wtorek, 25 grudnia 2018

Kamień



Najgorszy był ostracyzm tych, których uważałem za braci. Wręcz demonstracyjny - mówi . ks. Wojciech Lemański, który po latach znów może nosić sutannę i odprawiać msze

Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: To będą pierwsze od czterech lat święta, gdy ksiądz znów stanie za ołtarzem.
KS. WOJCIECH LEMAŃSKI: Nie wiem. jakby to było, gdybym nie miał wokół siebie wielu oddanych przyjaciół. Przez ostatnie lata odprawiałem co niedzielę mszę dla starszych ludzi, którzy nie wy­chodzą już z domu. W poprzednią Wigilię, gdy żył jeszcze ojciec, po raz pierwszy zabrałem go do moich „dziadków”. Na wieczerzy wigilijnej byliśmy u bratanicy, ale ojciec był strasznie przybity. Wiedziałem dlaczego. Był przekonany, że po odejściu abp Hosera na emeryturę w listopadzie ubiegłego roku stanę w Boże Naro­dzenie za ołtarzem. Widziałem, jak przeżywa, że syn ksiądz wciąż nie może założyć sutanny.
Wigilijna wizyta pomogła?
- Gospodarze nazwali te domowe msze spotkaniami w katakum­bach, choć to 9. piętro, a nie podziemie, ale mieszkanie jest maleń­kie jak dziupla. Rolę ołtarza pełni stół. W tamtą Wigilię przyszli ich przyjaciele, rodzina. Było tak ciasno, że palca nie dało się wcis­nąć. ale mój ojciec znów poczuł się ojcem księdza. Widziałem, jak ten niewysoki mężczyzna nagle urósł. Niemal odmłodniał. Był na­prawdę szczęśliwy. Miesiąc później zmarł.
Abp Henryk Hoser nałożył na księdza suspensę 22 sierpnia 2014 r., co oznaczało zakaz odprawiania mszy, udzielania sakramentów i noszenia sutanny. Była to najsroższa z ciągu kar, począwszy od zakazu występu w mediach, nauczania religii i odebrania probostwa, a wszystko z powodu, a właściwie pod pretekstem braku posłuszeństwa wobec biskupa.
- Odwoływałem się od tych decyzji do Watykanu. W przypadku suspensy uważałem, że dopóki kuria rzymska nie rozstrzygnie sprawy, mam prawo nosić sutannę i odprawiać msze, ale władze mojej diecezji i wielu kolegów księży tak nie uważało. Pamiętam dokładnie moment, gdy zostałem zmuszony do zdjęcia sutanny.
Kiedy to było?
- W dniu wyruszenia pielgrzymki warszawskiej na Jasną Górę, czyli 6 sierpnia 2015 r. Na pielgrzymki chodziłem od czasów szkoły średniej. Na pielgrzymce miałem mszę prymicyjną, czyli pierwszą odprawianą po święceniach, potem wiele innych. I nag­le usłyszałem, że nie mogę koncelebrować mszy. Nie było jesz­cze decyzji z Rzymu, a już zdecydowano, że nie należy dopuszczać mnie do ołtarza. „Wszyscy księża na pielgrzymce są o tym poinfor­mowani” - usłyszałem. Wtedy zdjąłem sutannę. W warszawskim kościele na ul. Długiej stałem na mszy już w cywilnym ubraniu. Po drugiej stronie ołtarza, razem z ludźmi. Było to dla mnie trudne.
Co było najtrudniejsze?
- Ostracyzm tych, których uważałem za braci. Wręcz demonstra­cyjny. To zaczęło się już wcześniej, po odebraniu mi parafii w Ja­sienicy. Na pielgrzymce w 2014 r. byłem jeszcze w sutannie, ale księża traktowali mnie już jak zgniłe jajo. Nie miałem gdzie noco­wać. Przygarnęli mnie porządkowi. Następnego dnia dostali za to opieprz od księży. Na każdym kroku próbowano mi udowodnić, że niby jestem księdzem, ale nikomu niepotrzebnym.
Suspensa pogorszyła sytuację?
- Na pielgrzymce w 2015 r. znalezienie noclegu graniczyło z cu­dem. Na jednej plebanii przydzielono mi kawałek podłogi przy to­alecie. I nie chodzi o to, gdzie, ale w jaki sposób. O upokorzenie.
Położyłem karimatę we wskazanym miejscu i poszedłem na mszę w intencji nowo wyświęconego księdza. Na koniec takiej mszy udziela się błogosławieństwa wszystkim obecnym księżom i sio­strom zakonnym. Gdy usłyszałem: „Teraz pobłogosławię księży”, przeszedłem przez cały kościół. Bez sutanny i bez koloratki. Klęk­nąłem przy jakimś księdzu...
I?
- Kompletna cisza. Potem wróciłem na nocleg przy toalecie. By­łem zmarznięty, złamany, zmęczony. W środku nocy ktoś mnie obudził i zaprowadził na górę do zupełnie pustej sali, w' której było 12 wolnych materacy. W kolejnych latach znalazłem sposób, aby unikać krępujących sytuacji. Gdy pielgrzymka zatrzymywała się na nocleg, szedłem do następnej wioski, czasami dwa, czasami siedem kilometrów'. Następnego dnia dołączałem do swojej gru­py lub szedłem kawałek sam.
Wszystkie rzeczy nosiłem ze sobą. W tym roku pielgrzymka zaczynała się niespełna miesiąc po cofnięciu suspensy.
- Poszedłem do kard. Nycza i zapytałem, czy mogę iść w sutannie. Usłyszałem: „Zapraszam jutro na Długą, odprawimy razem mszę inauguracyjną”. To było ważne doświadczenie. W drodze do ołta­rza spotkałem porządkowych, którzy przygarnęli mnie parę lat wcześniej do siebie.
Ulga?
- To nie chodzi o jakieś traktowanie ekstra, tylko o to, żeby wi­dziano we mnie tego, kim jestem. Gdy dołączyłem potem do piel­grzymki łódzkiej, kard. Konrad Krajewski podszedł do mnie, jak odpoczywałem w rowie przy drodze, i poklepał mnie po ramieniu, wieczorem abp Grzegorz Ryś zaprosił do stołu i posadził obok sie­bie. Spałem w salach z księżmi. Znów poczułem się jednym z nich.
Kiedy pierwszy raz nałożył ksiądz ponownie sutannę?
- Chciałem od razu. gdy bp Romuald Kamiński wręczył mi decy­zję o cofnięciu suspensy. To było 9 lipca, więc pomyślałem, że po­jadę w sutannie na uroczystości do Jedwabnego, które odbywają się 10 lipca. Ale usłyszałem: „Proszę tego nie robić. Proszę naj­pierw pojechać do Łodzi, gdzie ksiądz rozpoczyna posługę”. Tak zrobiłem. W Jedwabnem byłem w cywilu. Dopiero gdy wyszed­łem od metropolity łódzkiego, abp. Rysia, założyłem koloratkę.
A ja pytałam o sutannę.
- Pech chciał, że akurat złamałem rękę i nie mogłem od razu pod­jąć swoich obowiązków. Jednak wiadomość, że Lemański idzie do Łodzi, poszła w świat i dziennikarze zaczęli szukać mnie od para­fii do parafii. Tymczasem ja ze złamaną ręką siedziałem w domu. Dopiero gdy zdjęto mi gips, zadzwoniłem do mojego nowego pro­boszcza i zapytałem, czy następnego dnia mogę odprawić mszę. Nie było czasu, żeby wiadomość się rozeszła, więc gdy stanęliśmy obaj za ołtarzem, było pełne zaskoczenie. Proboszcz przeczytał dekret biskupa, że ks. Lemański został oddelegowany do pomo­cy w parafii św. Andrzeja Boboli w Nowosolnej w Łodzi. W tym momencie ludzie wstali i zaczęli klaskać. Pełen kościół ludzi, bo to była niedziela. Widzieliśmy się pierwszy raz. Popłakałem się. I pomyślałem - będzie dobrze.
A jak na księdza zareagował nowy proboszcz?
- Powiedział mi, że gdy zadzwonił do niego kanclerz kurii z wiado­mością o przydziale, to poprosił, aby proboszcz usiadł. - I dobrze.
że siedziałem, bo usłyszałem: „Ksiądz biskup chce przysłać ks. Le­mańskiego” - opowiadał mi z uśmiechem.
Czy po latach chodzenia w cywilnym ubraniu nie potyka się ksiądz o sutannę?
- Trochę musiałem się przyzwyczaić (śmiech). Tak samo jak do publicznego odprawiania mszy. Wprawdzie odprawiałem msze przez cały czas suspensy, ale robiłem to w zaciszu własnego domu. Gdy na pierwszej mszy w Łodzi miałem udzielić chrztu, trochę się pogubiłem. Nowym doświadczeniem był także powrót do konfesjo­nału. Przez te cztery lata spowiadałem tylko ludzi chorych i umie­rających. Poświęcałem każdemu tyle czasu, ile potrzebował.
Czy funkcji rezydenta nie odczuwa ksiądz jako degradacji?
- Abp Ryś zapytał, co chciałbym robić w jego diecezji. Powiedzia­łem, że chcę być księdzem. Bo czymże różni się proboszcz od zwy­kłego księdza? Mogę spowiadać, chrzcić, głosić Słowo Boże, cóż księdzu jest więcej potrzebne? Proboszcz dodatkowo odpowia­da za administrację i za współpracowników. W jednej z poprzednich parafii zdarzyło mi się, że wikary odmówił odprawienia mszy. „Za takie pieniądze nie odprawiam” - powiedział. Kobieta wyszła z płaczem. Zawróciłem j ą do zakrystii, zapisałem intencję i odpra­wiłem tę mszę osobiście, a biskupa poprosiłem, aby uwolnił mnie od takiego pomocnika. Tyle że ten wikary też pojechał do kurii i oświadczył: „Albo dostanę porządną parafię, albo pójdę pracować na tiry i więcej tam zarobię”. Co zrobił biskup? Dał mu porządną parafię. Probostwo nigdy nie było moim celem. Przyszło samo.
Jak to samo?
- Gdy przybyłem w 1988 roku do mojej drugiej parafii, w Mi­lanówku, tamtejszy proboszcz zadał mi na powitanie pytanie: „A ks. Wojciech to na misje czy z babą w świat?”.
Słucham?
- Zadałem dokładnie to samo pytanie. Proboszcz wyjaśnił mi, że u niego w parafii tradycją jest to, że wikariusze albo zrzucają su­tannę i odchodzą z kobietą, albo jadą na misje. Mówił to w żartach, aleja potraktowałem sprawę bardzo serio i od razu napisałem do prymasa Glempa, że chciałbym wyjechać na misję. A że na matu­rze zdawałem rosyjski, to zaproponowałem Związek Radziecki.
I po dwóch latach wysłano księdza na Białoruś.
- Byłem przekonany, że jadę pomagać starszemu księdzu, a na miejscu usłyszałem: „Tu wikariuszy nie ma. Jak sobie ktoś nie ra­dzi, to dostaje jedną parafię, a jak już trochę okrzepnie, kolejną”.
Ja na dzień dobry dostałem cztery i bez przerwy między nimi kur­sowałem. 1 nie można powiedzieć ludziom, że nie dasz rady od­prawić dla nich mszy czy udzielić sakramentów. Po powrocie do Polski również dostałem parafię, więc ja proboszczem już się w ży­ciu nabyłem. Mojego obecnego przełożonego poprosiłem o jedno.
O co?
- Żebym nie musiał zbierać na tacę. Wiem, że to nie drapie ani ujmy nie przynosi, ale odwykłem od tacy. Gdy byłem probosz­czem na Białorusi, potem w Otwocku i w Jasienicy, tacę zbierali ludzie, a za sakramenty wierni składali ofiarę w kopercie. I zda­rzało się, że chrztów było pięć, a koperty trzy i świat się nie zawa­lił. Wiadomo: księża nie żyją z powietrza, ale zawsze starczało, by przeżyć i jeszcze odłożyć. Dzięki temu przeżyłem, gdy biskup naj­pierw odebrał mi parafię, a potem nałożył suspensę, bo diecezja nie poczuwała się, by mnie w jakikolwiek sposób wspomóc. Nie mówię żywić, ale opłacić składkę emerytalną, zdrowotną, rachun­ki. Gdy zamieszkałem z ojcem, dawaliśmy radę dzięki jego eme­ryturze, ale gdy mieszkałem kątem u zaprzyjaźnionego księdza i musiałem partycypować w opłatach, prosiłem kurię o pomoc. Nie widziała potrzeby takiej pomocy.
Ktoś księdzu wtedy pomagał?
- Przede wszystkim moi parafianie z Jasienicy, Otwocka, a nawet z Białorusi. Uważali, że mają obowiązek opiekowania się mną. To było bardzo konkretne wsparcie przez te wszystkie lata. Do dziś kilka razy w roku organizują spotkania - zamawiają wtedy mszę, a potem idziemy na ciasto.
Odprawił już ksiądz mszę w Jasienicy?
- Chciałem w ten sposób podziękować jasieniczanom, ale pro­boszcz się nie zgodził. Powiedział, że to decyzja kurii.
A w Jasienicy nie pytają, kiedy wróci do nich ksiądz Lemański?
- Myślę, że pogodzili się z faktem, że to rzeka, do której drugi raz się nie wchodzi. Wiedzą, że jestem ich, choć nie u nich.
Pamiętam, gdy odwiedziłam księdza przed pierwszą Wigilią po odebraniu parafii w Jasienicy, był ksiądz wewnętrznie jak zatruty.
- Byłem. To jak z kamieniem w bucie, najpierw uwiera tak, że cho­dzić nie można, a potem człowiek uczy się z nim żyć i już prawie nie utyka. W tym roku, w rocznicę śmierci Piotra Szczęsnego, któ­ry podpalił się przed Pałacem Kultury, poprosiłem przyjaciół, aby zamówili w jego intencji mszę w warszawskim kościele na Piwnej. Pojechałem ją odprawić i powitał mnie młody ksiądz słowami: „Myśmy się tu spotkali trzy lata temu. To było takie trudne spot­kanie”. „Pamiętam” - odparłem. To była msza w jednej z tych na­szych polskich intencji. Byłem już ubrany w albę, gdy tenże ksiądz podszedł i powiedział, że jestem proszony do telefonu. Dzwonił rektor, aby powiedzieć, że nie mogę odprawiać mszy. Mam zakaz. Zdjąłem albę i poszedłem usiąść wśród wiernych. Podczas komu­nii ja i udzielający mi jej młody ksiądz mieliśmy łzy w oczach. Dziś pewnie inaczej bym to zniósł.
Nauczył się ksiądz żyć z kamieniem.
- Nie tylko w bucie.
W sercu?
Gdyby opresyjna sytuacja miała trwać kolejne lata, to pewnie bym sobie poradził. Najbardziej uwierało mnie to, jak przyjmuje ją ojciec. Łapał się każdej informacji, że może już. może w najbliższe święta. Ciągle pytał, czy coś z tym robię? Gdy zmarł, zrodzi­ła się we mnie złość, że nie doczekał z ich winy. Potem był jeszcze pogrzeb, na który nie przyjechał żaden z kolegów, z którymi koń­czyłem seminarium. Kilkanaście lat wcześniej na pogrzeb mamy przyjechało ponad trzydziestu, bo to nasz niepisany zwyczaj. Tym razem nie było nikogo. Wszyscy się odwrócili.
Było księdzu przykro?
- Coś we mnie pękło. Niedługo potem pojechałem jeszcze na po­grzeb matki kolegi księdza i ktoś mnie zapytał: „To widzimy się w najbliższą sobotę na zjeździe?”. Zjazd to coroczne spotkanie księży z jednego rocznika, które co roku odbywa się u innego z nas. ,A gdzie jest zjazd w tym roku?” - zapytałem. „No jak to gdzie, u ciebie w Chotomowie”. Zamurowało mnie. Od roku w mojej pa­rafii proboszczem jest kolega z mojego rocznika. Nie odezwał się do mnie ani razu. Na kolędę wysłał wynajętego do pomocy księdza z Ukrainy. Pomyślałem: koniec. Coś się dopełniło. Po co wyciągać rękę do ludzi, którzy udają, że mnie nie ma?
I wtedy poprosił ksiądz o przeniesienie do innej diecezji?
- Tak. To był ten moment.
Nigdy nie miał ksiądz chwil zwątpienia w sens bycia kapłanem?
- Kapłaństwo jest dla mnie jedyną drogą. Innej nie ma. To, że je­stem księdzem, jest jak nazwisko. Ale oczywiście wątpiłem. Wąt­piłem, czy jestem taki, jak powinienem. Czy nie powiedziałem słowa za dużo albo za mało, a ktoś na nie czekał. Nieraz biłem się z myślami, dlaczego nie wykrzesałem z siebie więcej cierpliwości.
Ważną częścią aktywności księdza jest zaangażowanie w dialog polsko-żydowski.
- Żaden biskup nigdy mi otwarcie nie powiedział: nie rób tego. Przeciwnie, bp Głódź, gdy był moim przełożonym w diecezji warszawsko-praskiej, poradził: „Dobrze, że się tym ksiądz zajmuje, nigdy nie wiadomo, co się w życiu może przydać, ale jedno mogę księdzu obiecać - w tej decyzji zostanie ksiądz sam. Nikt się do księdza nie przyłączy”. Moje zaangażowanie jest niewygodne dla obu stron. Bo są Żydzi przekonani, że wszyscy Polacy, a już na pewno wszyscy księża, są antysemitami i moja obecność na uro­czystościach upamiętniania Holokaustu zaburza im ten obraz. Jest też cała masa księży, którzy mówią: po cholerę on się z tymi żydowskimi tematami afiszuje? Jak chce, to niech pojawi się dwa dni wcześniej, pomodli po cichutku. Nikt nie musi wiedzieć, że tam jest. A ja uważam, że obecność księdza w takich miejscach jest ważna, bo ksiądz ma do wykonania misję.
Jaką misje?
- Zrozumiałem to na uroczystościach z okazji 60. rocznicy pogro­mu w Jedwabnem w 2001 r„ gdy przeprosiny wygłaszał prezydent Aleksander Kwaśniewski. Jechałem tam z przekonaniem, że spot­kam wielu księży i biskupów. Spotkałem tylko ks. Adama Bonie­ckiego. Poszedłem wtedy na cmentarz, który jest tuż obok miejsca po spalonej stodole. Chciałem poszukać w krzakach macew. Po­deszła wtedy do mnie kobieta i powiedziała: „Dobrze, że ksiądz tu jest”. Nie znałem jej, ona mnie nie znała, ale obecność duchow­nego w sutannie była dla niej ważna. Od tamtego momentu nie przejmuję się, gdy ktoś mi zarzuca, że próbuję się w ten sposób lansować. Nie. Ja po prostu wiem, że powinienem tam być.
Podobnie jak w każdą ostatnią sobotę miesiąca w Treblince?
- Do Treblinki zacząłem jeździć, gdy były tam jeszcze tory i pe­rony stacji kolejowej pamiętającej Wielką Akcję, wywózkę Żydów z warszawskiego getta. Gdy zostałem proboszczem w Jasienicy le­żącej na trasie do Treblinki, podjąłem zobowiązanie, że będę tam jeździł co miesiąc. Oczywiście zdarzało się, że nie pojechałem, bo rekolekcje, bo święta, bo zawieja śnieżna... Ale modlitwa w ostat­nią sobotę stała się w Treblince tradycją.
Zaczął się też ksiądz uczyć hebrajskiego.
- Pierwszą próbę podjąłem jeszcze jako proboszcz w Otwocku, gdy zająłem się upamiętnianiem ofiar Holokaustu - otwockich Żydów. Wtedy nauka mi jednak nie szła. Dopiero gdy straciłem Jasienicę, przygoda z judaistyką zaczęła się na nowo. Przeszedłem kurs hebrajskiego w Fundacji Shoah. Uczestniczkami były głów­nie kobiety mające narzeczonych z Izraela. I ja ksiądz. Śmieszna sytuacja, ale brewiarz odmawiam teraz po hebrajsku.
Przed Wielkanocą 2015 r. powiedział mi ksiądz, że najbardziej boli, gdy mszy nie można odprawić w święta.
- To był bardzo trudny dla mnie moment. W Wielki Czwartek księża zbierają się na mszę odprawianą waz ze swoim biskupem. Zawsze w niej uczestniczyłem. Wtedy więc też poszedłem do ba­zyliki św. Floriana w Warszawie i usiadłem ze wszystkimi. Wszy­scy w białych albach, ja jeden w czarnej kurtce. Podszedł do mnie porządkowy i powiedział: „To jest miejsce tylko dla księży”. Od­parłem: „Wiem”. I się poryczałem.
Co było dla księdza wsparciem w czasie suspensy?
- Sytuacje, w których czułem się potrzebny. Telefon od żony Pio­tra Szczęsnego z prośbą, abym pojechał do szpitala i być może udzielił mu ostatniego namaszczenia. Dlaczego zadzwoniła do mnie? Odprawiłem za niego mszę od razu, gdy dowiedziałem się o samopodpaleniu. Tak samo jak odprawiałem moje samot­ne msze za abp. Hosera, gdy dowiedziałem się, że trafił do szpita­la. Do głowy by mi jednak nie przyszło, że zadzwoni do mnie żona Piotra Szczęsnego. Takie sytuacje uznaję za telefon od Najwyż­szego, gdy Bóg mówi do mnie głosem potrzebującego człowieka. Mówi: „Trzymaj się, jesteś potrzebny”.
Kiedyś, jeszcze w seminarium, zaprzyjaźniony ksiądz powiedział mi: „Lemański, to, że tu jesteś, znaczy, że pan Bóg znalazł w Koś­ciele jakąś dziurę, którą nawet takim jak ty można zapchać”. I do dziś czuję się takim klinem. Sam sobie tych dziur nie szukam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz