sobota, 29 grudnia 2018

Zdążyć przed walcem



Lewica jakby zastygła w oczekiwaniu na ruch Roberta Biedronia. Pytanie, czy ten zastój nie będzie dla niej zgubny.

Formacje lewicowe po wybo­rach samorządowych uznały się za wygrane i przegrane jednocze­śnie. O wygranej mówili przede wszystkim ludzie bliscy Roberto­wi Biedroniowi, którzy interpretowali wy­nik Koalicji Obywatelskiej w kategoriach szklanego sufitu. Skoro PO z Nowoczesną i Inicjatywą Polską Barbary Nowackiej udało się jedynie powtórzyć wynik sprzed czterech lat, to znaczy, że największa partia opozycji nie ma już skąd czerpać i zostawia sporo miejsca po lewej stronie. Słabszy, niż sugerowały sondaże, wynik SLD pokazuje ograniczenia bezpośredniej konkurencji. Partia Razem udowodniła z kolei, że nie jest w stanie wyjść poza śladowe poparcie. Ergo: na Biedronia miejsce wciąż czeka.
   Jeśli jednak spojrzeć na wynik Koali­cji Obywatelskiej z szerszej perspektywy, czyli wziąć pod uwagę tendencję i kontekst (co mówiły wcześniej sondaże, komu ro­śnie, a komu spada i komu sprzyja kalen­darz wyborczy), to można mieć dokładnie przeciwne wrażenie. Szykując się do wy­borów, Platforma w odpowiednim tempie zaczęła połykać konkurencję, zaczyna­jąc od Nowoczesnej i Inicjatywy Polskiej. Ta ostatnia to szczególnie cenny nabytek, bo otwiera Platformę na lewo, dodaje wiarygodności w kulturowych kwestiach, w których dotąd PO się regularnie w oczach lewicowych wyborców kompromitowała. Akces Barbary Nowackiej do KO utrudnia wejście partii Biedronia na scenę politycz­ną. Wybory zaś, w których formacja Grze­gorza Schetyny doszła PiS na dystans 6 pkt proc., to co najmniej dobry prognostyk.
   A jeśli dodać do tego spektakularne roz­bicie PiS w miastach średnich i dużych (ze 107 PiS wziął jedynie 6, i to mniej­szych), to PO może mówić o podniesieniu się z klęski 2015 r. Przy okazji rozwiązała jeden ze swoich największych problemów: zyskała tak brakujących jej liderów. Trza­skowski, Zdanowska, Jaśkowiak, ale także szefowie ich kampanii, to kadra, którą PO będzie się mogła chwalić na konwencjach i wykorzystywać w kolejnych bataliach. Schetyna wyprowadził partię z kryzysu.
   Nie można się więc dziwić Roberto­wi Biedroniowi, że wpadł w nerwowość.
W wywiadzie dla TOK FM stwierdził: „Mierzi mnie mówienie, że obroniliśmy Polskę w wielkich miastach. To jest bardzo niesprawiedliwe. Utrzymaliśmy status quo. Dwie wielkie partie zdominowały dysku­sję. A PO ma szczęście, że jest PSL, bo bez niego nie jest w stanie rządzić w sejmikach. Naciski, żeby tworzyć jakąś Koalicję Oby­watelską, pod którą wszyscy się podpiszą, są fałszywe”.

Strategia Biedronia jest wariantem symetryzmu i polega na tym, żeby przeciwstawić się obu dominującym do­tychczas siłom. Dotąd jednak Biedroń był niejako pozytywnym symetrystą, który się uśmiechał do obu elektoratów, nie wyklu­czał z nikim współpracy. Tym samym był ciężki do trafienia, bo każdy, kto go ata­kował, wychodził na zakapiora, a Biedroń na niesprawiedliwie potraktowaną ofia­rę. Po pierwszej konfrontacji z mediami po ogłoszeniu budowy ruchu, a jeszcze bardziej po wyborach, były prezydent Słup­ska zaczął krytykować wszystkich aktorów sceny politycznej, a także media. Te liberal­ne atakował w telewizji publicznej, co nie mogło się raczej podobać progresywnemu elektoratowi, na który liczy. I jest raczej mało przekonujące, bo Biedroń dostawał zawsze bardzo dużo czasu w takich me­diach, jak TVN, i miejsca w „Gazecie Wy­borczej” czy TOK FM. Brak opanowania zdradził już wcześniej, gdy wypalił w radiu: „Tresowana przez was Nowacka przyłączy­ła się do Koalicji Obywatelskiej”. Przeprosił za te słowa, ale niesmak pozostał. Jeśli chce pójść dalej, musi się nauczyć opanowania i przyjmowania krytyki. Polityków główne­go nurtu wyróżnia to, że praktycznie nie da się ich skutecznie obrazić.
   Wyraźnie zadowolona jest Barbara No­wacka, która zamiast pogrążyć się przez swoją woltę, jak przewidywano na lewicy, mogła po wyborach triumfować, odreago­wując krytykę na wieczorze wyborczym: „Widzicie? Współpraca ma sens!”. I trzeba powiedzieć, że na razie nie może narzekać. Jako szefowa półfikcyjnej formacji Inicjaty­wy Polskiej teraz może funkcjonować jako jedna z trzech twarzy drugiej największej formacji politycznej w Polsce z szansami na odzyskanie władzy. Nawet jeśli realny wpływ Nowackiej na listy wyborcze i po­dejmowane decyzje jest raczej pozorny, awans z marginesu do pierwszej ligi to już duży sukces.
   Biedroń wciąż jest na scenie niemal sam, ostatnio doszedł były wicelider SLD Krzysztof Gawkowski. Z programem i na­zwą nadal zamierza zwlekać do lutego, koncentrując się na objeżdżaniu Polski. Plan podróży jest wyjątkowo intensywny i wskazuje na dużą determinację polityka i jego pracowitego sztabu. Biedroń wciąż przyciąga tłumy, szczególnie w większych miastach. Wyznaczył sobie za cel podbicie średnich miast, czyli tych, w których miesz­ka do 100 tys. mieszkańców, bo te są w jego zasięgu ideologicznym i organizacyjnym.
   Geografia demograficzna Polski wyglą­da z grubsza tak, że w małych miastach mieszka około 10 proc. Polaków, w średnich 20 proc., a w dużych miastach ok. 30 proc. Na wsi zaś wciąż 40 proc. Wieś jest raczej nie do odbicia. Tu nawet konserwatywna w le­wicowej opinii Platforma jawi się jako zbyt progresywna i musi się wspierać PSL. Tym bardziej że PO nie jest już tak kościelna jak wcześniej, choć nie z własnego wyboru, ale z powodu politycznego odrzucenia przez Kościół. To pcha ją w lewo i stanowi zagroże­nie dla każdej budującej się lewicy. Zwłasz­cza że wciąż są co najmniej trzy lewice oraz ta w Platformie. Przestrogą powinien być dla każdej wynik wyborczy licznych kan­dydatów lewicy w wyborach na prezydenta Warszawy. Żaden nie wyrósł ponad rezultat kojarzący się z błędem statystycznym.

Przestroga zadziałała przynajmniej w przypadku Partii Razem. Tuż po wyborach liderzy ugrupowania przeanalizowali porażkę i ogłosili na konferencji prasowej gotowość do rozmów o współpracy z SLD i Biedroniem. To musiała być wyjątkowo ciężka decyzja, bo dla młodej, ideowej i bar­dzo pryncypialnej lewicy Sojusz stanowił samo zło. W gruncie rzeczy był jeszcze gor­szy od Platformy, bo tej przynajmniej nie da się zarzucić odpowiedzialności za tortury więźniów podejrzanych przez CIA o atak na World Trade Center. Razem, które wcze­śniej nie chciało nawet podać ręki polity­kom SLD, uznało, że kontynuacja takiej postawy grozi partii zejściem w niebyt. Docenić trzeba, że swoją decyzję liderzy Razem przedstawili solidarnie, w komple­cie. Razem pokazało, że zdaje sobie sprawę z realiów polityki. Stanęło nad przepaścią, szczególnie w obliczu pojawienia się bar­dzo popularnego Biedronia, i potrafiło wy­ciągnąć z tego wnioski. Nie pokłóciło się, nie załamało, tylko zaczęło podejmować decyzje, wokół których potrafiło zjedno­czyć się całe kierownictwo.
   Pytanie tylko, czy będą w tej decyzji konsekwentni i czy SLD będzie chciał te­raz z razemowcami negocjować oraz jakie warunki postawi. I czy rozmawiać będzie chciał Biedroń, który konsekwentnie pla­nuje samodzielny start w wyborach eu­ropejskich. Miało być tak, że trzy lewice sprawdzają się w tych wyborach i później najlepszy prowadzi do zjednoczenia. Tyl­ko że SLD i Razem w pojedynkę, a nawet razem, ryzykują kolejną porażkę, a partia Biedronia może mieć nadzieję, że po obje­chaniu Polski, przedstawieniu programu, nazwy i liderów zdobędzie w sondażach poparcie przynajmniej 10-procentowe, z którym stanie do eurowyborów.
   I tu pojawia się kluczowa kwestia dla SLD. Próbować wejść na wspólną listę KO (ewentualnie powiększoną przez PSL) i pomóc pokonać znienawidzonego przez elektorat Sojuszu lustratora i antykomunistę Kaczyńskiego, czy trzymać się osobno, na co trudno znaleźć dostatecz­ne wytłumaczenie. Uzasadnieniem mógł być dobry wynik wyborczy w wyborach samorządowych, ale taki nie był. Nie wy­daje się też, żeby Biedroń chciał iść razem z SLD, bo musiałby się zgodzić na podział wpływów pół na pół albo niewiele lepszy. I zniszczenie efektu nowości.
   Wybory samorządowe pokazały, że Plat­forma i PiS - kiedyś podobne pod wzglę­dem profilu społecznego elektoratów - dziś zajęły przeciwne miejsca wzdłuż osi miasto-wieś i ta polaryzacja rośnie, popy­chając PO w lewo, a PiS w prawo. Z tego punktu widzenia wynik Platformy w du­żych miastach jest dla Biedronia zabójczy. Jeszcze gorzej wygląda dla niego kalendarz wyborczy, na który od początku się oriento­wał. Eurowybory miały być najprostszymi wyborami do zaistnienia, a mogą się oka­zać najtrudniejsze. Dlaczego? Bo tak jak wybory samorządowe będą plebiscytem z dwiema opcjami: za lub przeciw Unii, inne treści programowe nie będą miały znaczenia. I wyborcy obstawią najsilniej­szych graczy po obu stronach głównego, ustrojowego sporu.
   Tym bardziej że bardzo się uprawdopo­dobnił powrót Donalda Tuska do krajowej polityki, a przedbiegiem będą właśnie eurowybory, w których Tusk zamierza być symbolicznym liderem, jednoczycielem opozycji i elektoratu. Coraz odważniejsze wywiady i przemówienia nie pozostawiają już wątpliwości. Tusk daje wyraźnie do zro­zumienia, że będzie startował w wyborach prezydenckich. Jest bowiem jedno bardziej ambitne stanowisko od prezydenta Unii Europejskiej, którego Tusk jeszcze nie spra­wował. To stanowisko zbawcy Polski. Nie bez powodu w wykładzie podczas „Igrzysk Wolności” wymienił dwóch wcześniej­szych. Powiedział: „Piłsudski pokonał bol­szewików, Wałęsa pokonał bolszewików, wy też możecie pokonać współczesnych bolszewików (...) spotkajmy się w maju”.
Czy można jaśniej?

Stale atakujące Tuska Prawo i Sprawie­dliwość zrobiło wszystko przez te trzy lata, żeby kojarzyć się z wrogością wobec Unii Europejskiej, a więc zamienić te wy­bory w plebiscyt wokół stosunku do Unii. Inna agenda dla wyborców może być po prostu nie dość wyrazista. Tymczasem dla Biedronia pozytywny stosunek do Unii Europejskiej to oczywistość, która nie od­różnia go od Koalicji Obywatelskiej. Sam ze swoim sztabem ambitnie zabrał się do wyjścia poza takie oczywistości. I teraz może nie być okazji, żeby cały ten wysiłek zamienić na poparcie społeczne.
   Biedronia może zniszczyć w zarodku polaryzacja, która nie od dziś likwiduje wszystko, co ambitniejsze niż anty-Kaczyzm. To jest zresztą największa blokada rozwojowa, jaką postawił przed Polską Ka­czyński i popierający go ludzie. Ta repro­dukcja genu samozniszczenia powtarza­jąca się w każdym politycznym pokoleniu jest polskim historycznym przekleństwem.
To przez to ustrojowe, geopolityczne, kul­turowe oczywistości wcale nie są w Polsce oczywiste (najlepsze przykłady to demo­kracja liberalna, Unia Europejska, sojusz z Ukrainą). I zamieniają politykę w Polsce w antypolitykę - nieustanną koncentra­cję wszystkich sił na zwalczaniu zagroże­nia wewnętrznego.
   Cała ideologia Tuska była strategią obro­ny przed Kaczyńskim, a jego rozsądek polegał na tym, że nie ryzykował niczego więcej, bo mógłby z Kaczyńskim z tego po­wodu przegrać. Tak się zresztą skończyło: wszystkie poważniejsze zmiany, takie jak podwyższenie wieku emerytalnego czy wprowadzenie sześciolatków do szkół, okazały się dla rządzących zabójcze. Dzi­siaj jest to samo, tylko jeszcze bardziej.
Z jeszcze niższego poziomu trzeba bronić demokratyczno-liberalnych oczywistości. Biedroń może się okazać na to ideologicz­nie zbyt „luksusowy”, zbyt zachodni, nie na te twarde czasy twardych graczy. Dla­tego jeśli lewica potraktuje europejskie wybory jako jeszcze jeden etap sprawdza­nia siły poszczególnych formacji, w tym Biedronia, może wpaść w niedoczas już nie do odrobienia. Bo rozpędzi się stary walec PO i PiS, który tak wyrówna teren, że niewiele na nim wyrośnie.
Sławomir Sierakowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz