Nadzieja
Ilustracją groteskowej próżności polityków
partii u nas miłościwie rządzącej jest ich pewność, że Polacy właśnie o nich
mówią przy świątecznym stole.
Przekonanie, że
polityka występuje jako danie dodatkowe, gdzieś między barszczem a pierogami z
kapustą, najwyraźniej jest silne. Stąd PiS zorganizowało dodatkową konwencję
partyjną tydzień przed świętami. Zły los chciał, że dokładnie w 70. rocznicę
tzw. zjednoczenia ruchu robotniczego i powstania PZPR. Magia świąt w wersji
obecnej władzy polega najwyraźniej na tym, że jak ludzie usiądą przy
świątecznym stole, to będą mówili o polityce i omawiali ostatnie obrazki.
Jeśli więc władza powie przed świętami narodowi, że jest fajna, to z
przekonaniem ojej fajności naród od stołu wstanie i przeniesie je w pierwszy
dzień roku, a wiadomo, że jaki pierwszy stycznia, taki cały rok. Przy stole
więc także wynik wyborów, a nie tylko kwestia nadwagi, może się rozstrzygnąć.
Przekonanie o tym,
że naród jest średnio rozgarnięty, to tej władzy cecha charakterystyczna. Co
potwierdza ona, serwując narodowi kolejne coraz bardziej kuriozalne kłamstwa.
Naród jednak, na co zdają się w coraz większym stopniu wskazywać sondaże, jest
całkiem rozsądny. Nie jest może nadmiernie emocjonalny, choć miałby nawet prawo
być - po prostu patrzy, słucha, widzi, ocenia i kroczek po kroczku nieuchronnie
dochodzi do wniosku, że ta władza dobra dla Polski nie jest.
A większość narodu
- jak wszystko na to wskazuje - jest dziś w nastroju lepszym niż rok temu i ma
prawo mieć nadzieję, że za rok będzie w jeszcze lepszym. Od 26 stycznia, czyli
od pojawienia się ustawy o IPN, PiS jest niemal bez przerwy w defensywie.
Obrazu ogromnej buty, bezbrzeżnej arogancji i skrajnej nieudolności władzy
żadna konwencja i żadne deklaracje premiera Morawieckiego nie zmienią. Miłość
prezesa Kaczyńskiego do szefa rządu zdaje się namiętna i bezwarunkowa, ale
jeden zakochany do wygrania wyborów może nie wystarczyć. Gdy rok temu expose nowego
premiera wskazywało na marsz władzy w stronę centrum, wydawało się to poważną
koncepcją polityczną. Teraz na żaden zwrot nie ma już realnych szans. Za dużo się
stało. Za dużo powiedziano. Za dużo ludzie widzieli. Do realnego zwrotu w
stronę centrum ta władza nie ma ani wiarygodności, ani ludzi, ani pomysłów,
już abstrahując od tego, że nie ma nawet takiej woli. Pozostają tanie PR-owskie
sztuczki, niezbyt wyrafinowane chwyty i jakieś zaklęcia plus makijaż.
Zasoby tej władzy
szybko się kurczą. Zasoby strony demokratyczno-obywatelskiej, jak na wybitnie
trudne dla niej trzy lata, są zaskakująco duże. I rosną. Opozycja ma cztery
wielkie atuty, które przy - to trzeba bardzo mocno podkreślić
- rozsądnej i odpowiedzialnej grze mogą jej przynieść zwycięstwo. Mimo prób i
pokus przetrwały wolne media. Mimo brutalnego ataku i wieloletniej nagonki
przetrwały też wolne sądy. Mimo różnych ciosów i okrajania kompetencji przetrwały
samorządy. A przede wszystkim: przetrwało to. co najważniejsze i co zdawało się
w którymś momencie gasnąć - NADZIEJA.
W ostatnich
tygodniach sporo czasu spędziłem, jeżdżąc po Polsce i rozmawiając z ludźmi, od
Białegostoku po Wrocław, od Szczecina po Rzeszów, od Zielonej Góry po Lublin.
Nie była to pewnie reprezentatywna próbka wyborców, ale rozmowa z kilkoma
tysiącami ludzi pozwala wyciągnąć pewne wnioski. Nadzieja ludzi na zwycięstwo
jest ostrożna, ale jest. Dwa lata temu na takich samych spotkaniach niemal jej
nie było. I jest to zmiana fundamentalna. Dziś ludzie w zasadzie nie pytają
już nawet o PiS. O wiele częściej pytają o liderów opozycji. Nie krytykują ich
nadmiernie. Wyrażają za to obawę, czy szansa na odsunięcie PiS od władzy nie utonie
w ambicjonalnych sporach i czy ego polityków nie okaże się silniejsze od
myślenia o interesie kraju. Liderzy opozycyjnych partii powinni mieć
świadomość, jak wielkie są i obawy, i oczekiwania ludzi, a w związku z tym jak
gigantyczna, nie waham się powiedzieć - historyczna - odpowiedzialność na nich
spoczywa. W przypadku tego egzaminu żadnej poprawki nie będzie. W każdym razie
nie dla nich.
Warto się rozejrzeć
po Europie. Brytyjczycy mają potężny ból głowy z brexitem. Niemcy mają
kanclerza, ale kanclerz nie ma już partii. Przywódca Francji chciał ocalić
Europę, a teraz musi walczyć o to, by ocalić swoją prezydenturę. Nie idzie o
to, by odczuwać schadenfreude. Raczej o stwierdzenie, że europejski pociąg do
dalszej integracji, wbrew' obawom, tak szybko z peronu nie ruszy, a więc wcale
nie musi nam uciec. Wciąż możemy na niego zdążyć, wciąż nie musimy znaleźć się
w pociągu zmierzającym w zupełnie innym kierunku. A znajdziemy się w nim
niechybnie, gdy PiS wygra wybory po raz drugi.
Życzę Państwu
Wesołych Świąt bez polityki. A poza tym dokładnie tego, czego życzymy Państwu
na okładce.
Tomasz Lis
Niech żyje i rozkwita partia marzeń każdego Polaka
Pan prezes
zaproponował, by PiS był partią marzeń Polaków. Wydarzenia ostatnich dni dają
nam wyobrażenie, o czym marzą Polacy i jak ma wyglądać partia ich marzeń.
Jarosław Kaczyński na konwencji PiS zaproponował nową
opowieść o partii władzy. To ma być partia marzeń Polaków. Czyli jaka?
Szczegóły nie padły, ale trzy lata rządów, a zwłaszcza ostatnie dni dają jako
takie wyobrażenie, jak ma wyglądać partia marzeń.
Coś na ten temat może powiedzieć Władysław Frasyniuk, który
wylądował na ławie oskarżonych w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Walcząc
z komuną, pewnie inaczej wyobrażał sobie wolną Polskę.
Coś na temat partii marzeń mogliby powiedzieć sędziowie,
którym grożą dyscyplinarki za zadawanie pytań prejudycjalnych i za noszenie
koszulek z napisem: „Konstytucja”. Skoro „Konstytucja” ma być słowem zakazanym,
to partia marzeń raczej nie zbuduje nam państwa marzeń, w którym rządzi
praworządność. Władza już nieraz dawała sobie prawo do decydowania, jakie prawo
obowiązuje, a jakie nie, które wyroki sądu i trybunałów trzeba respektować, a
których nie.
Coś na temat partii marzeń mógłby opowiedzieć Wojciech
Kwaśniak pobity przez gangsterów za zbytnie interesowanie się SKOK-iem Wołomin.
Dziś gangsterom niewiele grozi, ale pobitemu grozi wszystko. Dziś przez partię
marzeń zostaje bowiem oskarżany o zaniedbania i zatrzymywany przez CBA. Państwo
rządzone przez partię marzeń zaatakowało go po raz drugi. Od przedstawiciela
partii marzeń urzędnik państwowy usłyszał, że rozzuchwalał przestępców. Od
innego przedstawiciela partii marzeń - że „nie zawsze bity jest ten dobry”.
Partia marzeń wprowadza więc takie zasady, że dziś żaden
urzędnik nie będzie się czuł pewnie. Nigdy nie będzie wiedział, czy za chwilę z
ofiary nie stanie się przestępcą, bo takie będzie aktualne zapotrzebowanie
polityczne. W ten sposób partia marzeń dewastuje mechanizmy sprawnego państwa i
wprowadza metody zastraszania. Każdemu można będzie zarzucić zaniechania. Taki
wytrych, który pozwoli ratować reputację partii marzeń.
Wojciech Kwaśniak we wstrząsających słowach powiedział, że
młodzi ludzie wybierający się do służby państwowej powinni raz jeszcze
przemyśleć swoje decyzje, bo nie mają żadnej ochrony ze strony państwa.
Funkcjonariusz publiczny może z dnia na dzień stać się przestępcą, bo takie
będzie widzimisię władzy. Tak druzgocąca recenzja rządów partii marzeń jest
najlepszą odpowiedzią na to, jaką Polskę marzeń chce zafundować nam PiS.
Mateusz Morawiecki kokietował klasę średnią, że to do niej
należy przyszłość i to oni będą beneficjentami kolejnej „dobrej zmiany”. Klasa
średnia to jednak właśnie ci urzędnicy państwowi, policjanci, nauczyciele i
lekarze. Już wiedzą, bo widzą, że w każdej chwili mogą zostać zaatakowani, że
władza w obliczu zagrożenia wobec nich zastosuje represje. Wojciech Kwaśniak,
symbol urzędnika państwowego, jest dla nich widocznym przykładem.
Ale Jarosław Kaczyński w jednym ma rację. Polakom przed
wyborami trzeba zaproponować nową opowieść. Wytyczyć cele, których od dawna
brakuje. W tym PiS jest dobry, nawet jeśli teraz próba skonstruowania nowej
opowieści wynika ze strachu, że Polacy uwierzą w polexit. Opozycja do tej pory
takiej opowieści o Polsce nie jest w stanie przedstawić. Teraz dostała szansę.
Polska w sercu Europy to nie jest opowieść PiS.
Katarzyna Kolenda-Zaleska
Zające we mgle
Mamy do czynienia z
potężną manipulacją, mającą na celu zwabienie jak największej liczby Polaków
ofertą przystąpienia do PPK. Zapraszam Państwa do wspólnego liczenia!
Idą święta, wypadałoby jakiś felieton w
stylu „kochajmy się” napisać. W końcu sam premier w Toruniu wezwał naród, aby
kochał ojczyznę równie mocno jak on, premier, kocha ojca dyrektora. Bardzo
chciałbym na to wezwanie odpowiedzieć pozytywnie, problem wszakże w tym, że
uczucie do ojca dyrektora nie może być platoniczne. Trzeba je dokumentować
solidnymi przelewami, których rządzący szczodrze dokonują, podczas gdy ja,
mając w sobie wielkie pokłady miłości, niestety solidnymi pieniędzmi nie dysponuję.
W tej sytuacji będę tradycyjnie męczył Czytelników tematami poważnymi, przy
czym dziś będzie jeszcze gorzej niż zwykle, bo zamierzam używać liczb,
procentów oraz mnożenia i dzielenia.
Będziemy otóż
rozmawiać o Pracowniczych Planach Kapitałowych (PPK), kolejnej próbie
ustrzelenia dwóch zajęcy jednym strzałem. Te zające to wyższe emerytury w
dalszej przyszłości, a w bliższej - wykorzystanie systematycznie odkładanych
składek na rządowe inwestycje. Od razu zapowiem, że jestem za, a nawet
przeciw.
Zacznijmy od
emerytur. W końcu, jeśli ludzie mają masowo przystępować do tego programu i co
miesiąc obniżać swe dochody, odkładając na przyszłą emeryturę, to chcieliby
wiedzieć, ile ta dodatkowa emerytura wyniesie. Rząd wychodzi im naprzeciw i
udostępnia w sieci specjalny kalkulator, którym każdy może sam wszystko
wyliczyć. Wrzućmy zatem w to urządzenie odpowiednie dane: oto 25-letni Jan
Kowalski, zarabiający średnio przez 40 lat
4 tys. zł miesięcznie, będzie odkładał co miesiąc 2 proc.
swojej pensji, pracodawca dołoży mu dalsze 1,5 proc., a rząd - 240 zł (ale
tylko raz w każdym roku, czyli 20 zł miesięcznie). Wpisawszy to wszystko,
klikamy „Oblicz” i dowiadujemy się, że pan Jan w wieku 65 lat będzie się
cieszył dodatkową (poza powszechną, zusowską) emeryturą w kwocie 2,4 tys. zł!
Biorąc pod uwagę, że przy średnim wynagrodzeniu 4 tys. zł nasz Kowalski mógłby
po 40 latach pracy otrzymać z ZUS ok. 2 tys. zł emerytury, to perspektywa ponad
dwukrotnego zwiększenia tego świadczenia jest wyjątkowo atrakcyjna.
Już, już chciałem włączyć się do akcji
promującej PPK (zwłaszcza że jestem autentycznym zwolennikiem systemów
oszczędzania na późne lata życia), kiedy nagle coś mnie zaniepokoiło. Jeśli
składka na ZUS wynosi 19,5 proc. pensji, a składka na PPK - 4 proc.
(2 proc. - Kowalski, 1,5 proc. - pracodawca i 20 zł, czyli
0,5 proc. rząd), zatem prawie pięć razy mniej, to jakim cudem emerytura z PPK,
która powinna być pięć razy niższa od zusowskiej, jest od niej o 20 proc.
wyższa?! Premier Morawiecki to wprawdzie znany cudotwórca (w ciągu jednego
roku kraj w ruinie przemienił w kwitnącą wyspę), ale żeby aż tak...
Postanowiłem więc to sprawdzić.
Składka w wysokości
4 proc. od wynagrodzenia 4 tys. zł daje 160 zł miesięcznie, czyli 1920 zł
rocznie. Po 40 latach Jan Kowalski zgromadzi zatem na swoim koncie w
towarzystwie inwestycyjnym 76 800 zł, a ponieważ rzeczone towarzystwo potrąci
sobie prowizję w wysokości 0,5 proc., to wychodzi ok. 73 000 zł. Biorąc pod
uwagę, że przeciętne dalsze trwanie życia 65-letniego mężczyzny wynosi dzisiaj
16 lat (za 40 lat pewnie więcej, ale pozostańmy przy danych dzisiejszych),
podzielimy zgromadzoną kwotę najpierw przez 16, a potem przez 12 miesięcy
i - klik! - otrzymujemy emeryturę w wysokości 380 zł miesięcznie!
Skąd zatem na
koncie Jana Kowalskiego w ministerialnym kalkulatorze pojawiła się emerytura
2,4 tys. zł? Wyjaśnienie znajdziemy w umieszczonym pod kalkulatorem (drobnym
drukiem) dopisku. Wynika z niego, że po pierwsze: składki będą inwestowane w akcje,
obligacje rządowe i depozyty bankowe i będą przynosić rok w rok, przez 40 lat,
po 3,5 proc. zysku (ponad inflację!). To założenie wzięte z sufitu. W tym roku
inflacja wyniesie ok. 1,5 proc. Proszę pokazać mi bank, który przyjmie ode mnie
depozyt na 5 proc. rocznie - chyba że to instytucja typu Amber Gold. Banki dają
co najwyżej 0,5 proc. odsetek ponad inflację. To może obligacje rządowe? Góra
1-1,5 proc. ponad inflację. No to może akcje? I tu jest pies pogrzebany. Ustawa
o PPK zmusza towarzystwa inwestycyjne do przeznaczania co najmniej 25 proc.
(ale mogą i 64 proc.) składek na zakup akcji spółek z grupy WIG20, czyli
głównie państwowych kolosów energetycznych, kopalnych i paliwowych. W okresie
ostatnich 20 lat wartość akcji WIG20 rosła średniorocznie o 3,2 proc., a
inflacja - o 2,7 proc., czyli „przebicie” ponad inflację wyniosło tylko 0,5
proc. W sumie ten radosny optymizm zawyżył przewidywaną przez kalkulator
emeryturę o 500 zł.
Po drugie, w
kalkulatorze założono, że całą zgromadzoną kwotę będzie się wypłacać tylko
przez 10 lat (!), co sztucznie podwyższyło miesięczną emeryturę aż o 800 zł! Z
„kalkulatorowej” kwoty 2,4 tys. zł zostaje więc już tylko 1,1 tys. zł. Niby też
nieźle, tyle że taką emeryturę Kowalski odbierze w 2059 r., kiedy - cały czas
zgodnie z założeniami z kalkulatora, zawartymi w dopisku na dole strony - jego
pensja będzie wynosić 12 tys. zł! Emerytura w kwocie 1,1 tys. zł będzie wówczas
znaczyła dla niego właśnie tyle, ile dziś przy pensji 4 tys. zł stanowi 380 zł.
Mamy zatem do
czynienia z potężną manipulacją, mającą na celu zwabienie jak największej
liczby Polaków ofertą przystąpienia do PPK - podobnie jak niegdyś wabiono do
OFE reklamami o wakacjach pod palmami. A po co to wszystko? Ano po to, aby
wpływami ze składek (rząd liczy na kilkanaście miliardów rocznie!) rozkręcić
inwestycje, co wypadałoby poprzeć, gdyby nie fakt, że te miliardy będą
finansować także nierealne i kosztowne obietnice tego rządu, jak: narodowe auto
elektryczne, flotylla promów na Bałtyku, narodowe drony i luxtorpedy, a
wreszcie potwornie drogie gigalotnisko na 100 mln pasażerów. Na wszystkie te
zachcianki nie ma pieniędzy, więc składka na PPK będzie jak znalazł.
Wnioski? Oszczędzanie na przyszłą emeryturę
- tak, ale nie wolno oszukiwać ludzi. I po drugie - gromadzone na przyszłe
emerytury pieniądze nie mogą zostać zmarnowane. Odsunięcie PiS od władzy jest
więc konieczne nie tylko ze względu na łamanie konstytucji, ale także ze
względu na zagrożenie, jakie te rządy stwarzają dla ekonomicznego
bezpieczeństwa milionów Polaków - przyszłych emerytów.
*
UWAGA! PiS opóźnia przyjęcie budżetu, tworząc warunki do
rozwiązania Sejmu na początku lutego! Trzeba niezwłocznie przystąpić do rozmów
o wspólnej liście opozycji.
Szczegóły na: www.polityka.pl
Marek Borowski
Komu biją dzwoneczki
W sumie to dobrze, że tuż przed świętami
gościliśmy w Polsce światowy szczyt klimatyczny. Zostały po nim wspomnienia
rozmaitych, z polskiej strony, niezręczności i wpadek wizerunkowych, ale też
chyba wrażenie, że stało się coś ważnego. Rząd nieopatrznie ściągnął do Polski
dyskusję o globalnym ociepleniu. Nawet do publiczności TVP musiał przebić się
komunikat, że nadciąga jakaś globalna katastrofa klimatyczna i że Polska
będzie miała problem ze swoją coraz kosztowniejszą, opartą prawie wyłącznie na
węglu, energetyką.
Przypadkowym, ale
bardzo dosadnym, potwierdzeniem tych prognoz były toczące się, właściwie przez
cały czas katowickiego szczytu, publiczne dyskusje o podwyżkach cen prądu w
Polsce oraz towarzyszące im informacje o drastycznym wzroście opłat za emisję
CO2, rosnącym imporcie węgla z Rosji, także kolejne grudniowe alarmy smogowe.
Obecna opozycja, która, będąc jeszcze przy władzy, została zmuszona do
panicznego wycofywania się z programu likwidacji niewydajnych kopalń, teraz
nawet się nie musiała odzywać - o konieczności szybkiego przechodzenia na
odnawialne źródła energii mówili wszyscy zaproszeni eksperci. Groźba termicznej
zagłady, a przynajmniej niewyobrażalnej dewastacji planety i to w przeciągu
życia dwóch-trzech pokoleń, nabrała ponurego prawdopodobieństwa. Tu święta,
prezenty, lampki, choinki i w ogóle jingle bells, a wtle alarmowe dzwony. Katowice
zwarzyły atmosferę.
Szczyt klimatyczny pokazał jednocześnie jak
bardzo władze polityczne, nie tylko w Polsce, są nieprzygotowane, może i niezdolne,
do konfrontacji z najpoważniejszymi globalnymi zagrożeniami. To nienowa, ale
bardzo przykra konstatacja, zwłaszcza że jest chyba gorzej, niż było. Plan, z
wielkim mozołem i w ostatniej chwili, przyjęty w Katowicach okazał się
minimalistyczny i mało ambitny. Nie przypadkiem konkluzji szczytu omal nie
storpedowała samotnie Brazylia, która od paru tygodni ma nowego prezydenta,
nazywanego już Trump Latino. Rządy, nie tylko te jawnie populistyczne, stały
się więźniami licytacji wyborczych, zagadywania trudności, godnościowej i
megalomańskiej retoryki.
Jak, żeby już
wrócić na nasze podwórko, władze miałyby zakomunikować górnikom, że przemysł
węglowy nie ma przyszłości, skoro „nie pozwolimy nikomu zamordować polskich
kopalni”; jak powiedzieć milionom konsumentów, że energia elektryczna będzie
drożeć i że nie da się tych kosztów bez końca „rekompensować”; że powinny
rosnąć opłaty za utylizację śmieci, za korzystanie z plastików, za pobór wody,
że przemysł musi ponosić wyższe koszty korzystania ze środowiska naturalnego.
Gdyby dziś jakaś formacja polityczna, w imię odpowiedzialności za los planety,
zaczęła się domagać ograniczenia wzrostu gospodarczego i demograficznego,
zmniejszenia zużycia paliw i surowców, podnoszenia cen towarów konsumpcyjnych,
zostałaby potraktowana jako skrajna i ekscentryczna. Populizm odebrał polityce
odwagę i powagę, którą jednak w przeszłości czasem miewała.
To było bardzo widoczne w naszych ostatnich
politycznych przedstawieniach. Zarówno władza, jak i opozycja podsumowywały przed
świętami mijający rok, mobilizowały się przed nadchodzącymi wielkimi
kampaniami, a przy okazji próbowały Polakom podrzucić tematy do świątecznych
rozmów. W krótkim czasie mieliśmy serię publicznych wystąpień liderów: w
Jachrance na posiedzeniu klubu PiS, w Sejmie, w debacie nad wotum zaufania dla
premiera Morawieckiego, a potem nad wotum nieufności dla rządu, w końcu na
szumnie zapowiadanej konwencji PiS w podwarszawskich Szeligach. Niby to partia
władzy dyktowała sekwencję tych wydarzeń, ale ich przekaz był wyraźnie
skierowany do wewnątrz i zaskakująco pusty. Zabrakło nawet spodziewanych
mikołajowych prezentów. Padła jedynie ze strony premiera zapowiedź, że dopiero
za kilka tygodni (cytuję) „w naszym programie przedstawimy propozycje
programowe”. Żadnych realnych odniesień wobec wyzwań klimatycznych i energetycznych,
poza zapowiedzią, że nie będzie doraźnych podwyżek cen prądu; wobec protestów
rolników, płacowych żądań pracowników budżetowych, afer KNF i SKOK. Natomiast
mnóstwo, zwłaszcza ze strony premiera, polemicznych popisów, drwin z opozycji,
nieprawdopodobnego samochwalstwa.
We wszystkich
ostatnich wystąpieniach w zasadzie chodziło o ekspozycję jednego, kluczowego
pomysłu „programowego”, przygotowanego na wybory do europarlamentu. To powtarzana
mantra o tym, że PiS chce po raz drugi wprowadzić Polaków do Europy, bo Europa
to „nie obyczajowe eksperymenty” czy „wyimaginowana wspólnota”, ale zarobki i
poziom życia. „Europejskość to wyższe płace”, o które będzie się troszczyć
władza - a im więcej zarabiasz, tym bardziej jesteś Europejczykiem. (Według tej
formuły najbardziej europejska byłaby chyba Arabia Saudyjska). Opozycja też
się zresztą wpisywała w tę logikę, sugerując, że w przyszłości jeszcze bardziej
zadba o wzrost zarobków, świadczeń, dotacji, obniżkę kosztów utrzymania.
W tej atmosferze, w roku kampanii
wyborczych, absolutnie nie da się poważnie rozmawiać o niczym, bo rywalizujące
partie zgodnie uznały, że każda nieprzyjemna, kontrowersyjna propozycja grozi
przegraniem wyborów. Tzw. elektorat jest traktowany jako fundamentalnie
nieodpowiedzialny, łapczywy, beztroski, histeryczny, w najlepszym przypadku -
kompletnie obojętny. Więc jak i z kim rozmawiać o stopniowej rezygnacji z
węgla? Jak umówić się w sprawie reformy i finansowania służby zdrowia,
najlepszego dla Polski kształtu instytucji europejskich, edukacji, realnego
usprawnienia wymiaru sprawiedliwości, obsady stanowisk w spółkach Skarbu
Państwa?
Równo 30 lat od
rozpoczęcia transformacji należałby się uczciwy bilans, audyt państwa i nowy
„plan generalny”. Inaczej nawet wyborcze zwycięstwo nad PiS, które znów wydaje
się możliwe, będzie krótkotrwałe i bezproduktywne. To brzmi jak apel do różnych
zawodowych środowisk, żeby, jak przed 30 laty, wzięły sprawy w swoje ręce i
popracowały nad planami „po”. Nadchodzi egzamin dojrzałości. Za rok, w
następne święta Bożego Narodzenia, będziemy już znali odpowiedzi na
najważniejsze wyborcze pytania. Na pozostałe chyba sami musimy szukać
odpowiedzi. Święta to dobry czas, żeby zebrać siły i myśli przed tym wyjątkowym
rokiem polskiej współczesnej historii.
Życzmy sobie spełnienia nadziei.
Jerzy Baczyński
Mój pierwszy raz
Widmo krąży po mediach - widmo interaktywne.
W języku mediów interaktywny to taki program, w którym zamiast senatora Marka
Borowskiego czy profesor Jadwigi Staniszkis na antenie radia i telewizji
rozlegają się telefony od słuchaczy. Słuchacze i widzowie zamiast słuchać i
patrzeć - sami zaczynają mówić. Błędne koło - słuchacze słuchają słuchaczy, a
w studiu zostawia się tylko dyżurnego, który odbiera telefony i mówi: „Dzwoni
pan Waldemar z Kościerzyny”.
Program
interaktywny oznacza upragnioną wymianę elit, gdyż trudno sobie wyobrazić, iż
były prezydent czy członek akademii nauk wieczorami telefonuje do radia, by
przekazać swoje stanowisko w sprawie szczepień lub Unii Europejskiej. Nawet
ambasador Mosbacher nie telefonuje do premiera po nocach, tylko przekazuje
swoje refleksje na piśmie. (Premiera trudno zresztą złapać telefonicznie, gdyż
albo jest na nabożeństwie, albo na spotkaniu, albo - jak z panem Solorzem - na
jednym i drugim jednocześnie). Zamiast autorytetów, zaproszonych z wielkim
trudem do radia, wpuszczamy na antenę seniorów, choćby panią Janinę z Wałbrzycha,
która telefonuje, żeby powiadomić, że dzieci w szkole są przeciążone nauką i
tornistrami, a przecież mają prawo do szczęśliwego dzieciństwa, lub że mycie
zębów w szkole powinno trwać najmniej tyle co mycie nóg. Media interaktywne
mają ogromną przewagę nad tradycyjnymi: zamiast samemu przygotowywać program,
wpuszczamy na antenę kogokolwiek (wszak go nie znamy), a sami oglądamy w tym
czasie „Kropkę nad i” lub ucieramy twaróg na paschę.
Zamiast tworzyć w
mękach felieton, lepiej zlecić pisanie czytelnikom. Kończą się felietony w
starym stylu, które wymagały kultury Toeplitza, erudycji Hartmana, poczucia
humoru Głowackiego i Tyma. Teraz wszystko musi być interaktywne! A więc i ja,
żeby utrzymać się przy życiu, ogłaszam pierwszy na świecie felieton interaktywny,
napisany przez przyjaciół i czytelników. Moja rola polega już wyłącznie na
zadaniu tematu („Ja rzucam myśl, a wy ją łapcie”, jak mawiał pewien stary
komunista, Paweł Hoffman albo Roman Werfel, na jedno wychodzi). Więc zadaję
moim bliskim temat: „Mój pierwszy raz”.
Większość osób, które pytam: „Jaki był twój
pierwszy raz?”, patrzy na mnie nieufnie. „Niby taki bywalec i światowiec, a po
prostu cham” - myślą. Ale kiedy wyjaśniam, że nie chodzi mi o to, co oni
myślą, tylko o to, kiedy po raz pierwszy... jedli coś dziwnego, rozwiązują im
się języki.
Opowiada profesor Adam
Daniel Rotfeld, niekoronowany król polskiej dyplomacji, były minister,
wieloletni dyrektor Sztokholmskiego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI). W
czasach, kiedy umacniał pokój, Daniel zaglądał także do kuchni: „Rok 1993. Po
raz pierwszy jesteśmy z żoną zaproszeni przez Króla Szwecji Karola XVI Gustawa
i Królową Sylwię na uroczysty dinner z okazji wizyty belgijskiej pary
królewskiej. »Ma Pan szczęście - szepnęła mi do ucha Dama Dworu. -
Uczestniczymy w wydarzeniu wyjątkowym, ponieważ nie ma w dzisiejszej Europie
wielu koronowanych głów państw. W dodatku król Belgów jest spowinowacony z
naszym królem«. Na czym polega specjalny charakter dzisiejszego wieczoru? -
spytałem swoją sąsiadkę. Akurat kelnerzy nalewali z bogato zdobionych waz zupę.
»A choćby na tym - ciągnęła Dama, że - po raz pierwszy od 17 lat - jest dziś
podawana zupa, rzadki specjał szwedzkiej kuchni, przygotowywany z
najdelikatniejszych listków młodej pokrzywy. Zapewne nigdy Pan czegoś takiego
nie smakował«. Zamilkłem. Moja sąsiadka spojrzała na mnie i zapytała wprost:
»Zna Pan tę zupę?«. Odparłem: I owszem. Ale pozwoli Pani, że o okolicznościach
i szczegółach opowiem Pani przy innej sposobności.
Nie uważałem za
stosowne, by przy tym stole opowiadać, jak to jesienią 1946 r., w czasie
wielkiej suszy i nieurodzaju na Ukrainie - miliony pędzonych głodem ze skolektywizowanej
Ukrainy ruszyły na Podole i Wołyń, czyli dawne polskie Kresy. Zjadali wszystko,
co rosło i nadawało się do jedzenia. Wtedy poznałem smak pokrzywy, która była
przez kilka miesięcy moim głównym pożywieniem. Ale - jak pisał Kipling - to już
zupełnie inna historia. Nie nadawała się na towarzyską konwersację przy takich
gościach i takim stole”.
Czytelnikom
interaktywnym wyjaśniam, że Rudyard Kipling to pisarz angielski, którego
„Księga dżungli” była naszą lekturą w dzieciństwie. Obawiam się, że niektórzy
współcześni mylą Kiplinga z Quislingiem albo wręcz z piklingiem.
Mój przyjaciel mecenas Krzysztof Stępiński,
znany adwokat, obrońca praw człowieka, rzecznik dyscyplinarny Izby Adwokackiej
w Warszawie, znakomity kucharz i gourmant, mówi mało, ale smacznie: „Mój
pierwszy raz? Trochę mi było wstyd, bo to było kilka miesięcy po wydarzeniach w
Radomiu, ale nie będę ukrywał, że w pewnych okolicznościach przyrody zapomina
się o rzeczach smutnych. W 1976 r., po uzyskaniu zgody ministra
sprawiedliwości, mogłem otrzymać paszport i wyjechać za granicę. Droga na Elbę,
po wskazaniu w formularzu paszportowym wszystkich przejść granicznych, wiodła
przez Czechosłowację, Austrię i Szwajcarię oraz oczywiście Włochy
kontynentalne. Na tarasie restauracji w Zermatt, z widokiem na Matterhorn z obowiązkową
chmurką, blisko szczytu zjadłem pierwszy raz melone e prosciutto crudo. Potem
już poszło z górki”.
Osobą, która z
niejednego pieca chleb jadła, jest moja przyjaciółka od lat studenckich po dziś
dzień, profesor Ewa Kuligowska, radiolog z Uniwersytetu Bostońskiego. Po
studiach w Warszawie znalazła się w USA, gdzie zrobiła oszałamiającą karierę,
została najbardziej utytułowaną radiolożką (nazywano ją „doctor K”), na
przestrzeni lat sprowadziła do Stanów na staże i stypendia kilkudziesięciu
polskich radiologów. Pierwsze prześwietlenie zawdzięczam jej w czasach
studenckich (lata 50.), kiedy symulowałem, by nie jechać na obóz wojskowy do
Szczecina. Niedawno dzieliliśmy jej radość, kiedy została drugą w historii
kobietą doktorem honoris causa Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.
„Nie zapomnę mojego pierwszego śniadania w
Brighton, angielskim mieście portowym nad kanałem La Manche - wspomina Ewa. - Mój
mąż nie mógł się już doczekać na słynne angielskie śniadanie: jajka na
bekonie, kiełbaski, grzyby, fasolkę w sosie pomidorowym. Niestety, okazało
się, że w naszym hotelu podają tylko jedno śniadanie: był to kipper z
jajecznicą. Kipper to śledź, wypatroszony, posolony i wędzony. Było to
tradycyjne śniadanie na Wyspach Brytyjskich, teraz podawane już tylko w
hotelach i w restauracjach. Sojusz amatorów kippera i kidney pie (zapiekane
nereczki w cieście) przeważył szalę na rzecz brexitu.
Druga kulinarna
niespodzianka spotkała mnie w drodze z Paryża do Monako. Zatrzymaliśmy się w
małym hoteliku. Na kolację podano przysmak francuski - móżdżek cielęcy, cervelle
de veau albo tete de veau. Na talerzu podano nie tyle móżdżek co mózg ze
świetnie zachowanymi półkulami. Trzęsący się z tyłu móżdżek wyglądał dokładnie
tak, jak w prosektorium na moich studiach medycznych. Nie chciałam go nawet
skosztować (w prosektorium z zasady nie jadłam), ale gdy John szybciutko
zmiótł móżdżek, wtedy i ja spróbowałam. O dziwo, mózg zniknął i z mojego
talerza”. (Teraz ma dwa, stąd honoris causa - Pass.).
Skoro o móżdżku mowa, to pamiętam kolację,
którą Bożena i Krzysztof Toeplitzowie wydali u siebie w Łomiankach dla
ówczesnego ambasadora Szwecji w Polsce (1979-84) Knuta Thyberga i jego
małżonki. Ambasador pielęgnował polskie kontakty, to u niego po raz pierwszy
poznałem młodego człowieka, który przedstawił się jako Donald Tusk. Kiedy już
zasiedliśmy do stołu, Bożena - niezrównana pani domu i gospodyni - wkroczyła z
tacą pełną gorących, prosto z pieca, grzanek z móżdżkiem. Goście, mimo że byli
dyplomatami, nie mogli się zmusić do jedzenia. - Proszę spróbować, jest świeży.
Ten móżdżek jeszcze dzisiaj rano myślał - zachęcał Krzysztof.
Nie wszyscy moi
przyjaciele są sędziwi. Niektórzy, a raczej niektóre - wręcz przeciwnie. Dr
Patrycja Sasnal, zjawiskowa arabistka, należy do najmłodszych (i „naj” pod
wieloma innymi względami).
Patrycja wspomina
swoje „poznania” gastronomiczne. „Najpierw: pierogi z „płuckami” mojej babci -
zawsze chodziły pod tą nazwą w zdrobnieniu - chwilę mnie, dziecku, zajęło,
zanim się zorientowałam, że chodzi o płuca. Były bardzo kwaśne. Przestałam je
jeść.
Kiedy miałam 25
lat, poleciałam na tydzień do Kalifornii do brata - bardzo źle zniosłam lot,
ale jeszcze o tym nie wiedziałam i prosto z samolotu poszliśmy na kolację do
miejscowej artystki, która zaprosiła sporo ludzi. Jedliśmy karczochy - po raz
pierwszy miałam taką okazję. Nie wiedziałam, czy tylko ja dostałam na talerz
twarde, niejadalne kule - czy inni też to mają, ale grają w tę grę, by nie
robić gospodyni przykrości.
Na Bliskim
Wschodzie było wiele zachwytów, zawsze dotyczyły rzeczy najpospolitszych, dla
biedoty. Najlepsza zupa, jaką tam jadłam, to muluchija - zielona, glutowata
egipska zupa z posiekanej juty warzywnej. Przyjaciółka Egipcjanka zabrała mnie
na rodzinną kolację do ubogiej, ale znanej z ulicznej kuchni dzielnicy Kairu -
miejsce, przy którym usiedliśmy, serwowało głównie pieczonki, a ja jestem
jaroszką. Jedyne, co dla mnie mieli, to właśnie nalewaną z wielkiego gara
muluchiję. Juta to inaczej szpinak egipski albo ślaz żydowski - w zupie tej
muzułmanie i Żydzi współistnieją w pokoju - tym bardziej smakuje.
Wreszcie
najpiękniejsze odkrycie kulinarne na Bliskim Wschodzie - coś, co Arabowie
nazywają termes: żółte groszki, trochę mniejsze od bobu, jedzone gotowane, ale
na zimno, na zakąskę, jak solone orzeszki. Po raz pierwszy jadłam je w Kairze,
na dachu wieżowca z widokiem na Nil. Okazały się łubinem - owocami kwiatów,
które znałam z dzieciństwa: babcia i mama je kupowały. Kiedy sama w Polsce
próbowałam ugotować łubin - poległam. Trzeba go wiele dni moczyć, zmieniając
systematycznie wodę, by wypłukać szkodliwe substancje. Mój łubin ostatecznie
spleśniał - próbę podjęłam w lecie. Zachwyciłam się łubinem, bo to most, choć
mały, między Europą a Bliskim Wschodem, Polską a Egiptem, a w dodatku ma
element tajemnicy: ta szkodliwa substancja, którą trzeba wypłukać”.
Mój kolega szkolny Feliks („Wodzirej”)
Falk, znany reżyser filmowy, wspomina dawne czasy, rok 1956, kiedy miał
piętnaście lat. „Jak większość moich kolegów z klasy i ze szkoły byłem
wychowywany i indoktrynowany w duchu antykapitalistycznym i antyamerykańskim.
A jak Ameryka, to wiadomo: jazz, dżinsy, bikiniarze i coca-cola.
Wszystko zabronione. Ale jazz już gdzieś grają w podziemiach. Tyrmand prowadzi
w Krakowie Zaduszki Jazzowe, dżinsy rzadko, ale tu i ówdzie widać, bikiniarze w
kolorowych skarpetkach i butach na słoninie drażnią obrońców kultury
socjalistycznej, tylko coca-coli nigdzie nie ma. Nie znam nikogo, kto mógłby
się pochwalić, że pił ten legendarny napój. Co prawda w latach 50. byli nieliczni,
najczęściej pracownicy polskich placówek dyplomatycznych czy handlowych za
granicą, którzy nie żałowali sobie zachodnich delikatesów, ale ja nie znałem
nikogo, a i oni nie byli pewnie skorzy do chwalenia się w kraju, że mieli
bliskie spotkania z ohydnym produktem gospodarki amerykańskiej. I przyszedł
Październik. A razem z nim nastąpiły poważne zmiany polityczne. Zimna wojna
trwała nadal, ale nastąpiło pewne otwarcie na świat i coraz więcej ludzi mogło
wyjechać za granicę. Moja mama również wystąpiła o paszport, dostała go i wyjechała
na miesiąc do Izraela odwiedzić rodzinę, z którą nie widziała się od dwudziestu
lat. Kiedy mama wróciła do domu i zaczęła się rozpakowywać, pierwszy prezent,
który wyjęła z walizki, to była... coca-cola. Obaj z ojcem popatrzyliśmy
pożądliwym wzrokiem na piękny kształt żłobionej butelki, najpierw obejrzeliśmy
ją dokładnie jak jakiś artefakt odnaleziony w grobowcu, następnie ostrożnie
został zdjęty kapsel i napój rozlany do szklanek. W szklankach pieniło się i
syczało. (Felek nie wspomina, czy mama przywiozła także lód - Pass.). Razem z
ojcem podnieśliśmy nasze szklanki i najpierw wargami dotknęliśmy pierwszych
kropel, po czym wypełniliśmy usta pozostałą zawartością szklanki. Legenda
zderzyła się z rzeczywistością. I rzeczywistość przerosła legendę. Nigdy
później cola nie smakowała mi tak jak wtedy. To był mój pierwszy raz”.
Daniel Passent
Magia Świąt
Pojechałem z Mamą do centrum miasta. Jest w
tym weku i w takim stanie zdrowia, że nie opuszcza domu na Ochocie, poza
sporadycznymi wyjściami do kiosku czy sklepu. Do Śródmieścia nie zapuszcza się
od lat, chyba że na badania do szpitala na Lindleya. Turystycznie nie dałaby
rady dojechać, zresztą nie ma po co. Nie wiedziała więc, jak Warszawa się
zmieniła w ostatnim czasie, ile nowych rzeczy powstało. A że kocha to miasto,
więc po wizycie w przychodni na Oczki zboczyłem z kursu i rozpocząłem długą
taksówkarską jazdę po mieście. Pokazywałem jej wszystko, co nowe i ciekawe.
Chłonęła każdy widok, począwszy od graffiti na rondzie Sedlaczka i budynku radiowej
Trójki, teraz to pisowskie radio, tak?”), przez stadion Legii, który ostatnio
widziała jako szarą dziadowską konstrukcję z prętów i usypanej ziemi, aż po
nowy Torwar, który też zobaczyła po raz pierwszy.
Przejechaliśmy
wolniutko Wiejską obok Sejmu i zobaczyła płotki do odpędzania obywateli. Milczała.
Minęliśmy kawiarnię Czytelnik, gdzie w każdy wtorek zbierają się pisarze i
artyści, by omówić sytuację w kraju i środowisku, objechaliśmy palmę na rondzie
de Gaulle’a - znała ją jedynie z mediów. Podobała jej się bardzo. Świąteczne
oświetlenie Nowego Światu i efektowna dekoracja przy pomniku Kopernika wzbudziły
w niej szczery zachwyt. Minęliśmy odnowione hotele Europejski i Bristol, potem
tymczasowy pałac Dudy, gdzie poprosiła, by przystanąć, bo to miejsce
smoleńskich zadym, dziś z jednym wątłym krzyżem, aż podjechaliśmy pod obydwa
nagłe pomniki na placu Piłsudskiego. Podszedł do nas ochroniarz z uśmiechem i
wskazał pomnik Piłsudskiego, mówiąc: „Ten jest ważniejszy”. Te dwa świeże,
przy których nie było żywej duszy, skwitowała cierpko „Dziadostwo”. Podczas
jazdy bezustannie powtarzała: „Ależ ta Warszawa jest piękna, jak się zmieniła,
jakie to jest cudne miasto”. Grób Nieznanego Żołnierza, Zachęta, zagłębie
podejrzanych klubów na Mazowieckiej i Pałac Kultury z pobliskim wygiętym
wieżowcem Libeskinda („to tu mieszka Lewandowski”). Patrzyła na wszystko z
zachwytem. Wróciła do domu szczęśliwa. To była nasza świąteczna wycieczka.
Moja przyjaciółka
od lat, Maja Gottesman. zapytała: „Co to jest Magia Świąt?”. Odpisałem
ciurkiem, niczym Kerouac: „Ja Ci wytłumaczę. Cała ta histeria, jeszcze z
dzieciństwa, kiedy zawsze w grudniu był śnieg, jeździliśmy na sankach, na
każdym podwórku było lodowisko i dzieciaki jeździły na łyżwach, i czekanie na
rzeczy i zjawiska czarodziejskie, Mikołaja z workiem prezentów, gdy pojawiały
się choinki z prawdziwymi kolorowymi świeczkami (pamiętasz takie przypinane na
klipsy do gałęzi?), bombki, włosie anielskie, łańcuchy i lalki z papieru, w
domu krzątanina, bo rzeczy będą rzadko widywane, karp faszerowany i pieczony,
szynki zdobyte od baby ze wsi. może nawet mityczne pomarańcze, zające wiszące
w oknach, a potem tuż przed wigilią chłopcy przebierańcy chodzący od drzwi do
drzwi z szopkami z papieru i śpiewający kolędy, kominiarz, który się zjawiał
po datek, co miało gwarantować szczęście przez kolejny rok, i inne rzeczy, jak
sianko pod obrus i opłatek, przynoszone z pietyzmem z kościoła, czekanie na
pierwszą gwiazdkę (betlejemską), składanie życzeń szczerych z łamanym
opłatkiem, bo wtedy ludzie w czary i siłę opłatka wierzyli, a potem pasterka,
cudowny wystrój kościoła i duchowe uniesienie - to wszystko w czasach dawnych,
ubogich przenosiło nas swoją urodą w krainę Disneya, czyniło życie magicznym z
wyglądu i takimże w nadziei. Że stanie się cud dobra. Że zwierzęta przemówią do
nas ludzkim głosem. Szłaś ulicą, w oknach wszędzie zapalone lampki na pięknych
choinkach, choinki na podwórkach, czasem Mikołaje przemykający do domów.
Zmienialiśmy ponury bury komunizm w mały Times Square, w inny kolorowy świat.
Wtedy, w tej powszechnej biedocie, nasze dzieciństwo dostawało sznytu
czarodziejskiego; na moment przenosiliśmy się do lepszego świata. Na tym polegała
Magia Świąt. Ludzie próbowali być wtedy dobrzy.
Dziś wyobraźnia
jest zamordowana, dostarcza się ją technicznie, w 3D, duży telewizor ma być,
kapujesz, »są fajne chińskie lampki w galerii«, kupujesz, stawiasz, podrzucasz,
karpia bierzesz z garmażerki, czasu brak, Mikołaj do wynajęcia za drogi i w
sumie śmieszny, kto
dziś wierzy w takie coś. łyżew i śniegu nie ma, ch...j nie
magia, raptem kwadrans przy stole i rach ciach pudełka z perfumami, w życzenia
nikt nie wierzy, są szybkie, sztampowe, bezosobowe, bez miłości, tylko trzask,
cmok i do stołu, z ekranu leci »Kevin sam w domu«, ludzie podzieleni wojennie
przez politykę, więc o czym tu gadać, zaraz kłótnia, i pokoleniowo, bo starym
też kumatoksu brak. koleżanki czekają na SMS-a i wygłupy na snapie, a do tego
ojciec nie kliknął »zakupu magik w internecie, bo droga, kredyt warczy, nigdzie
nie jedziemy. Pozostaje Ci, Maju Droga, sięgnąć za friko do pamięci, do
dzieciństwa i się uśmiechnąć - bo wtedy istniała, w nas, w wyobraźni, w
serduszkach. Najlepszego, Maju!!!”.
I Mamie oczywiście.
I Państwu również.
Zbigniew Hołdys
Świąteczne lokowanie produktów
Zacznijmy od koszul. Lubię kolorowe, wzorzyste,
w absurdalne wzorki, samochody, mapy, roboty, zwierzęta, żarówki, kasety wideo,
znaczki pocztowe, owoce, warzywa i co tam wyobraźnia projektantom podsunie.
Wynajduję je, im bardziej niszowe, tym lepiej, żeby nie przydarzył mi się
koszmar damy na bankiecie, czyli że koleżanka ma taką samą kieckę.
Co mi się zresztą
prawie przytrafiło. Na targach książki w Krakowie. Przebijam się w dzikim
ścisku, ktoś mnie woła, patrzę, a to Mariusz Szczygieł. Uśmiechamy się, już
mamy zacząć niezobowiązującą konwersację, gdy nagle pojmujemy grozę sytuacji i
zamieramy jak Neo i agent Smith przed walką, a kamera objeżdża nas dookoła. Bo
my już wiemy. Odmienne wzory mogą zmylić krytyków literackich i postronnych
obserwatorów, ale nie nas: koszule, które założyliśmy rankiem, pochodzą z tej
samej niewielkiej manufaktury. Dociera do mnie, jak wygląda piekło szafiarek,
ich ból, rozpacz i cierpienie. Już nigdy nie będę tym samym człowiekiem.
Od tej pory nerwowo
reaguję na każdy nowy post Szczygła na insta - jaki tym razem zaproponuje wzór?
Na szczęście widzę, że dorobiliśmy się niepisanej umowy określającej granice
wpływów. Wzorki generalnie tak, ale Mariusz idzie bardziej w geometrię, biel,
czerń, kontury, ja jadę w rokoko. Nie zapytałem go, co robi, jak mu szafa pęka.
Wyrzuca? Oddaje? Mam z tym problem. Żona ciśnie, by przewietrzyć wieszaki, a mnie
serce pęka na myśl o pozbyciu się którejkolwiek. Nawet tych o rozmiar za
małych, kupionych 10 kilo temu. Bo co dla mnie jest oczywiste i nie wiem,
dlaczego pani Dziewit się śmieje, już niebawem wezmę się za siebie i będą jak
znalazł.
Żona w ogóle nic nie
rozumie. Na przykład poszukiwania doskonałej „kurtki czarnej materiałowej,
takiej jakby z brezentu, a może nie z brezentu, no z takiego materiału, wie
pan. pani”, jak staram się to precyzyjnie przekazać sprzedawcom w przeróżnych
sklepach, ale oni ewidentnie się nie znają, bo nie wiedzą, o co mi chodzi. I
tak szukam od ponad dekady, narażając się na niestosowne zaczepki ze strony
małżonki, że znowu kupiłem „taką samą szmatę, która ma być tą doskonałą, a
wygląda dokładnie tak samo jak ta poprzednia i za miesiąc powiesz, że to jednak
nie to”. A co mam mówić, jak to nie to?
Udało się za to z
butami. Tu muszę na chwilę zanurzyć się w mroczną noc stanu wojennego, którą
pewnego dnia rozświetliły dwie niezwykłe gwiazdy. W sklepach
straszyły puste półki, wszystko na kartki, a uczniów warszawskich
podstawówek ogarnęła mania pisania do zachodnich firm z prośbą o folder reklamowy,
nalepkę, cokolwiek. Nikt nie znał angielskiego, więc wszyscy kopiowaliśmy ten
sam tekst: „Dear Firm! I’m very interested in Your firm. Please send me some
prospects and labels from Your firm”. Adresy były zazdrośnie strzeżoną
tajemnicą, z jednym wyjątkiem: bajecznej Coca-Coli, która każdemu przysyłała
kwadracik z dziewięcioma nalepkami z logo napoju w dziewięciu językach. Niech
się chowają smartfony na komunię, konsole pod choinkę, nie wie nic o radości z
prezentu, kto takich nalepek nie dostał.
A ja
kolekcjonowałem papierki od czekolad. Mozolnie zbierałem te z darów z Zachodu,
prosiłem znajomych, by jak zjedzą swoje, zostawili dla mnie opakowanie. Przepisywałem
skrupulatnie adresy i słałem „Dear Firm! I’m very...”. Aż któregoś dnia
przyszedł listonosz z paczką. Rodzice już chcieli ją odebrać, ale pan się
uśmiechnął powiedział, że to dla syna. Nikt niczego nie rozumiał, bo znaczki
były ze Szwajcarii. A w środku... Na czerpanym papierze ręcznie podpisany
piórem list od wiceprezesa firmy Lindt z podziękowaniami za zainteresowanie
jego firmą i osiem, dziesięć prawdziwych szwajcarskich czekolad! O matulu!
Nawet teraz się wzruszam, jak to piszę.
A co mają do tego
buty? Przyszła też paczka z używanymi ubraniami z Holandii. W tym trochę
zdarte, ale niesamowite trapery, rozmiar 45. Chyba przeznaczone dla taty, ale
on miał numer 42, a
mnie właśnie hormony eksplodowały i przeskoczyłem ojca o kluczowe trzy cyferki.
Nosiłem je non stop, najchętniej bym w nich spał, dorzynałem jeszcze na
studiach, aż którejś jesieni odeszły na wieczną bucią wartę.
Szukałem ich od
jakiegoś czasu. Nie pamiętałem nazwy firmy, nie miałem nawet dokładnego
zdjęcia. Aż któregoś dnia w sieci... Kiedy opętańczo dumny i szczęśliwy
rozpakowałem w domu paczkę, Ania się przyjrzała i rzekła: „No te to już chyba
najbrzydsze, jakie kupiłeś”. A następnego dnia w pracy kolega zagaił pod
windą: ,A co to za kierpce cudaczne?”.
Wesołych Świąt i
pięknych prezentów pod choinką!
Marcin Meller
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz