całej Unii.
   Dzisiaj z Rosją nie rozmawiamy, w Unii jesteśmy na cenzurowa­nym, a i Ukraińcy za wprowadzających w Brukseli wolą Niemców. Mimo że jako jedyny kraj Unii graniczymy z obiema stronami kon­fliktu, próby rozjemstwa prowadzą inni. Okazuje się, że rozwiązanie sporu o to, czy lepiej być silnym na Wschodzie czy na Zachodzie, jest zaskakujące: gdy jesteśmy słabi na Zachodzie, to i na Wschodzie nie­wiele możemy.
Radosław Sikorski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz