Najgorszy był
ostracyzm tych, których uważałem za braci. Wręcz demonstracyjny - mówi . ks.
Wojciech Lemański, który po latach znów może nosić sutannę i odprawiać msze
Aleksandra Pawlicka
NEWSWEEK: To będą pierwsze od czterech lat święta, gdy ksiądz znów
stanie za ołtarzem.
KS. WOJCIECH LEMAŃSKI: Nie
wiem. jakby to było, gdybym nie miał wokół siebie wielu oddanych przyjaciół.
Przez ostatnie lata odprawiałem co niedzielę mszę dla starszych ludzi, którzy
nie wychodzą już z domu. W poprzednią Wigilię, gdy żył jeszcze ojciec, po raz
pierwszy zabrałem go do moich „dziadków”. Na wieczerzy wigilijnej byliśmy u
bratanicy, ale ojciec był strasznie przybity. Wiedziałem dlaczego. Był przekonany,
że po odejściu abp Hosera na emeryturę w listopadzie ubiegłego roku stanę w
Boże Narodzenie za ołtarzem. Widziałem, jak przeżywa, że syn ksiądz wciąż nie
może założyć sutanny.
Wigilijna wizyta pomogła?
- Gospodarze nazwali te domowe
msze spotkaniami w katakumbach, choć to 9. piętro, a nie podziemie, ale
mieszkanie jest maleńkie jak dziupla. Rolę ołtarza pełni stół. W tamtą Wigilię
przyszli ich przyjaciele, rodzina. Było tak ciasno, że palca nie dało się wcisnąć.
ale mój ojciec znów poczuł się ojcem księdza. Widziałem, jak ten niewysoki
mężczyzna nagle urósł. Niemal odmłodniał. Był naprawdę szczęśliwy. Miesiąc
później zmarł.
Abp Henryk Hoser nałożył na
księdza suspensę 22 sierpnia 2014 r., co oznaczało zakaz odprawiania mszy,
udzielania sakramentów i noszenia sutanny. Była to najsroższa z ciągu kar,
począwszy od zakazu występu w mediach, nauczania religii i odebrania probostwa,
a wszystko z powodu, a właściwie pod pretekstem braku posłuszeństwa wobec
biskupa.
- Odwoływałem się od tych decyzji
do Watykanu. W przypadku suspensy uważałem, że dopóki kuria rzymska nie rozstrzygnie
sprawy, mam prawo nosić sutannę i odprawiać msze, ale władze mojej diecezji i
wielu kolegów księży tak nie uważało. Pamiętam dokładnie moment, gdy zostałem
zmuszony do zdjęcia sutanny.
Kiedy to było?
- W dniu wyruszenia pielgrzymki
warszawskiej na Jasną Górę, czyli 6 sierpnia 2015 r. Na pielgrzymki chodziłem
od czasów szkoły średniej. Na pielgrzymce miałem mszę prymicyjną, czyli
pierwszą odprawianą po święceniach, potem wiele innych. I nagle usłyszałem, że
nie mogę koncelebrować mszy. Nie było jeszcze decyzji z Rzymu, a już
zdecydowano, że nie należy dopuszczać mnie do ołtarza. „Wszyscy księża na
pielgrzymce są o tym poinformowani” - usłyszałem. Wtedy zdjąłem sutannę. W
warszawskim kościele na ul. Długiej stałem na mszy już w cywilnym ubraniu. Po
drugiej stronie ołtarza, razem z ludźmi. Było to dla mnie trudne.
Co było najtrudniejsze?
- Ostracyzm tych, których uważałem
za braci. Wręcz demonstracyjny. To zaczęło się już wcześniej, po odebraniu mi
parafii w Jasienicy. Na pielgrzymce w 2014 r. byłem jeszcze w sutannie, ale
księża traktowali mnie już jak zgniłe jajo. Nie miałem gdzie nocować.
Przygarnęli mnie porządkowi. Następnego dnia dostali za to opieprz od księży.
Na każdym kroku próbowano mi udowodnić, że niby jestem księdzem, ale nikomu niepotrzebnym.
Suspensa pogorszyła sytuację?
- Na pielgrzymce w 2015 r.
znalezienie noclegu graniczyło z cudem. Na jednej plebanii przydzielono mi
kawałek podłogi przy toalecie. I nie chodzi o to, gdzie, ale w jaki sposób. O
upokorzenie.
Położyłem karimatę we wskazanym
miejscu i poszedłem na mszę w intencji nowo wyświęconego księdza. Na koniec
takiej mszy udziela się błogosławieństwa wszystkim obecnym księżom i siostrom
zakonnym. Gdy usłyszałem: „Teraz pobłogosławię księży”, przeszedłem przez cały
kościół. Bez sutanny i bez koloratki. Klęknąłem przy jakimś księdzu...
I?
- Kompletna cisza. Potem wróciłem
na nocleg przy toalecie. Byłem zmarznięty, złamany, zmęczony. W środku nocy
ktoś mnie obudził i zaprowadził na górę do zupełnie pustej sali, w' której było
12 wolnych materacy. W kolejnych latach znalazłem sposób, aby unikać
krępujących sytuacji. Gdy pielgrzymka zatrzymywała się na nocleg, szedłem do
następnej wioski, czasami dwa, czasami siedem kilometrów'. Następnego dnia
dołączałem do swojej grupy lub szedłem kawałek sam.
Wszystkie rzeczy nosiłem ze sobą. W tym roku pielgrzymka
zaczynała się niespełna miesiąc po cofnięciu suspensy.
- Poszedłem do kard. Nycza i
zapytałem, czy mogę iść w sutannie. Usłyszałem: „Zapraszam jutro na Długą,
odprawimy razem mszę inauguracyjną”. To było ważne doświadczenie. W drodze do
ołtarza spotkałem porządkowych, którzy przygarnęli mnie parę lat wcześniej do
siebie.
Ulga?
- To nie chodzi o jakieś
traktowanie ekstra, tylko o to, żeby widziano we mnie tego, kim jestem. Gdy dołączyłem
potem do pielgrzymki łódzkiej, kard. Konrad Krajewski podszedł do mnie, jak
odpoczywałem w rowie przy drodze, i poklepał mnie po ramieniu, wieczorem abp
Grzegorz Ryś zaprosił do stołu i posadził obok siebie. Spałem w salach z
księżmi. Znów poczułem się jednym z nich.
Kiedy pierwszy raz nałożył ksiądz ponownie sutannę?
- Chciałem od razu. gdy bp Romuald
Kamiński wręczył mi decyzję o cofnięciu suspensy. To było 9 lipca, więc
pomyślałem, że pojadę w sutannie na uroczystości do Jedwabnego, które odbywają
się 10 lipca. Ale usłyszałem: „Proszę tego nie robić. Proszę najpierw pojechać
do Łodzi, gdzie ksiądz rozpoczyna posługę”. Tak zrobiłem. W Jedwabnem byłem w
cywilu. Dopiero gdy wyszedłem od metropolity łódzkiego, abp. Rysia, założyłem
koloratkę.
A ja pytałam o sutannę.
- Pech chciał, że akurat złamałem
rękę i nie mogłem od razu podjąć swoich obowiązków. Jednak wiadomość, że
Lemański idzie do Łodzi, poszła w świat i dziennikarze zaczęli szukać mnie od
parafii do parafii. Tymczasem ja ze złamaną ręką siedziałem w domu. Dopiero
gdy zdjęto mi gips, zadzwoniłem do mojego nowego proboszcza i zapytałem, czy
następnego dnia mogę odprawić mszę. Nie było czasu, żeby wiadomość się
rozeszła, więc gdy stanęliśmy obaj za ołtarzem, było pełne zaskoczenie. Proboszcz
przeczytał dekret biskupa, że ks. Lemański został oddelegowany do pomocy w
parafii św. Andrzeja Boboli w Nowosolnej w Łodzi. W tym momencie ludzie wstali
i zaczęli klaskać. Pełen kościół ludzi, bo to była niedziela. Widzieliśmy się
pierwszy raz. Popłakałem się. I pomyślałem - będzie dobrze.
A jak na księdza zareagował nowy proboszcz?
- Powiedział mi, że gdy zadzwonił
do niego kanclerz kurii z wiadomością o przydziale, to poprosił, aby proboszcz
usiadł. - I dobrze.
że siedziałem, bo usłyszałem: „Ksiądz
biskup chce przysłać ks. Lemańskiego” - opowiadał mi z uśmiechem.
Czy po latach chodzenia w cywilnym ubraniu nie potyka się
ksiądz o sutannę?
- Trochę musiałem się przyzwyczaić
(śmiech). Tak samo jak do publicznego odprawiania mszy. Wprawdzie
odprawiałem msze przez cały czas suspensy, ale robiłem to w zaciszu własnego
domu. Gdy na pierwszej mszy w Łodzi miałem udzielić chrztu, trochę się
pogubiłem. Nowym doświadczeniem był także powrót do konfesjonału. Przez te
cztery lata spowiadałem tylko ludzi chorych i umierających. Poświęcałem
każdemu tyle czasu, ile potrzebował.
Czy funkcji rezydenta nie odczuwa ksiądz jako degradacji?
- Abp Ryś zapytał, co chciałbym
robić w jego diecezji. Powiedziałem, że chcę być księdzem. Bo czymże różni się
proboszcz od zwykłego księdza? Mogę spowiadać, chrzcić, głosić Słowo Boże, cóż
księdzu jest więcej potrzebne? Proboszcz dodatkowo odpowiada za administrację
i za współpracowników. W jednej z poprzednich parafii zdarzyło mi się, że
wikary odmówił odprawienia mszy. „Za takie pieniądze nie odprawiam” -
powiedział. Kobieta wyszła z płaczem. Zawróciłem j ą do zakrystii, zapisałem
intencję i odprawiłem tę mszę osobiście, a biskupa poprosiłem, aby uwolnił
mnie od takiego pomocnika. Tyle że ten wikary też pojechał do kurii i oświadczył:
„Albo dostanę porządną parafię, albo pójdę pracować na tiry i więcej tam
zarobię”. Co zrobił biskup? Dał mu porządną parafię. Probostwo nigdy nie było
moim celem. Przyszło samo.
Jak to samo?
- Gdy przybyłem w 1988 roku
do mojej drugiej parafii, w Milanówku, tamtejszy proboszcz zadał mi na
powitanie pytanie: „A ks. Wojciech to na misje czy z babą w świat?”.
Słucham?
- Zadałem dokładnie to samo
pytanie. Proboszcz wyjaśnił mi, że u niego w parafii tradycją jest to, że
wikariusze albo zrzucają sutannę i odchodzą z kobietą, albo jadą na misje.
Mówił to w żartach, aleja potraktowałem sprawę bardzo serio i od razu napisałem
do prymasa Glempa, że chciałbym wyjechać na misję. A że na maturze zdawałem
rosyjski, to zaproponowałem Związek Radziecki.
I po dwóch latach wysłano księdza na Białoruś.
- Byłem przekonany, że jadę
pomagać starszemu księdzu, a na miejscu usłyszałem: „Tu wikariuszy nie ma. Jak
sobie ktoś nie radzi, to dostaje jedną parafię, a jak już trochę okrzepnie,
kolejną”.
Ja na dzień dobry dostałem cztery
i bez przerwy między nimi kursowałem. 1 nie można powiedzieć ludziom, że nie
dasz rady odprawić dla nich mszy czy udzielić sakramentów. Po powrocie do
Polski również dostałem parafię, więc ja proboszczem już się w życiu nabyłem.
Mojego obecnego przełożonego poprosiłem o jedno.
O co?
- Żebym nie musiał zbierać na
tacę. Wiem, że to nie drapie ani ujmy nie przynosi, ale odwykłem od tacy. Gdy
byłem proboszczem na Białorusi, potem w Otwocku i w Jasienicy, tacę zbierali
ludzie, a za sakramenty wierni składali ofiarę w kopercie. I zdarzało się, że
chrztów było pięć, a koperty trzy i świat się nie zawalił. Wiadomo: księża nie
żyją z powietrza, ale zawsze starczało, by przeżyć i jeszcze odłożyć. Dzięki
temu przeżyłem, gdy biskup najpierw odebrał mi parafię, a potem nałożył
suspensę, bo diecezja nie poczuwała się, by mnie w jakikolwiek sposób wspomóc.
Nie mówię żywić, ale opłacić składkę emerytalną, zdrowotną, rachunki. Gdy
zamieszkałem z ojcem, dawaliśmy radę dzięki jego emeryturze, ale gdy
mieszkałem kątem u zaprzyjaźnionego księdza i musiałem partycypować w opłatach,
prosiłem kurię o pomoc. Nie widziała potrzeby takiej pomocy.
Ktoś księdzu wtedy pomagał?
- Przede wszystkim moi parafianie
z Jasienicy, Otwocka, a nawet z Białorusi. Uważali, że mają obowiązek
opiekowania się mną. To było bardzo konkretne wsparcie przez te wszystkie lata.
Do dziś kilka razy w roku organizują spotkania - zamawiają wtedy mszę, a potem
idziemy na ciasto.
Odprawił już ksiądz mszę w Jasienicy?
- Chciałem w ten sposób
podziękować jasieniczanom, ale proboszcz się nie zgodził. Powiedział, że to
decyzja kurii.
A w Jasienicy nie pytają, kiedy wróci do nich ksiądz
Lemański?
- Myślę, że pogodzili się z
faktem, że to rzeka, do której drugi raz się nie wchodzi. Wiedzą, że jestem
ich, choć nie u nich.
Pamiętam, gdy odwiedziłam księdza przed pierwszą Wigilią po
odebraniu parafii w Jasienicy, był ksiądz wewnętrznie jak zatruty.
- Byłem. To jak z kamieniem w bucie,
najpierw uwiera tak, że chodzić nie można, a potem człowiek uczy się z nim żyć
i już prawie nie utyka. W tym roku, w rocznicę śmierci Piotra Szczęsnego, który
podpalił się przed Pałacem Kultury, poprosiłem przyjaciół, aby zamówili w jego
intencji mszę w warszawskim kościele na Piwnej. Pojechałem ją odprawić i
powitał mnie młody ksiądz słowami: „Myśmy się tu spotkali trzy lata temu. To
było takie trudne spotkanie”. „Pamiętam” - odparłem. To była msza w jednej z
tych naszych polskich intencji. Byłem już ubrany w albę, gdy tenże ksiądz
podszedł i powiedział, że jestem proszony do telefonu. Dzwonił rektor, aby
powiedzieć, że nie mogę odprawiać mszy. Mam zakaz. Zdjąłem albę i poszedłem
usiąść wśród wiernych. Podczas komunii ja i udzielający mi jej młody ksiądz mieliśmy
łzy w oczach. Dziś pewnie inaczej bym to zniósł.
Nauczył się ksiądz żyć z kamieniem.
- Nie tylko w bucie.
W sercu?
Gdyby opresyjna sytuacja miała
trwać kolejne lata, to pewnie bym sobie poradził. Najbardziej uwierało mnie to,
jak przyjmuje ją ojciec. Łapał się każdej informacji, że może już. może w
najbliższe święta. Ciągle pytał, czy coś z tym robię? Gdy zmarł, zrodziła się
we mnie złość, że nie doczekał z ich winy. Potem był jeszcze pogrzeb, na który
nie przyjechał żaden z kolegów, z którymi kończyłem seminarium. Kilkanaście
lat wcześniej na pogrzeb mamy przyjechało ponad trzydziestu, bo to nasz
niepisany zwyczaj. Tym razem nie było nikogo. Wszyscy się odwrócili.
Było księdzu przykro?
- Coś we mnie pękło. Niedługo
potem pojechałem jeszcze na pogrzeb matki kolegi księdza i ktoś mnie zapytał:
„To widzimy się w najbliższą sobotę na zjeździe?”. Zjazd to coroczne spotkanie
księży z jednego rocznika, które co roku odbywa się u innego z nas. ,A gdzie jest zjazd w tym roku?” -
zapytałem. „No jak to gdzie, u ciebie w Chotomowie”. Zamurowało mnie. Od roku w
mojej parafii proboszczem jest kolega z mojego rocznika. Nie odezwał się do
mnie ani razu. Na kolędę wysłał wynajętego do pomocy księdza z Ukrainy.
Pomyślałem: koniec. Coś się dopełniło. Po co wyciągać rękę do ludzi, którzy
udają, że mnie nie ma?
I wtedy poprosił ksiądz o przeniesienie do innej diecezji?
- Tak. To był ten moment.
Nigdy nie miał ksiądz chwil zwątpienia w sens bycia
kapłanem?
- Kapłaństwo jest dla mnie jedyną
drogą. Innej nie ma. To, że jestem księdzem, jest jak nazwisko. Ale oczywiście
wątpiłem. Wątpiłem, czy jestem taki, jak powinienem. Czy nie powiedziałem
słowa za dużo albo za mało, a ktoś na nie czekał. Nieraz biłem się z myślami,
dlaczego nie wykrzesałem z siebie więcej cierpliwości.
Ważną częścią aktywności księdza jest zaangażowanie w
dialog polsko-żydowski.
- Żaden biskup nigdy mi otwarcie
nie powiedział: nie rób tego. Przeciwnie, bp Głódź, gdy był moim przełożonym w
diecezji warszawsko-praskiej, poradził: „Dobrze, że się tym ksiądz zajmuje,
nigdy nie wiadomo, co się w życiu może przydać, ale jedno mogę księdzu obiecać
- w tej decyzji zostanie ksiądz sam. Nikt się do księdza nie przyłączy”. Moje
zaangażowanie jest niewygodne dla obu stron. Bo są Żydzi przekonani, że wszyscy
Polacy, a już na pewno wszyscy księża, są antysemitami i moja obecność na uroczystościach
upamiętniania Holokaustu zaburza im ten obraz. Jest też cała masa księży,
którzy mówią: po cholerę on się z tymi żydowskimi tematami afiszuje? Jak chce,
to niech pojawi się dwa dni wcześniej, pomodli po cichutku. Nikt nie musi
wiedzieć, że tam jest. A ja uważam, że obecność księdza w takich miejscach jest
ważna, bo ksiądz ma do wykonania misję.
Jaką misje?
- Zrozumiałem to na
uroczystościach z okazji 60. rocznicy pogromu w Jedwabnem w 2001 r„ gdy
przeprosiny wygłaszał prezydent Aleksander Kwaśniewski. Jechałem tam z
przekonaniem, że spotkam wielu księży i biskupów. Spotkałem tylko ks. Adama
Bonieckiego. Poszedłem wtedy na cmentarz, który jest tuż obok miejsca po
spalonej stodole. Chciałem poszukać w krzakach macew. Podeszła wtedy do mnie
kobieta i powiedziała: „Dobrze, że ksiądz tu jest”. Nie znałem jej, ona mnie
nie znała, ale obecność duchownego w sutannie była dla niej ważna. Od tamtego
momentu nie przejmuję się, gdy ktoś mi zarzuca, że próbuję się w ten sposób lansować.
Nie. Ja po prostu wiem, że powinienem tam być.
Podobnie jak w każdą ostatnią sobotę miesiąca w Treblince?
- Do Treblinki zacząłem jeździć,
gdy były tam jeszcze tory i perony stacji kolejowej pamiętającej Wielką Akcję,
wywózkę Żydów z warszawskiego getta. Gdy zostałem proboszczem w Jasienicy leżącej
na trasie do Treblinki, podjąłem zobowiązanie, że będę tam jeździł co miesiąc.
Oczywiście zdarzało się, że nie pojechałem, bo rekolekcje, bo święta, bo
zawieja śnieżna... Ale modlitwa w ostatnią sobotę stała się w Treblince
tradycją.
Zaczął się też ksiądz uczyć hebrajskiego.
- Pierwszą próbę podjąłem jeszcze
jako proboszcz w Otwocku, gdy zająłem się upamiętnianiem ofiar Holokaustu -
otwockich Żydów. Wtedy nauka mi jednak nie szła. Dopiero gdy straciłem
Jasienicę, przygoda z judaistyką zaczęła się na nowo. Przeszedłem kurs
hebrajskiego w Fundacji Shoah. Uczestniczkami były głównie kobiety mające
narzeczonych z Izraela. I ja ksiądz. Śmieszna sytuacja, ale brewiarz odmawiam
teraz po hebrajsku.
Przed Wielkanocą 2015 r. powiedział mi ksiądz, że
najbardziej boli, gdy mszy nie można odprawić w święta.
- To był bardzo trudny dla mnie
moment. W Wielki Czwartek księża zbierają się na mszę odprawianą waz ze swoim
biskupem. Zawsze w niej uczestniczyłem. Wtedy więc też poszedłem do bazyliki
św. Floriana w Warszawie i usiadłem ze wszystkimi. Wszyscy w białych albach,
ja jeden w czarnej kurtce. Podszedł do mnie porządkowy i powiedział: „To jest
miejsce tylko dla księży”. Odparłem: „Wiem”. I się poryczałem.
Co było dla księdza wsparciem w czasie suspensy?
- Sytuacje, w których czułem się
potrzebny. Telefon od żony Piotra Szczęsnego z prośbą, abym pojechał do
szpitala i być może udzielił mu ostatniego namaszczenia. Dlaczego zadzwoniła do
mnie? Odprawiłem za niego mszę od razu, gdy dowiedziałem się o samopodpaleniu.
Tak samo jak odprawiałem moje samotne msze za abp. Hosera, gdy dowiedziałem
się, że trafił do szpitala. Do głowy by mi jednak nie przyszło, że zadzwoni do
mnie żona Piotra Szczęsnego. Takie sytuacje uznaję za telefon od Najwyższego,
gdy Bóg mówi do mnie głosem potrzebującego człowieka. Mówi: „Trzymaj się,
jesteś potrzebny”.
Kiedyś, jeszcze w seminarium,
zaprzyjaźniony ksiądz powiedział mi: „Lemański, to, że tu jesteś, znaczy, że
pan Bóg znalazł w Kościele jakąś dziurę, którą nawet takim jak ty można
zapchać”. I do dziś czuję się takim klinem. Sam sobie tych dziur nie szukam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz