Lewica jakby zastygła
w oczekiwaniu na ruch Roberta Biedronia. Pytanie, czy ten zastój nie będzie dla
niej zgubny.
Formacje
lewicowe po wyborach samorządowych uznały się za wygrane i przegrane jednocześnie.
O wygranej mówili przede wszystkim ludzie bliscy Robertowi Biedroniowi, którzy
interpretowali wynik Koalicji Obywatelskiej w kategoriach szklanego sufitu.
Skoro PO z Nowoczesną i Inicjatywą Polską Barbary Nowackiej udało się jedynie
powtórzyć wynik sprzed czterech lat, to znaczy, że największa partia opozycji
nie ma już skąd czerpać i zostawia sporo miejsca po lewej stronie. Słabszy, niż
sugerowały sondaże, wynik SLD pokazuje ograniczenia bezpośredniej konkurencji.
Partia Razem udowodniła z kolei, że nie jest w stanie wyjść poza śladowe
poparcie. Ergo: na Biedronia miejsce wciąż czeka.
Jeśli jednak spojrzeć na wynik Koalicji Obywatelskiej z szerszej
perspektywy, czyli wziąć pod uwagę tendencję i kontekst (co mówiły wcześniej
sondaże, komu rośnie, a komu spada i komu sprzyja kalendarz wyborczy), to
można mieć dokładnie przeciwne wrażenie. Szykując się do wyborów, Platforma w
odpowiednim tempie zaczęła połykać konkurencję, zaczynając od Nowoczesnej i
Inicjatywy Polskiej. Ta ostatnia to szczególnie cenny nabytek, bo otwiera Platformę
na lewo, dodaje wiarygodności w kulturowych kwestiach, w których dotąd PO się
regularnie w oczach lewicowych wyborców kompromitowała. Akces Barbary Nowackiej
do KO utrudnia wejście partii Biedronia na scenę polityczną. Wybory zaś, w
których formacja Grzegorza Schetyny doszła PiS na dystans 6 pkt proc., to co
najmniej dobry prognostyk.
A jeśli dodać do tego spektakularne rozbicie PiS w miastach średnich i dużych (ze 107 PiS wziął jedynie 6, i
to mniejszych), to PO może mówić o podniesieniu się z klęski 2015 r. Przy
okazji rozwiązała jeden ze swoich największych problemów: zyskała tak
brakujących jej liderów. Trzaskowski, Zdanowska, Jaśkowiak, ale także szefowie
ich kampanii, to kadra, którą PO będzie się mogła chwalić na konwencjach i
wykorzystywać w kolejnych bataliach. Schetyna wyprowadził partię z kryzysu.
Nie można się więc dziwić Robertowi Biedroniowi, że wpadł w nerwowość.
W wywiadzie dla TOK FM stwierdził:
„Mierzi mnie mówienie, że obroniliśmy Polskę w wielkich miastach. To jest bardzo
niesprawiedliwe. Utrzymaliśmy status quo. Dwie wielkie
partie zdominowały dyskusję. A PO ma szczęście, że jest PSL, bo bez niego nie
jest w stanie rządzić w sejmikach. Naciski, żeby tworzyć jakąś Koalicję Obywatelską,
pod którą wszyscy się podpiszą, są fałszywe”.
Strategia
Biedronia jest wariantem symetryzmu i polega na tym, żeby przeciwstawić się obu
dominującym dotychczas siłom. Dotąd jednak Biedroń był niejako pozytywnym
symetrystą, który się uśmiechał do obu elektoratów, nie wykluczał z nikim współpracy.
Tym samym był ciężki do trafienia, bo każdy, kto go atakował, wychodził na
zakapiora, a Biedroń na niesprawiedliwie potraktowaną ofiarę. Po pierwszej
konfrontacji z mediami po ogłoszeniu budowy
ruchu, a jeszcze bardziej po wyborach, były prezydent Słupska zaczął
krytykować wszystkich aktorów sceny politycznej, a także media. Te liberalne
atakował w telewizji publicznej, co nie mogło się raczej podobać progresywnemu
elektoratowi, na który liczy. I jest raczej mało przekonujące, bo Biedroń dostawał
zawsze bardzo dużo czasu w takich mediach, jak TVN, i miejsca w
„Gazecie Wyborczej” czy TOK FM. Brak opanowania zdradził już wcześniej, gdy
wypalił w radiu: „Tresowana przez was Nowacka przyłączyła się do Koalicji
Obywatelskiej”. Przeprosił za te słowa, ale niesmak pozostał. Jeśli chce pójść
dalej, musi się nauczyć opanowania i przyjmowania krytyki. Polityków
głównego nurtu wyróżnia to, że praktycznie nie da się ich skutecznie obrazić.
Wyraźnie zadowolona jest Barbara Nowacka, która zamiast pogrążyć się
przez swoją woltę, jak przewidywano na lewicy, mogła po wyborach triumfować,
odreagowując krytykę na wieczorze wyborczym: „Widzicie? Współpraca ma sens!”. I trzeba powiedzieć, że na razie nie może narzekać. Jako
szefowa półfikcyjnej formacji Inicjatywy Polskiej teraz może funkcjonować jako
jedna z trzech twarzy drugiej największej formacji politycznej w Polsce z
szansami na odzyskanie władzy. Nawet jeśli realny wpływ Nowackiej na listy
wyborcze i podejmowane decyzje jest raczej pozorny, awans z marginesu do
pierwszej ligi to już duży sukces.
Biedroń wciąż jest na scenie niemal sam, ostatnio doszedł były wicelider
SLD Krzysztof Gawkowski. Z programem i nazwą nadal zamierza zwlekać do lutego,
koncentrując się na objeżdżaniu Polski. Plan podróży jest wyjątkowo intensywny
i wskazuje na dużą determinację polityka i jego pracowitego sztabu. Biedroń
wciąż przyciąga tłumy, szczególnie w większych miastach. Wyznaczył sobie za cel
podbicie średnich miast, czyli tych, w których mieszka do 100 tys. mieszkańców,
bo te są w jego zasięgu ideologicznym i organizacyjnym.
Geografia demograficzna Polski wygląda z grubsza tak, że w małych
miastach mieszka około 10 proc. Polaków, w średnich 20 proc., a w dużych
miastach ok. 30 proc. Na wsi zaś wciąż 40 proc. Wieś jest raczej nie do
odbicia. Tu nawet konserwatywna w lewicowej opinii Platforma jawi się jako
zbyt progresywna i musi się wspierać PSL. Tym bardziej że PO nie jest już tak
kościelna jak wcześniej, choć nie z własnego wyboru, ale z powodu politycznego
odrzucenia przez Kościół. To pcha ją w lewo i stanowi zagrożenie dla każdej
budującej się lewicy. Zwłaszcza że wciąż są co najmniej trzy lewice oraz ta w
Platformie. Przestrogą powinien być dla każdej wynik wyborczy licznych kandydatów
lewicy w wyborach na prezydenta Warszawy. Żaden nie wyrósł ponad rezultat
kojarzący się z błędem statystycznym.
Przestroga
zadziałała przynajmniej w przypadku Partii Razem. Tuż po wyborach liderzy
ugrupowania przeanalizowali porażkę i ogłosili na konferencji prasowej gotowość
do rozmów o współpracy z SLD i Biedroniem. To musiała być wyjątkowo ciężka
decyzja, bo dla młodej, ideowej i bardzo pryncypialnej lewicy Sojusz stanowił samo
zło. W gruncie rzeczy był jeszcze gorszy od Platformy, bo tej przynajmniej nie
da się zarzucić odpowiedzialności za tortury więźniów podejrzanych przez CIA o
atak na World Trade
Center. Razem, które wcześniej nie chciało
nawet podać ręki politykom SLD, uznało, że kontynuacja takiej postawy grozi
partii zejściem w niebyt. Docenić trzeba, że swoją decyzję liderzy Razem
przedstawili solidarnie, w komplecie. Razem pokazało, że zdaje sobie sprawę
z realiów polityki. Stanęło nad przepaścią,
szczególnie w obliczu pojawienia się bardzo popularnego Biedronia, i potrafiło
wyciągnąć z tego wnioski. Nie pokłóciło się, nie załamało, tylko zaczęło
podejmować decyzje, wokół których potrafiło zjednoczyć się całe kierownictwo.
Pytanie tylko, czy będą w tej decyzji konsekwentni i czy SLD będzie
chciał teraz z razemowcami negocjować oraz jakie warunki postawi. I czy
rozmawiać będzie chciał Biedroń, który konsekwentnie planuje samodzielny start
w wyborach europejskich. Miało być tak, że trzy lewice sprawdzają się w tych
wyborach i później najlepszy prowadzi do zjednoczenia. Tylko że SLD i Razem w
pojedynkę, a nawet razem, ryzykują kolejną porażkę, a partia Biedronia może
mieć nadzieję, że po objechaniu Polski, przedstawieniu programu, nazwy i
liderów zdobędzie w sondażach poparcie przynajmniej 10-procentowe, z którym
stanie do eurowyborów.
I tu pojawia się kluczowa kwestia dla SLD. Próbować wejść na wspólną
listę KO (ewentualnie powiększoną przez PSL) i pomóc pokonać znienawidzonego
przez elektorat Sojuszu lustratora i antykomunistę Kaczyńskiego, czy trzymać
się osobno, na co trudno znaleźć dostateczne wytłumaczenie. Uzasadnieniem mógł
być dobry wynik wyborczy w wyborach samorządowych, ale taki nie był. Nie wydaje
się też, żeby Biedroń chciał iść razem z SLD, bo musiałby się zgodzić na
podział wpływów pół na pół albo niewiele lepszy. I zniszczenie efektu nowości.
Wybory samorządowe pokazały, że Platforma i PiS - kiedyś podobne pod
względem profilu społecznego elektoratów - dziś
zajęły przeciwne miejsca wzdłuż osi miasto-wieś i ta polaryzacja rośnie, popychając
PO w lewo, a PiS w prawo. Z tego punktu widzenia wynik Platformy w dużych
miastach jest dla Biedronia zabójczy. Jeszcze gorzej wygląda dla niego
kalendarz wyborczy, na który od początku się orientował. Eurowybory miały być
najprostszymi wyborami do zaistnienia, a mogą się okazać najtrudniejsze.
Dlaczego? Bo tak jak wybory samorządowe będą plebiscytem z dwiema opcjami: za
lub przeciw Unii, inne treści programowe nie będą miały znaczenia. I wyborcy
obstawią najsilniejszych graczy po obu stronach głównego, ustrojowego sporu.
Tym bardziej że bardzo się uprawdopodobnił powrót Donalda Tuska do
krajowej polityki, a przedbiegiem będą właśnie eurowybory, w których Tusk
zamierza być symbolicznym liderem, jednoczycielem opozycji i elektoratu. Coraz
odważniejsze wywiady i przemówienia nie pozostawiają już wątpliwości. Tusk daje
wyraźnie do zrozumienia, że będzie startował w wyborach prezydenckich. Jest bowiem jedno bardziej ambitne
stanowisko od prezydenta Unii Europejskiej, którego Tusk jeszcze nie sprawował.
To stanowisko zbawcy Polski. Nie bez powodu w wykładzie podczas „Igrzysk
Wolności” wymienił dwóch wcześniejszych. Powiedział: „Piłsudski pokonał bolszewików,
Wałęsa pokonał bolszewików, wy też możecie pokonać współczesnych bolszewików
(...) spotkajmy się w maju”.
Czy można jaśniej?
Stale
atakujące Tuska Prawo i Sprawiedliwość zrobiło wszystko przez te trzy lata,
żeby kojarzyć się z wrogością wobec Unii Europejskiej, a więc zamienić te wybory
w plebiscyt wokół stosunku do Unii. Inna agenda dla wyborców może być po prostu
nie dość wyrazista. Tymczasem dla Biedronia pozytywny stosunek do Unii
Europejskiej to oczywistość, która nie odróżnia go od Koalicji Obywatelskiej.
Sam ze swoim sztabem ambitnie zabrał się do wyjścia poza takie oczywistości. I
teraz może nie być okazji, żeby cały ten wysiłek zamienić na poparcie
społeczne.
Biedronia może zniszczyć w zarodku polaryzacja, która nie od dziś
likwiduje wszystko, co ambitniejsze niż anty-Kaczyzm. To jest zresztą największa blokada rozwojowa, jaką postawił przed
Polską Kaczyński i popierający go ludzie. Ta reprodukcja genu samozniszczenia
powtarzająca się w każdym politycznym pokoleniu jest polskim historycznym
przekleństwem.
To przez to ustrojowe,
geopolityczne, kulturowe oczywistości wcale nie są w Polsce oczywiste
(najlepsze przykłady to demokracja liberalna, Unia Europejska, sojusz z
Ukrainą). I zamieniają politykę w Polsce w antypolitykę - nieustanną koncentrację
wszystkich sił na zwalczaniu zagrożenia wewnętrznego.
Cała ideologia Tuska była strategią obrony przed Kaczyńskim, a jego
rozsądek polegał na tym, że nie ryzykował niczego więcej, bo mógłby z
Kaczyńskim z tego powodu przegrać. Tak się zresztą skończyło: wszystkie
poważniejsze zmiany, takie jak podwyższenie wieku emerytalnego czy wprowadzenie
sześciolatków do szkół, okazały się dla rządzących zabójcze. Dzisiaj jest to
samo, tylko jeszcze bardziej.
Z jeszcze niższego poziomu trzeba
bronić demokratyczno-liberalnych oczywistości. Biedroń może się okazać na to
ideologicznie zbyt „luksusowy”, zbyt zachodni, nie na te twarde czasy twardych
graczy. Dlatego jeśli lewica potraktuje europejskie wybory jako jeszcze jeden
etap sprawdzania siły poszczególnych formacji, w tym Biedronia, może wpaść w
niedoczas już nie do odrobienia. Bo rozpędzi się stary walec PO i PiS, który
tak wyrówna teren, że niewiele na nim wyrośnie.
Sławomir Sierakowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz