Przeżywamy fajne
lata. Wcześniej wszystko szło w biegli, - teraz widzimy się wyraźniej. I
bardziej kochamy - mówią Andrzej i Zofia Wielowieyscy. Małżeństwo od 67 lat, wzbogacili
świat siódemką dzieci, dwudziestką piątką wnuków i czternastką prawnucząt
Elżbieta Turlej
NEWSWEEK: To była miłość od
pierwszego wejrzenia?
ANDRZEJ: Bardziej
zaskoczenie i wyzwanie. Poznaliśmy się w Tatrach. Zula była instruktorką na
kursie wspinaczkowym. Ona cieszyła się szacunkiem i wzięciem czeredy dzikich
taterników, a ja byłem kursantem. Ale nie przejmowałem się swoim niskim
statusem, tylko od razu wziąłem się do roboty...
ZOFIA: Tuż przed kursem zawołał mnie instruktor i mówi: „Zobacz,
jakiś wariat z Warszawy napisał w ankiecie »pochodzenie burżuazyjne«!”. W
tamtych czasach, a był rok 1950, był to dowód albo głupoty, albo odwagi. Ten
wariat to był właśnie Wielowieyski (śmiech). Początkowo mnie wkurzał,
bo cały czas się do mnie przychrzaniał. Potem jednak zauważyłam, że ma parę
zalet. W Morskim Oku zawzięcie dyskutował z mądrymi, starszymi facetami, np. z
Janem Strzeleckim. Pomyślałam: nie jest głupi. A potem poszliśmy w góry i
prawie zmiotła nas lawina kamienna. On był
wyżej, ja niżej. Byłam pewna, że się nie uchował, bo kamienie waliły z góry i śmierdziało
siarką.
ANDRZEJ: Po kilku dniach poczułem, że Zula będzie moją towarzyszką
życia.
ZOFIA: Tak? U mnie nie było niczego takiego. Kiedy mi się
oświadczył, w Warszawie na rozkopanej ulicy Widok, zabrałam go do wujków,
księży z Lasek. Wujek zapytał: „Czy ten Wielowieyski nie jest aby partyjny, bo
ja takich nie mogę tu przyjmować”. A ja nawet tego o nim nie wiedziałam.
W autobiografii „Losowi na przekór” wspomina pan
przyjaciela, który ubolewał, że - mimo arystokratycznego pochodzenia Zofii z
Tyszkiewiczów - bierze pan sobie „żonę z prosta”.
ANDRZEJ: To był Zygmunt Skórzyński, dogłębny intelektualista (śmiech).
Chciał dyskutować na tematy ostateczne, a Zulę jego wywody, wytworne maniery i
elegancki strój, czyli charakterystyczne spodnie w pepitkę, chyba bawiły.
ZOFIA: Jeden lubi dyskusje o wieczności i przemijaniu, drugi nie.
Ja nie lubię. Już wtedy myślałam: co ja się będę przejmować śmiercią? Dyskusje
na takie tematy to jak przelewanie z pustego w próżne. Co my możemy wiedzieć,
co jest po drugiej stronie? Wolę się skupić na tu i teraz. Zresztą u nas od
początku Andrzej był od filozofowania, a ja od spraw
przyziemnych. Do dziś nie ma pojęcia np. o elektryce, na której ja się trochę
znam.
ANDRZEJ: Zatrzymał mnie kiedyś milicjant - a jechałem naszą
pierwszą syrenką - i zwrócił uwagę, że nie mam świateł. Powiedziałem zgodnie z
prawdą, że wymianą świateł zajmuje się moja żona. Pokiwał głową ze zrozumieniem
i puścił wolno.
Nie irytowało to pani? Związek powinien przecież polegać na
równym podziale ról.
ZOFIA: A skąd! To był mój towarzysz broni. Jak mógł mnie irytować?
On zawsze szarpał się z czymś, na
czym ja się nie znam i z czym nie mam ochoty się szarpać. Czyli zarabiał
pieniądze, liczył i kalkulował. Na przykład tuż po ślubie wpadliśmy na szalony
pomysł: będziemy się budować. Mieliśmy po dwadzieścia parę lat, on pracował w
budownictwie, ja - po akademii handlowej - dostałam
przydział pracy w warszawskim Animeksie... Wokół wszystko się po
komunistycznemu rozwijało, ale była bieda. Trzeba było kombinować. Koledzy
pomagali. Szczególnie ci z „rozbiórek”. Jeden przybiegł z informacją, że w
podziemiach dzisiejszego hotelu Forum są kafelki w niezłym stanie. Woziłem je
potem na budowę do Falenicy pociągiem, w plecaku. Zapłaciłem, jak wyniosłem,
ile trzeba. Inny dał mi cynk, że w domu do wyburzenia jest wanna w niezłym
stanie. Wyprzedziłem generała, który też na nią polował, i wanna służy nam do
dziś. Od kolegi, sędziego narciarskiego, usłyszałem, że rozbierają starą
cegielnię. Dostałem przydział na 30 tys. cegieł. Zula z siostrą wynajęły
ciężarówkę...
ZOFIA: A na miejscu okazało się. że jest jak zawsze. Czyli przydział
przydziałem, ale kto pierwszy, ten lepszy. Wtedy po raz pierwszy w życiu
musiałam dać łapówkę.
ANDRZEJ: Początkowo byliśmy z Zulą pomocnikami murarza, ale szybko
nauczyliśmy się sami to robić. Mamy nawet zdjęcie, najpiękniejszą wspólną
fotografię, jak razem murujemy.
Już wtedy mieliście troje dzieci. Nie baliście się, że
sobie nie poradzicie? Czasy były niepewne.
ZOFIA: Zawsze są niepewne czasy, a dzieci były i będą. No, bo co
ma być, jeśli dwoje ludzi kocha się i chce być razem? Krokodyl? (śmiech)
ANDRZEJ: Oboje wyszliśmy z dużych rodzin. Byliśmy otoczeni przez
rodzeństwo, kuzynów. Wiedzieliśmy, że kiedy będzie ciężko, możemy na nich
polegać. Duża rodzina daje siłę i odwagę.
ZOFIA: Ale to nie znaczy, że nie było ciężko. Pamiętam taką scenę.
Mieszkamy jeszcze w Warszawie, idę do żłobka na Marszałkowską wyłożoną wtedy
kocimi łbami. W wózku troje dzieci. Nagle urywa się kółko. Jakoś je mocuję,
ciągnę wózek. dochodzę do domu. Siadam na schodach i myślę: zostanę, nie ruszę
się. Ale oczywiście wstałam, bo były małe dzieci. Ten przymus mam od
dzieciństwa. Miałam chyba 10 lat i dostałam owieczkę. Pasła się, przywiązana
do kołka. Zapomniałam o niej i ona się biedna
tak rzucała, aż się udusiła. Od tej pory zostało mi takie przekonanie, że nie
mogę zostawiać żywych istot, za które jestem odpowiedzialna.
ANDRZEJ: Ale były momenty, że mieliśmy siebie dość... Mieliśmy
siódemkę dzieci, pomagała nam teściowa, ale wciąż brakowało pieniędzy i czasu.
Zmienialiśmy pracę, ja zaczynałem działać w Klubie Inteligencji Katolickiej.
Różniliśmy się też temperamentami. Ja byłem typem choleryka. żywego, ale niepamiętliwego,
ona - pasjonatem dość zaciekłym. Łatwo wpadała w gniew.
ZOFIA: Ale w pracy byłam szczytem łagodności...
ANDRZEJ: A życie zawodowe miała ciekawe i bujne: była mistrzem
cukierniczym, prowadziła kawiarnię, uczyła w trzech szkołach zawodowych,
wreszcie prowadziła sekcję rodzin w KIK.
ZOFIA: I tylko on potrafił mnie wyprowadzić z równowagi! Żarliśmy
się strasznie, bywało, że o niezacerowane skarpetki (śmiech). Mieliśmy
trzy dni ciszy, a potem przechodziło. Tylko raz powiedziałam, że powinniśmy
się rozwieść, podzielimy się dziećmi. Spojrzał na mnie, postukał się w głowę:
„Zgłupiałaś do reszty”. I znów byliśmy razem. W dużym stopniu ratowało nas
łóżko.
W latach siedemdziesiątych był pan „katolickim panem od
seksu”. Czyli napisał „Przed nami małżeństwo” - pierwszy powojenny podręcznik
przygotowujący do życia w rodzinie.
ANDRZEJ: Ponoć byłem bardziej postępowy od Michaliny Wisłockiej,
która w tym samym czasie wydała „Sztukę kochania”. Ona zalecała kobietom
powściągliwość, ja pisałem, że nie ma nic złego, żeby w seksie to żona
wychodziła z inicjatywą. Ale zanim napisałem książkę i wystartowałem z kursami
dla przyszłych małżonków, to jeszcze jako redaktor „Więzi” spędziłem godziny
na rozmowach z lekarzami. I zorientowałem się, jakim analfabetą i kompletnym
ignorantem byłem w sprawach seksu! Zrozumiałem, że w małżeńskiej sztuce
miłosnej trzeba chcieć odnajdywać się na nowo.
ZOFIA: Moja koleżanka żyje z mężem bez seksu, ale myśmy tego nie
próbowali. Długo byliśmy dynamiczni, nie tylko dlatego, że się kochamy, ale
też, że rozmawialiśmy ze sobą. Ja wiedziałam, czego on potrzebuje jako
mężczyzna, a on wiedział, czego ja potrzebuję jako kobieta. To jest normalne,
tak też się robi małżeństwo.
Jak łóżka się rozchodzą, to się rozchodzi małżeństwo?
ANDRZEJ: Ale nawet
wspaniały seks nie pomoże, jeśli brak przekonania, że ta kobieta czy mężczyzna
to twój towarzysz życia; jesteśmy częścią siebie, przetrzymamy wszystko, nawet
przelotne zauroczenie inną osobą. Ja - szczególnie w latach 80. i 90. - mało
bywałem w domu. Jako parlamentarzysta Unii Wolności czy członek Rady Europy
poznawałem wiele ludzi. Podobały mi się różne dziewczyny. Dwa razy byłem zakochany,
kręciło mi się w głowie. Dziś nie pamiętam nawet imion tych kobiet (śmiech).
Przetrzymałem, przeszło. Ale w tym samym czasie jej też się podobało dwu
facetów.
ZOFIA: Najśmieszniejsze, że jemu też się podobali (śmiech). Ale
nie w sensie erotycznym, tylko dlatego, że to byli wspaniali, dzielni ludzie.
ANDRZEJ: To normalne, że przychodzą nowe zachwyty i fascynacje. Ale
przekonanie, że jesteśmy razem - od początku do końca - pomaga to przetrzymać.
Słabością naszej chrześcijańskiej kultury małżeńskiej jest przyznawanie
nadmiernej rangi zakochaniu, zauroczeniu i romantycznej miłości. I niedocenianie
faktu i zadania, że jesteśmy jednością.
ZOFIA: Ale parasolka też się przydaje (śmiech). Zawsze można
jej użyć. kiedy ktoś trzeci wpycha się na nasze podwórko. Oczywiście, gdyby nic
nie pomogło, powiedziałabym: „do widzenia ciocia Gienia...”. Ale na szczęście
oboje nie odpuszczaliśmy. Obserwuję pary, które rozchodzą się po
kilkudziesięciu latach z nadzieją, że kolejne małżeństwo będzie super. A nie
jest. Ciężko na nowo się posklejać, poznać drugiego człowieka i jego spojrzenie na świat. W starym, może i trudnym związku
jest ciężko, ale wiadomo, na co można liczyć.
Po 67 latach małżeństwa mówicie sobie, że się kochacie?
Dajecie sobie prezenty?
ZOFIA: Pierwszy prezent, jaki od niego dostałam, to były płatki
owsiane (śmiech).
ANDRZEJ: Od kilkudziesięciu lat mi to wypominasz!
ZOFIA: Dobrze, to teraz powiem coś serio: jako 90-latkowie
przeżywamy fajne lata. Wcześniej jako 60-, 70- czy 80-latkowie nie mieliśmy
tyle czasu dla siebie. Wszystko szło w biegu. W biegu kochaliśmy się, jedliśmy
obiady, zajmowaliśmy się dziećmi. Wcześniej był mi bardziej potrzebny, a teraz,
kiedy dzieci poszły na swoje, widzę go wyraźniej. I bardziej go kocham.
ANDRZEJ: Dograliśmy się.
ZOFIA: Ale nadal jesteśmy inni. Tyle że te różnice przestały nam
przeszkadzać. O - na przykład ta szklanka. On nadal chce, żeby stała tam, a ja, żeby tam. Nadal przy tym obstajemy,
ale szkoda nam czasu, żeby się o to wściekać.
Wciąż macie napęd do życia. Siłę bierzecie z siebie?
ZOFIA: Broń Boże! Każde ma swoją działkę. On pisze artykuły,
wykłóca się, kiedy nie chcą mu puścić w jednej gazecie, wysyła do innej. Czasem
trzy razy w tygodniu jeździ - drżę, bo nadal prowadzi auto - do Warszawy na
jakieś spotkania. Kilka dni temu przyznawał jako juror nagrodę historyczną
imienia Kazimierza Moczarskiego...
ANDRZEJ: Ale przede wszystkim jestem u żony na służbie: robię
zakupy, gotuję obiady, podwożę na spotkania. A ona nieustannie rozmawia przez
telefon i rządzi, jak jej przodkinie z Kijowszczyzny czy Białorusi. Czyli ma
konie, króliki, krowę, kury, osła. Całe gospodarstwo, po którym kręci się niczym
kniahini Kurcewiczowa, otoczona licznym dworem poddanych...
ZOFIA: Mówisz o królikach? (śmiech) Owszem, mam parę osób
do pomocy, ale dużo pomagają córki, Ewa i Anna. Mieszkają, jak większość z
siódemki naszych dzieci, tylko jedna córka żyje w Austrii, w promieniu kilkuset
metrów. Do najmłodszej, Dominiki, mamy 3,5 kilometra. Kiedy
potrzebuję pomocy - na przykład w przeniesieniu butli tlenowej, którą ostatnio
się wspomagam, dzwonię, a one przyjeżdżają. Mąż ma opory, nie chce, żeby dzieci
coś dla niego robiły. Ja nie mam z tym problemów. Muszą mi pomóc, skoro sama
nie daję rady.
A dynastia Wielowieyskich wciąż rośnie w siłę. Ile macie
prawnuków?
ZOFIA: Nie wiem, on wie!
ANDRZEJ: Dwadzieścioro pięcioro wnuków, czternaścioro prawnucząt.
Przyjeżdżają do Falenicy, szanują nas. Ale mój wkład w to, jakie są, był
niewielki. Więcej mojej żony, która była zaangażowana w ich wychowanie.
ZOFIA: Ja nigdy nie byłam zwolenniczką wychowywania, wolałam
towarzyszyć, dawać wolność i pozwalać działać. Tylko coś robiąc, dziecko się
uczy i poznaje życie. Moralizowanie niewiele daje. Ale, szczerze mówiąc, kiedy
zostałam babcią i słyszałam za plecami dziecko krzyczące „mamo”, czułam ulgę,
że nie o mnie chodzi. Myślałam: teraz pora na inną kobietę.
Jest życie po dziewięćdziesiątce?
ANDRZEJ: Oczywiście. Ale głównie dzięki rodzinie. Wie pani, boję
się, co czeka moje prawnuki. Świat, jaki im fundujemy, to społeczeństwo
jedynaków. W rodzinach z jednym dzieckiem trudno wychować do współdziałania z
innymi. Szkoła i parafia się tym nie zajmują, organizacje społeczne kuleją,
harcerzy jest dwa razy mniej niż przed wojną. A przecież człowiek, żeby był
szczęśliwy, potrzebuje silnej wspólnoty, która zaczyna się od silnej rodziny.
Boję się tej słabości społeczeństwa...
ZOFIA: A ja powiem coś innego, bo - jak wspominałam - w naszym związku to ja jestem od spraw przyziemnych. Najbardziej
boję się, że Andrzej umrze przede mną. Nie chciałabym być na jego pogrzebie.
Mam cichą nadzieję, że odejdę pierwsza.
Zofia Wielowieyska z d. Tyszkiewicz (ur. 1929) -
taterniczka, żeglarka, działaczka
społeczna,
nauczycielka, rolniczka
Andrzej Wielowieyski (ur. 1927) - Działacz Katolicki,
Publicysta, Polityk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz