sobota, 22 grudnia 2018

Nadzieja,Niech żyje i rozkwita partia marzeń każdego Polaka,Zające we mgle,Komu biją dzwoneczki,Mój pierwszy raz,Magia Świąt i Świąteczne lokowanie produktów



Nadzieja

Ilustracją groteskowej próżności polityków partii u nas miłościwie rządzącej jest ich pewność, że Po­lacy właśnie o nich mówią przy świątecznym stole.
   Przekonanie, że polityka występuje jako danie dodatko­we, gdzieś między barszczem a pierogami z kapustą, naj­wyraźniej jest silne. Stąd PiS zorganizowało dodatkową konwencję partyjną tydzień przed świętami. Zły los chciał, że dokładnie w 70. rocznicę tzw. zjednoczenia ruchu ro­botniczego i powstania PZPR. Magia świąt w wersji obec­nej władzy polega najwyraźniej na tym, że jak ludzie usiądą przy świątecznym stole, to będą mówili o polityce i omawia­li ostatnie obrazki. Jeśli więc władza powie przed świętami narodowi, że jest fajna, to z przekonaniem ojej fajności na­ród od stołu wstanie i przeniesie je w pierwszy dzień roku, a wiadomo, że jaki pierwszy stycznia, taki cały rok. Przy sto­le więc także wynik wyborów, a nie tylko kwestia nadwagi, może się rozstrzygnąć.
   Przekonanie o tym, że naród jest średnio rozgarnię­ty, to tej władzy cecha charakterystyczna. Co potwierdza ona, serwując narodowi kolejne coraz bardziej kuriozalne kłamstwa. Naród jednak, na co zdają się w coraz większym stopniu wskazywać sondaże, jest całkiem rozsądny. Nie jest może nadmiernie emocjonalny, choć miałby nawet prawo być - po prostu patrzy, słucha, widzi, ocenia i kroczek po kroczku nieuchronnie dochodzi do wniosku, że ta władza dobra dla Polski nie jest.
   A większość narodu - jak wszystko na to wskazuje - jest dziś w nastroju lepszym niż rok temu i ma prawo mieć na­dzieję, że za rok będzie w jeszcze lepszym. Od 26 stycznia, czyli od pojawienia się ustawy o IPN, PiS jest niemal bez przerwy w defensywie. Obrazu ogromnej buty, bezbrzeż­nej arogancji i skrajnej nieudolności władzy żadna konwen­cja i żadne deklaracje premiera Morawieckiego nie zmienią. Miłość prezesa Kaczyńskiego do szefa rządu zdaje się na­miętna i bezwarunkowa, ale jeden zakochany do wygrania wyborów może nie wystarczyć. Gdy rok temu expose no­wego premiera wskazywało na marsz władzy w stronę cen­trum, wydawało się to poważną koncepcją polityczną. Teraz na żaden zwrot nie ma już realnych szans. Za dużo się stało. Za dużo powiedziano. Za dużo ludzie widzieli. Do realnego zwrotu w stronę centrum ta władza nie ma ani wiarygodno­ści, ani ludzi, ani pomysłów, już abstrahując od tego, że nie ma nawet takiej woli. Pozostają tanie PR-owskie sztuczki, niezbyt wyrafinowane chwyty i jakieś zaklęcia plus makijaż.
   Zasoby tej władzy szybko się kurczą. Zasoby strony demokratyczno-obywatelskiej, jak na wybitnie trudne dla niej trzy lata, są zaskakująco duże. I rosną. Opozycja ma cztery
wielkie atuty, które przy - to trzeba bardzo mocno podkre­ślić - rozsądnej i odpowiedzialnej grze mogą jej przynieść zwycięstwo. Mimo prób i pokus przetrwały wolne media. Mimo brutalnego ataku i wieloletniej nagonki przetrwały też wolne sądy. Mimo różnych ciosów i okrajania kompeten­cji przetrwały samorządy. A przede wszystkim: przetrwało to. co najważniejsze i co zdawało się w którymś momencie gasnąć - NADZIEJA.
   W ostatnich tygodniach sporo czasu spędziłem, jeżdżąc po Polsce i rozmawiając z ludźmi, od Białegostoku po Wroc­ław, od Szczecina po Rzeszów, od Zielonej Góry po Lublin. Nie była to pewnie reprezentatywna próbka wyborców, ale rozmowa z kilkoma tysiącami ludzi pozwala wyciągnąć pew­ne wnioski. Nadzieja ludzi na zwycięstwo jest ostrożna, ale jest. Dwa lata temu na takich samych spotkaniach niemal jej nie było. I jest to zmiana fundamentalna. Dziś ludzie w zasa­dzie nie pytają już nawet o PiS. O wiele częściej pytają o li­derów opozycji. Nie krytykują ich nadmiernie. Wyrażają za to obawę, czy szansa na odsunięcie PiS od władzy nie utonie w ambicjonalnych sporach i czy ego polityków nie okaże się silniejsze od myślenia o interesie kraju. Liderzy opozycyj­nych partii powinni mieć świadomość, jak wielkie są i oba­wy, i oczekiwania ludzi, a w związku z tym jak gigantyczna, nie waham się powiedzieć - historyczna - odpowiedzialność na nich spoczywa. W przypadku tego egzaminu żadnej po­prawki nie będzie. W każdym razie nie dla nich.
   Warto się rozejrzeć po Europie. Brytyjczycy mają potężny ból głowy z brexitem. Niemcy mają kanclerza, ale kanclerz nie ma już partii. Przywódca Francji chciał ocalić Europę, a teraz musi walczyć o to, by ocalić swoją prezydenturę. Nie idzie o to, by odczuwać schadenfreude. Raczej o stwierdze­nie, że europejski pociąg do dalszej integracji, wbrew' oba­wom, tak szybko z peronu nie ruszy, a więc wcale nie musi nam uciec. Wciąż możemy na niego zdążyć, wciąż nie musi­my znaleźć się w pociągu zmierzającym w zupełnie innym kierunku. A znajdziemy się w nim niechybnie, gdy PiS wygra wybory po raz drugi.
   Życzę Państwu Wesołych Świąt bez polityki. A poza tym dokładnie tego, czego życzymy Państwu na okładce.
Tomasz Lis

Niech żyje i rozkwita partia marzeń każdego Polaka

Pan prezes zaproponował, by PiS był partią marzeń Polaków. Wydarzenia ostatnich dni dają nam wyobrażenie, o czym marzą Polacy i jak ma wyglądać partia ich marzeń.

Jarosław Kaczyński na konwencji PiS zaproponował nową opowieść o partii władzy. To ma być partia marzeń Polaków. Czyli jaka? Szczegóły nie padły, ale trzy lata rządów, a zwłaszcza ostatnie dni dają jako takie wyobrażenie, jak ma wyglądać partia marzeń.

Coś na ten temat może powiedzieć Władysław Frasyniuk, który wylądował na ławie oskarżonych w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Walcząc z komuną, pewnie inaczej wyobrażał sobie wolną Polskę.

Coś na temat partii marzeń mogliby powiedzieć sędziowie, którym grożą dyscyplinarki za zadawanie pytań prejudycjalnych i za noszenie koszulek z napisem: „Konstytucja”. Skoro „Konstytucja” ma być słowem zakazanym, to partia marzeń raczej nie zbuduje nam państwa marzeń, w którym rządzi praworządność. Władza już nieraz dawała sobie prawo do decydowania, jakie prawo obowiązuje, a jakie nie, które wyroki sądu i trybunałów trzeba respektować, a których nie.

Coś na temat partii marzeń mógłby opowiedzieć Wojciech Kwaśniak pobity przez gangsterów za zbytnie interesowanie się SKOK-iem Wołomin. Dziś gangsterom niewiele grozi, ale pobitemu grozi wszystko. Dziś przez partię marzeń zostaje bowiem oskarżany o zaniedbania i zatrzymywany przez CBA. Państwo rządzone przez partię marzeń zaatakowało go po raz drugi. Od przedstawiciela partii marzeń urzędnik państwowy usłyszał, że rozzuchwalał przestępców. Od innego przedstawiciela partii marzeń - że „nie zawsze bity jest ten dobry”.

Partia marzeń wprowadza więc takie zasady, że dziś żaden urzędnik nie będzie się czuł pewnie. Nigdy nie będzie wiedział, czy za chwilę z ofiary nie stanie się przestępcą, bo takie będzie aktualne zapotrzebowanie polityczne. W ten sposób partia marzeń dewastuje mechanizmy sprawnego państwa i wprowadza metody zastraszania. Każdemu można będzie zarzucić zaniechania. Taki wytrych, który pozwoli ratować reputację partii marzeń.

Wojciech Kwaśniak we wstrząsających słowach powiedział, że młodzi ludzie wybierający się do służby państwowej powinni raz jeszcze przemyśleć swoje decyzje, bo nie mają żadnej ochrony ze strony państwa. Funkcjonariusz publiczny może z dnia na dzień stać się przestępcą, bo takie będzie widzimisię władzy. Tak druzgocąca recenzja rządów partii marzeń jest najlepszą odpowiedzią na to, jaką Polskę marzeń chce zafundować nam PiS.

Mateusz Morawiecki kokietował klasę średnią, że to do niej należy przyszłość i to oni będą beneficjentami kolejnej „dobrej zmiany”. Klasa średnia to jednak właśnie ci urzędnicy państwowi, policjanci, nauczyciele i lekarze. Już wiedzą, bo widzą, że w każdej chwili mogą zostać zaatakowani, że władza w obliczu zagrożenia wobec nich zastosuje represje. Wojciech Kwaśniak, symbol urzędnika państwowego, jest dla nich widocznym przykładem.
Ale Jarosław Kaczyński w jednym ma rację. Polakom przed wyborami trzeba zaproponować nową opowieść. Wytyczyć cele, których od dawna brakuje. W tym PiS jest dobry, nawet jeśli teraz próba skonstruowania nowej opowieści wynika ze strachu, że Polacy uwierzą w polexit. Opozycja do tej pory takiej opowieści o Polsce nie jest w stanie przedstawić. Teraz dostała szansę. Polska w sercu Europy to nie jest opowieść PiS.
Katarzyna Kolenda-Zaleska

Zające we mgle

Mamy do czynienia z potężną manipulacją, mającą na celu zwabienie jak największej liczby Polaków ofertą przystąpienia do PPK. Zapraszam Państwa do wspólnego liczenia!

Idą święta, wypadałoby jakiś felieton w stylu „kochajmy się” napisać. W końcu sam premier w Toruniu wezwał naród, aby kochał ojczyznę równie mocno jak on, premier, kocha ojca dyrek­tora. Bardzo chciałbym na to wezwanie odpowiedzieć pozytywnie, problem wszakże w tym, że uczucie do ojca dyrektora nie może być platoniczne. Trzeba je dokumentować solidnymi przelewami, któ­rych rządzący szczodrze dokonują, podczas gdy ja, mając w sobie wielkie pokłady miłości, niestety solidnymi pieniędzmi nie dyspo­nuję. W tej sytuacji będę tradycyjnie męczył Czytelników tematami poważnymi, przy czym dziś będzie jeszcze gorzej niż zwykle, bo za­mierzam używać liczb, procentów oraz mnożenia i dzielenia.
   Będziemy otóż rozmawiać o Pracowniczych Planach Kapitało­wych (PPK), kolejnej próbie ustrzelenia dwóch zajęcy jednym strza­łem. Te zające to wyższe emerytury w dalszej przyszłości, a w bliż­szej - wykorzystanie systematycznie odkładanych składek na rzą­dowe inwestycje. Od razu zapowiem, że jestem za, a nawet przeciw.
   Zacznijmy od emerytur. W końcu, jeśli ludzie mają masowo przystępować do tego programu i co miesiąc obniżać swe dochody, odkładając na przyszłą emeryturę, to chcieliby wiedzieć, ile ta dodatkowa emerytura wyniesie. Rząd wychodzi im naprzeciw i udostępnia w sieci specjalny kalkulator, którym każdy może sam wszystko wyliczyć. Wrzućmy zatem w to urządzenie odpowiednie dane: oto 25-letni Jan Kowalski, zarabiający średnio przez 40 lat
4 tys. zł miesięcznie, będzie odkładał co miesiąc 2 proc. swojej pensji, pracodawca dołoży mu dalsze 1,5 proc., a rząd - 240 zł (ale tylko raz w każdym roku, czyli 20 zł miesięcznie). Wpisawszy to wszystko, klikamy „Oblicz” i dowiadujemy się, że pan Jan w wieku 65 lat będzie się cieszył dodatkową (poza powszechną, zusowską) emeryturą w kwocie 2,4 tys. zł! Biorąc pod uwagę, że przy średnim wynagrodzeniu 4 tys. zł nasz Kowalski mógłby po 40 latach pracy otrzymać z ZUS ok. 2 tys. zł emerytury, to perspektywa ponad dwukrotnego zwiększenia tego świadczenia jest wyjątkowo atrakcyjna.

Już, już chciałem włączyć się do akcji promującej PPK (zwłaszcza że jestem autentycznym zwolennikiem systemów oszczędza­nia na późne lata życia), kiedy nagle coś mnie zaniepokoiło. Jeśli składka na ZUS wynosi 19,5 proc. pensji, a składka na PPK - 4 proc.
(2 proc. - Kowalski, 1,5 proc. - pracodawca i 20 zł, czyli 0,5 proc. rząd), zatem prawie pięć razy mniej, to jakim cudem emerytura z PPK, która powinna być pięć razy niższa od zusowskiej, jest od niej o 20 proc. wyższa?! Premier Morawiecki to wprawdzie znany cudo­twórca (w ciągu jednego roku kraj w ruinie przemienił w kwitnącą wyspę), ale żeby aż tak... Postanowiłem więc to sprawdzić.
   Składka w wysokości 4 proc. od wynagrodzenia 4 tys. zł daje 160 zł miesięcznie, czyli 1920 zł rocznie. Po 40 latach Jan Kowalski zgromadzi zatem na swoim koncie w towarzystwie inwestycyjnym 76 800 zł, a ponieważ rzeczone towarzystwo potrąci sobie prowizję w wysokości 0,5 proc., to wychodzi ok. 73 000 zł. Biorąc pod uwagę, że przeciętne dalsze trwanie życia 65-letniego mężczyzny wynosi dzisiaj 16 lat (za 40 lat pewnie więcej, ale pozostańmy przy danych dzisiejszych), podzielimy zgromadzoną kwotę najpierw przez 16, a potem przez 12 miesięcy i - klik! - otrzymujemy emeryturę w wy­sokości 380 zł miesięcznie!
   Skąd zatem na koncie Jana Kowalskiego w ministerialnym kal­kulatorze pojawiła się emerytura 2,4 tys. zł? Wyjaśnienie znajdziemy w umieszczonym pod kalkulatorem (drobnym drukiem) dopisku. Wynika z niego, że po pierwsze: składki będą inwestowane w ak­cje, obligacje rządowe i depozyty bankowe i będą przynosić rok w rok, przez 40 lat, po 3,5 proc. zysku (ponad inflację!). To założenie wzięte z sufitu. W tym roku inflacja wyniesie ok. 1,5 proc. Proszę pokazać mi bank, który przyjmie ode mnie depozyt na 5 proc. rocznie - chyba że to instytucja typu Amber Gold. Banki dają co najwyżej 0,5 proc. odsetek ponad inflację. To może obligacje rządowe? Góra 1-1,5 proc. ponad inflację. No to może akcje? I tu jest pies pogrzebany. Ustawa o PPK zmusza towarzystwa inwestycyjne do przeznaczania co najmniej 25 proc. (ale mogą i 64 proc.) składek na zakup akcji spółek z grupy WIG20, czyli głównie państwowych kolosów energetycznych, kopalnych i paliwowych. W okresie ostat­nich 20 lat wartość akcji WIG20 rosła średniorocznie o 3,2 proc., a inflacja - o 2,7 proc., czyli „przebicie” ponad inflację wyniosło tyl­ko 0,5 proc. W sumie ten radosny optymizm zawyżył przewidywaną przez kalkulator emeryturę o 500 zł.
   Po drugie, w kalkulatorze założono, że całą zgromadzoną kwotę będzie się wypłacać tylko przez 10 lat (!), co sztucznie pod­wyższyło miesięczną emeryturę aż o 800 zł! Z „kalkulatorowej” kwoty 2,4 tys. zł zostaje więc już tylko 1,1 tys. zł. Niby też nieźle, tyle że taką emeryturę Kowalski odbierze w 2059 r., kiedy - cały czas zgodnie z założeniami z kalkulatora, zawartymi w dopisku na dole strony - jego pensja będzie wynosić 12 tys. zł! Emerytura w kwocie 1,1 tys. zł będzie wówczas znaczyła dla niego właśnie tyle, ile dziś przy pensji 4 tys. zł stanowi 380 zł.
   Mamy zatem do czynienia z potężną manipulacją, mającą na celu zwabienie jak największej liczby Polaków ofertą przystąpienia do PPK - podobnie jak niegdyś wabiono do OFE reklamami o wakacjach pod palmami. A po co to wszystko? Ano po to, aby wpływami ze składek (rząd liczy na kilkanaście miliardów rocznie!) rozkręcić inwestycje, co wypadałoby poprzeć, gdyby nie fakt, że te miliardy będą finansować także nierealne i kosztowne obietnice tego rządu, jak: narodowe auto elektryczne, flotylla promów na Bałtyku, narodowe drony i luxtorpedy, a wreszcie potwornie drogie gigalotnisko na 100 mln pasażerów. Na wszystkie te zachcianki nie ma pieniędzy, więc składka na PPK będzie jak znalazł.

Wnioski? Oszczędzanie na przyszłą emeryturę - tak, ale nie wolno oszukiwać ludzi. I po drugie - gromadzone na przyszłe emerytury pieniądze nie mogą zostać zmarnowane. Odsunięcie PiS od władzy jest więc konieczne nie tylko ze względu na łama­nie konstytucji, ale także ze względu na zagrożenie, jakie te rządy stwarzają dla ekonomicznego bezpieczeństwa milionów Polaków - przyszłych emerytów.

*

UWAGA! PiS opóźnia przyjęcie budżetu, tworząc warunki do rozwiązania Sejmu na początku lutego! Trzeba niezwłocznie przystąpić do rozmów o wspólnej liście opozycji.
Szczegóły na: www.polityka.pl
Marek Borowski

Komu biją dzwoneczki

W sumie to dobrze, że tuż przed świętami gościliśmy w Polsce światowy szczyt kli­matyczny. Zostały po nim wspomnienia rozmaitych, z polskiej strony, niezręcz­ności i wpadek wizerunkowych, ale też chyba wrażenie, że stało się coś ważnego. Rząd nieopatrznie ściągnął do Polski dyskusję o globalnym ociepleniu. Nawet do publiczności TVP musiał przebić się komunikat, że nadciąga jakaś globalna ka­tastrofa klimatyczna i że Polska będzie miała problem ze swo­ją coraz kosztowniejszą, opartą prawie wyłącznie na węglu, energetyką.
   Przypadkowym, ale bardzo dosadnym, potwierdzeniem tych prognoz były toczące się, właściwie przez cały czas ka­towickiego szczytu, publiczne dyskusje o podwyżkach cen prądu w Polsce oraz towarzyszące im informacje o drastycz­nym wzroście opłat za emisję CO2, rosnącym imporcie węgla z Rosji, także kolejne grudniowe alarmy smogowe. Obecna opozycja, która, będąc jeszcze przy władzy, została zmuszona do panicznego wycofywania się z programu likwidacji niewydajnych kopalń, teraz nawet się nie musiała odzywać - o ko­nieczności szybkiego przechodzenia na odnawialne źródła energii mówili wszyscy zaproszeni eksperci. Groźba termicz­nej zagłady, a przynajmniej niewyobrażalnej dewastacji pla­nety i to w przeciągu życia dwóch-trzech pokoleń, nabrała ponurego prawdopodobieństwa. Tu święta, prezenty, lampki, choinki i w ogóle jingle bells, a wtle alarmowe dzwony. Kato­wice zwarzyły atmosferę.

Szczyt klimatyczny pokazał jednocześnie jak bardzo władze polityczne, nie tylko w Polsce, są nieprzygotowane, może i niezdolne, do konfrontacji z najpoważniejszymi globalnymi zagrożeniami. To nienowa, ale bardzo przykra konstatacja, zwłaszcza że jest chyba gorzej, niż było. Plan, z wielkim mo­zołem i w ostatniej chwili, przyjęty w Katowicach okazał się minimalistyczny i mało ambitny. Nie przypadkiem konkluzji szczytu omal nie storpedowała samotnie Brazylia, która od paru tygodni ma nowego prezydenta, nazywanego już Trump Latino. Rządy, nie tylko te jawnie populistyczne, stały się więźniami licytacji wyborczych, zagadywania trudności, godnościowej i megalomańskiej retoryki.
   Jak, żeby już wrócić na nasze podwórko, władze mia­łyby zakomunikować górnikom, że przemysł węglowy nie ma przyszłości, skoro „nie pozwolimy nikomu zamordować polskich kopalni”; jak powiedzieć milionom konsumentów, że energia elektryczna będzie drożeć i że nie da się tych kosz­tów bez końca „rekompensować”; że powinny rosnąć opłaty za utylizację śmieci, za korzystanie z plastików, za pobór wody, że przemysł musi ponosić wyższe koszty korzysta­nia ze środowiska naturalnego. Gdyby dziś jakaś formacja polityczna, w imię odpowiedzialności za los planety, zaczęła się domagać ograniczenia wzrostu gospodarczego i demogra­ficznego, zmniejszenia zużycia paliw i surowców, podnoszenia cen towarów konsumpcyjnych, zostałaby potraktowana jako skrajna i ekscentryczna. Populizm odebrał polityce odwagę i powagę, którą jednak w przeszłości czasem miewała.

To było bardzo widoczne w naszych ostatnich politycz­nych przedstawieniach. Zarówno władza, jak i opozycja podsumowywały przed świętami mijający rok, mobilizowały się przed nadchodzącymi wielkimi kampaniami, a przy okazji próbowały Polakom podrzucić tematy do świątecznych roz­mów. W krótkim czasie mieliśmy serię publicznych wystąpień liderów: w Jachrance na posiedzeniu klubu PiS, w Sejmie, w debacie nad wotum zaufania dla premiera Morawieckiego, a potem nad wotum nieufności dla rządu, w końcu na szumnie zapowiadanej konwencji PiS w podwarszawskich Szeligach. Niby to partia władzy dyktowała sekwencję tych wydarzeń, ale ich przekaz był wyraźnie skierowany do we­wnątrz i zaskakująco pusty. Zabrakło nawet spodziewanych mikołajowych prezentów. Padła jedynie ze strony premiera zapowiedź, że dopiero za kilka tygodni (cytuję) „w naszym programie przedstawimy propozycje programowe”. Żadnych realnych odniesień wobec wyzwań klimatycznych i ener­getycznych, poza zapowiedzią, że nie będzie doraźnych podwyżek cen prądu; wobec protestów rolników, płaco­wych żądań pracowników budżetowych, afer KNF i SKOK. Natomiast mnóstwo, zwłaszcza ze strony premiera, pole­micznych popisów, drwin z opozycji, nieprawdopodobnego samochwalstwa.
   We wszystkich ostatnich wystąpieniach w zasadzie cho­dziło o ekspozycję jednego, kluczowego pomysłu „progra­mowego”, przygotowanego na wybory do europarlamentu. To powtarzana mantra o tym, że PiS chce po raz drugi wpro­wadzić Polaków do Europy, bo Europa to „nie obyczajowe eksperymenty” czy „wyimaginowana wspólnota”, ale zarobki i poziom życia. „Europejskość to wyższe płace”, o które będzie się troszczyć władza - a im więcej zarabiasz, tym bardziej jesteś Europejczykiem. (Według tej formuły najbardziej eu­ropejska byłaby chyba Arabia Saudyjska). Opozycja też się zresztą wpisywała w tę logikę, sugerując, że w przyszłości jeszcze bardziej zadba o wzrost zarobków, świadczeń, dotacji, obniżkę kosztów utrzymania.

W tej atmosferze, w roku kampanii wyborczych, absolutnie nie da się poważnie rozmawiać o niczym, bo rywalizujące partie zgodnie uznały, że każda nieprzyjemna, kontrowersyjna propozycja grozi przegraniem wyborów. Tzw. elektorat jest traktowany jako fundamentalnie nieodpowiedzialny, łapczy­wy, beztroski, histeryczny, w najlepszym przypadku - komplet­nie obojętny. Więc jak i z kim rozmawiać o stopniowej rezygna­cji z węgla? Jak umówić się w sprawie reformy i finansowania służby zdrowia, najlepszego dla Polski kształtu instytucji euro­pejskich, edukacji, realnego usprawnienia wymiaru sprawiedli­wości, obsady stanowisk w spółkach Skarbu Państwa?
   Równo 30 lat od rozpoczęcia transformacji należałby się uczciwy bilans, audyt państwa i nowy „plan generalny”. Inaczej nawet wyborcze zwycięstwo nad PiS, które znów wydaje się możliwe, będzie krótkotrwałe i bezproduktywne. To brzmi jak apel do różnych zawodowych środowisk, żeby, jak przed 30 laty, wzięły sprawy w swoje ręce i popracowały nad plana­mi „po”. Nadchodzi egzamin dojrzałości. Za rok, w następne święta Bożego Narodzenia, będziemy już znali odpowiedzi na najważniejsze wyborcze pytania. Na pozostałe chyba sami musimy szukać odpowiedzi. Święta to dobry czas, żeby zebrać siły i myśli przed tym wyjątkowym rokiem polskiej współcze­snej historii.
Życzmy sobie spełnienia nadziei.
Jerzy Baczyński

Mój pierwszy raz

Widmo krąży po me­diach - widmo inter­aktywne. W języku mediów interaktyw­ny to taki program, w którym zamiast senatora Marka Borowskiego czy profesor Jadwigi Staniszkis na antenie radia i telewizji rozlegają się telefony od słuchaczy. Słu­chacze i widzowie zamiast słuchać i patrzeć - sami zaczy­nają mówić. Błędne koło - słuchacze słuchają słuchaczy, a w studiu zostawia się tylko dyżurnego, który odbiera telefony i mówi: „Dzwoni pan Waldemar z Kościerzyny”.
   Program interaktywny oznacza upragnioną wymianę elit, gdyż trudno sobie wyobrazić, iż były prezydent czy członek akademii nauk wieczorami telefonuje do radia, by przekazać swoje stanowisko w sprawie szczepień lub Unii Europejskiej. Nawet ambasador Mosbacher nie te­lefonuje do premiera po nocach, tylko przekazuje swoje refleksje na piśmie. (Premiera trudno zresztą złapać te­lefonicznie, gdyż albo jest na nabożeństwie, albo na spo­tkaniu, albo - jak z panem Solorzem - na jednym i dru­gim jednocześnie). Zamiast autorytetów, zaproszonych z wielkim trudem do radia, wpuszczamy na antenę senio­rów, choćby panią Janinę z Wałbrzycha, która telefonuje, żeby powiadomić, że dzieci w szkole są przeciążone na­uką i tornistrami, a przecież mają prawo do szczęśliwego dzieciństwa, lub że mycie zębów w szkole powinno trwać najmniej tyle co mycie nóg. Media interaktywne mają ogromną przewagę nad tradycyjnymi: zamiast samemu przygotowywać program, wpuszczamy na antenę kogo­kolwiek (wszak go nie znamy), a sami oglądamy w tym czasie „Kropkę nad i” lub ucieramy twaróg na paschę.
   Zamiast tworzyć w mękach felieton, lepiej zlecić pi­sanie czytelnikom. Kończą się felietony w starym stylu, które wymagały kultury Toeplitza, erudycji Hartmana, poczucia humoru Głowackiego i Tyma. Teraz wszystko musi być interaktywne! A więc i ja, żeby utrzymać się przy życiu, ogłaszam pierwszy na świecie felieton interaktyw­ny, napisany przez przyjaciół i czytelników. Moja rola po­lega już wyłącznie na zadaniu tematu („Ja rzucam myśl, a wy ją łapcie”, jak mawiał pewien stary komunista, Paweł Hoffman albo Roman Werfel, na jedno wychodzi). Więc zadaję moim bliskim temat: „Mój pierwszy raz”.

Większość osób, które pytam: „Jaki był twój pierwszy raz?”, patrzy na mnie nieufnie. „Niby taki bywalec i światowiec, a po prostu cham” - myślą. Ale kiedy wy­jaśniam, że nie chodzi mi o to, co oni myślą, tylko o to, kiedy po raz pierwszy... jedli coś dziwnego, rozwiązują im się języki.
   Opowiada profesor Adam Daniel Rotfeld, niekoronowany król polskiej dyplomacji, były minister, wieloletni dyrektor Sztokholmskiego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI). W czasach, kiedy umacniał pokój, Daniel zaglą­dał także do kuchni: „Rok 1993. Po raz pierwszy jesteśmy z żoną zaproszeni przez Króla Szwecji Karola XVI Gusta­wa i Królową Sylwię na uroczysty dinner z okazji wizyty belgijskiej pary królewskiej. »Ma Pan szczęście - szepnęła mi do ucha Dama Dworu. - Uczestniczymy w wydarzeniu wyjątkowym, ponieważ nie ma w dzisiejszej Europie wielu koronowanych głów państw. W do­datku król Belgów jest spowinowa­cony z naszym królem«. Na czym polega specjalny charakter dzisiej­szego wieczoru? - spytałem swoją sąsiadkę. Akurat kelnerzy nalewali z bogato zdobionych waz zupę. »A choćby na tym - cią­gnęła Dama, że - po raz pierwszy od 17 lat - jest dziś podawana zupa, rzadki specjał szwedzkiej kuchni, przy­gotowywany z najdelikatniejszych listków młodej pokrzy­wy. Zapewne nigdy Pan czegoś takiego nie smakował«. Zamilkłem. Moja sąsiadka spojrzała na mnie i zapytała wprost: »Zna Pan tę zupę?«. Odparłem: I owszem. Ale po­zwoli Pani, że o okolicznościach i szczegółach opowiem Pani przy innej sposobności.
   Nie uważałem za stosowne, by przy tym stole opowia­dać, jak to jesienią 1946 r., w czasie wielkiej suszy i nieuro­dzaju na Ukrainie - miliony pędzonych głodem ze skolektywizowanej Ukrainy ruszyły na Podole i Wołyń, czyli dawne polskie Kresy. Zjadali wszystko, co rosło i nadawa­ło się do jedzenia. Wtedy poznałem smak pokrzywy, która była przez kilka miesięcy moim głównym pożywieniem. Ale - jak pisał Kipling - to już zupełnie inna historia. Nie nadawała się na towarzyską konwersację przy takich go­ściach i takim stole”.
   Czytelnikom interaktywnym wyjaśniam, że Rudyard Kipling to pisarz angielski, którego „Księga dżungli” była naszą lekturą w dzieciństwie. Obawiam się, że niektórzy współcześni mylą Kiplinga z Quislingiem albo wręcz z piklingiem.

Mój przyjaciel mecenas Krzysztof Stępiński, znany adwokat, obrońca praw człowieka, rzecznik dys­cyplinarny Izby Adwokackiej w Warszawie, znakomity kucharz i gourmant, mówi mało, ale smacznie: „Mój pierwszy raz? Trochę mi było wstyd, bo to było kilka mie­sięcy po wydarzeniach w Radomiu, ale nie będę ukry­wał, że w pewnych okolicznościach przyrody zapomina się o rzeczach smutnych. W 1976 r., po uzyskaniu zgody ministra sprawiedliwości, mogłem otrzymać paszport i wyjechać za granicę. Droga na Elbę, po wskazaniu w formularzu paszportowym wszystkich przejść gra­nicznych, wiodła przez Czechosłowację, Austrię i Szwaj­carię oraz oczywiście Włochy kontynentalne. Na tarasie restauracji w Zermatt, z widokiem na Matterhorn z obo­wiązkową chmurką, blisko szczytu zjadłem pierwszy raz melone e prosciutto crudo. Potem już poszło z górki”.
   Osobą, która z niejednego pieca chleb jadła, jest moja przyjaciółka od lat studenckich po dziś dzień, profesor Ewa Kuligowska, radiolog z Uniwersytetu Bostońskiego. Po studiach w Warszawie znalazła się w USA, gdzie zrobiła oszałamiającą karierę, została najbardziej utytułowaną radiolożką (nazywano ją „doctor K”), na przestrzeni lat sprowadziła do Stanów na staże i stypendia kilkudzie­sięciu polskich radiologów. Pierwsze prześwietlenie za­wdzięczam jej w czasach studenckich (lata 50.), kiedy symulowałem, by nie jechać na obóz wojskowy do Szcze­cina. Niedawno dzieliliśmy jej radość, kiedy została drugą w historii kobietą doktorem honoris causa Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.
    „Nie zapomnę mojego pierwszego śniadania w Brigh­ton, angielskim mieście portowym nad kanałem La Man­che - wspomina Ewa. - Mój mąż nie mógł się już docze­kać na słynne angielskie śniadanie: jajka na bekonie, kiełbaski, grzyby, fasolkę w sosie pomidorowym. Nieste­ty, okazało się, że w naszym hotelu podają tylko jedno śniadanie: był to kipper z jajecznicą. Kipper to śledź, wypatroszony, posolony i wędzony. Było to tradycyjne śniadanie na Wyspach Brytyjskich, teraz podawane już tylko w hotelach i w restauracjach. Sojusz amatorów kippera i kidney pie (zapiekane nereczki w cieście) przeważył szalę na rzecz brexitu.
   Druga kulinarna niespodzianka spotkała mnie w dro­dze z Paryża do Monako. Zatrzymaliśmy się w małym hoteliku. Na kolację podano przysmak francuski - móż­dżek cielęcy, cervelle de veau albo tete de veau. Na talerzu podano nie tyle móżdżek co mózg ze świetnie zachowa­nymi półkulami. Trzęsący się z tyłu móżdżek wyglądał dokładnie tak, jak w prosektorium na moich studiach medycznych. Nie chciałam go nawet skosztować (w pro­sektorium z zasady nie jadłam), ale gdy John szybciutko zmiótł móżdżek, wtedy i ja spróbowałam. O dziwo, mózg zniknął i z mojego talerza”. (Teraz ma dwa, stąd honoris causa - Pass.).

Skoro o móżdżku mowa, to pamiętam kolację, którą Bożena i Krzysztof Toeplitzowie wydali u siebie w Ło­miankach dla ówczesnego ambasadora Szwecji w Polsce (1979-84) Knuta Thyberga i jego małżonki. Ambasador pielęgnował polskie kontakty, to u niego po raz pierw­szy poznałem młodego człowieka, który przedstawił się jako Donald Tusk. Kiedy już zasiedliśmy do stołu, Bożena - niezrównana pani domu i gospodyni - wkroczyła z tacą pełną gorących, prosto z pieca, grzanek z móżdżkiem. Goście, mimo że byli dyplomatami, nie mogli się zmusić do jedzenia. - Proszę spróbować, jest świeży. Ten móż­dżek jeszcze dzisiaj rano myślał - zachęcał Krzysztof.
   Nie wszyscy moi przyjaciele są sędziwi. Niektórzy, a ra­czej niektóre - wręcz przeciwnie. Dr Patrycja Sasnal, zja­wiskowa arabistka, należy do najmłodszych (i „naj” pod wieloma innymi względami).
   Patrycja wspomina swoje „poznania” gastronomicz­ne. „Najpierw: pierogi z „płuckami” mojej babci - zawsze chodziły pod tą nazwą w zdrobnieniu - chwilę mnie, dziecku, zajęło, zanim się zorientowałam, że chodzi o płu­ca. Były bardzo kwaśne. Przestałam je jeść.
   Kiedy miałam 25 lat, poleciałam na tydzień do Kalifor­nii do brata - bardzo źle zniosłam lot, ale jeszcze o tym nie wiedziałam i prosto z samolotu poszliśmy na kolację do miejscowej artystki, która zaprosiła sporo ludzi. Je­dliśmy karczochy - po raz pierwszy miałam taką okazję. Nie wiedziałam, czy tylko ja dostałam na talerz twarde, niejadalne kule - czy inni też to mają, ale grają w tę grę, by nie robić gospodyni przykrości.
   Na Bliskim Wschodzie było wiele zachwytów, zawsze dotyczyły rzeczy najpospolitszych, dla biedoty. Najlepsza zupa, jaką tam jadłam, to muluchija - zielona, glutowata egipska zupa z posiekanej juty warzywnej. Przyjaciółka Egipcjanka zabrała mnie na rodzinną kolację do ubogiej, ale znanej z ulicznej kuchni dzielnicy Kairu - miejsce, przy którym usiedliśmy, serwowało głównie pieczonki, a ja jestem jaroszką. Jedyne, co dla mnie mieli, to właśnie nalewaną z wielkiego gara muluchiję. Juta to inaczej szpi­nak egipski albo ślaz żydowski - w zupie tej muzułmanie i Żydzi współistnieją w pokoju - tym bardziej smakuje.
   Wreszcie najpiękniejsze odkrycie kulinarne na Bliskim Wschodzie - coś, co Arabowie nazywają termes: żółte groszki, trochę mniejsze od bobu, jedzone gotowane, ale na zimno, na zakąskę, jak solone orzeszki. Po raz pierwszy jadłam je w Kairze, na dachu wieżowca z widokiem na Nil. Okazały się łubinem - owocami kwiatów, które znałam z dzieciństwa: babcia i mama je kupowały. Kiedy sama w Polsce próbowałam ugotować łubin - poległam. Trzeba go wiele dni moczyć, zmieniając systematycznie wodę, by wypłukać szkodliwe substancje. Mój łubin ostatecz­nie spleśniał - próbę podjęłam w lecie. Zachwyciłam się łubinem, bo to most, choć mały, między Europą a Bliskim Wschodem, Polską a Egiptem, a w dodatku ma element ta­jemnicy: ta szkodliwa substancja, którą trzeba wypłukać”.

Mój kolega szkolny Feliks („Wodzirej”) Falk, znany reżyser filmowy, wspomina dawne czasy, rok 1956, kiedy miał piętnaście lat. „Jak większość moich kolegów z klasy i ze szkoły byłem wychowywany i indoktrynowany w duchu antykapitalistycznym i antyamerykańskim.
A jak Ameryka, to wiadomo: jazz, dżinsy, bikiniarze i co­ca-cola. Wszystko zabronione. Ale jazz już gdzieś grają w podziemiach. Tyrmand prowadzi w Krakowie Zaduszki Jazzowe, dżinsy rzadko, ale tu i ówdzie widać, bikiniarze w kolorowych skarpetkach i butach na słoninie drażnią obrońców kultury socjalistycznej, tylko coca-coli nigdzie nie ma. Nie znam nikogo, kto mógłby się pochwalić, że pił ten legendarny napój. Co prawda w latach 50. byli nielicz­ni, najczęściej pracownicy polskich placówek dyploma­tycznych czy handlowych za granicą, którzy nie żałowali sobie zachodnich delikatesów, ale ja nie znałem nikogo, a i oni nie byli pewnie skorzy do chwalenia się w kraju, że mieli bliskie spotkania z ohydnym produktem gospo­darki amerykańskiej. I przyszedł Październik. A razem z nim nastąpiły poważne zmiany polityczne. Zimna wojna trwała nadal, ale nastąpiło pewne otwarcie na świat i coraz więcej ludzi mogło wyjechać za granicę. Moja mama również wystąpiła o paszport, dostała go i wyje­chała na miesiąc do Izraela odwiedzić rodzinę, z którą nie widziała się od dwudziestu lat. Kiedy mama wróciła do domu i zaczęła się rozpakowywać, pierwszy prezent, który wyjęła z walizki, to była... coca-cola. Obaj z ojcem popatrzyliśmy pożądliwym wzrokiem na piękny kształt żłobionej butelki, najpierw obejrzeliśmy ją dokładnie jak jakiś artefakt odnaleziony w grobowcu, następnie ostrożnie został zdjęty kapsel i napój rozlany do szkla­nek. W szklankach pieniło się i syczało. (Felek nie wspo­mina, czy mama przywiozła także lód - Pass.). Razem z ojcem podnieśliśmy nasze szklanki i najpierw wargami dotknęliśmy pierwszych kropel, po czym wypełniliśmy usta pozostałą zawartością szklanki. Legenda zderzyła się z rzeczywistością. I rzeczywistość przerosła legendę. Nigdy później cola nie smakowała mi tak jak wtedy. To był mój pierwszy raz”.
Daniel Passent

Magia Świąt

Pojechałem z Mamą do centrum miasta. Jest w tym weku i w takim stanie zdrowia, że nie opuszcza domu na Ochocie, poza sporadycz­nymi wyjściami do kiosku czy sklepu. Do Śródmieścia nie zapuszcza się od lat, chyba że na badania do szpita­la na Lindleya. Turystycznie nie dałaby rady dojechać, zresztą nie ma po co. Nie wiedziała więc, jak Warszawa się zmieniła w ostatnim czasie, ile nowych rzeczy po­wstało. A że kocha to miasto, więc po wizycie w przy­chodni na Oczki zboczyłem z kursu i rozpocząłem długą taksówkarską jazdę po mieście. Pokazywałem jej wszystko, co nowe i ciekawe. Chłonęła każdy widok, po­cząwszy od graffiti na rondzie Sedlaczka i budynku ra­diowej Trójki, teraz to pisowskie radio, tak?”), przez stadion Legii, który ostatnio widziała jako szarą dzia­dowską konstrukcję z prętów i usypanej ziemi, aż po nowy Torwar, który też zobaczyła po raz pierwszy.
   Przejechaliśmy wolniutko Wiejską obok Sejmu i zobaczyła płotki do odpędzania obywateli. Milcza­ła. Minęliśmy kawiarnię Czytelnik, gdzie w każdy wtorek zbierają się pisarze i artyści, by omówić sytua­cję w kraju i środowisku, objechaliśmy palmę na ron­dzie de Gaulle’a - znała ją jedynie z mediów. Podobała jej się bardzo. Świąteczne oświetlenie Nowego Światu i efektowna dekoracja przy pomniku Kopernika wzbu­dziły w niej szczery zachwyt. Minęliśmy odnowione hotele Europejski i Bristol, potem tymczasowy pałac Dudy, gdzie poprosiła, by przystanąć, bo to miejsce smoleńskich zadym, dziś z jednym wątłym krzyżem, aż podjechaliśmy pod obydwa nagłe pomniki na placu Piłsudskiego. Podszedł do nas ochroniarz z uśmiechem i wskazał pomnik Piłsudskiego, mówiąc: „Ten jest waż­niejszy”. Te dwa świeże, przy których nie było żywej du­szy, skwitowała cierpko „Dziadostwo”. Podczas jazdy bezustannie powtarzała: „Ależ ta Warszawa jest pięk­na, jak się zmieniła, jakie to jest cudne miasto”. Grób Nieznanego Żołnierza, Zachęta, zagłębie podejrza­nych klubów na Mazowieckiej i Pałac Kultury z pobli­skim wygiętym wieżowcem Libeskinda („to tu mieszka Lewandowski”). Patrzyła na wszystko z zachwytem. Wróciła do domu szczęśliwa. To była nasza świąteczna wycieczka.
   Moja przyjaciółka od lat, Maja Gottesman. zapytała: „Co to jest Magia Świąt?”. Odpisałem ciurkiem, niczym Kerouac: „Ja Ci wytłumaczę. Cała ta histeria, jeszcze z dzieciństwa, kiedy zawsze w grudniu był śnieg, jeź­dziliśmy na sankach, na każdym podwórku było lo­dowisko i dzieciaki jeździły na łyżwach, i czekanie na rzeczy i zjawiska czarodziejskie, Mikołaja z workiem prezentów, gdy pojawiały się choinki z prawdziwymi kolorowymi świeczkami (pamiętasz takie przypina­ne na klipsy do gałęzi?), bombki, włosie anielskie, łań­cuchy i lalki z papieru, w domu krzątanina, bo rzeczy będą rzadko widywane, karp faszerowany i pieczony, szynki zdobyte od baby ze wsi. może nawet mitycz­ne pomarańcze, zające wiszące w oknach, a potem tuż przed wigilią chłopcy przebierańcy chodzący od drzwi do drzwi z szopkami z papieru i śpiewający kolędy, ko­miniarz, który się zjawiał po datek, co miało gwarantować szczęście przez kolejny rok, i inne rzeczy, jak sianko pod obrus i opłatek, przynoszone z pietyzmem z kościoła, czekanie na pierwszą gwiazdkę (betlejem­ską), składanie życzeń szczerych z łamanym opłatkiem, bo wtedy ludzie w czary i siłę opłatka wierzyli, a potem pasterka, cudowny wystrój kościoła i duchowe unie­sienie - to wszystko w czasach dawnych, ubogich prze­nosiło nas swoją urodą w krainę Disneya, czyniło życie magicznym z wyglądu i takimże w nadziei. Że stanie się cud dobra. Że zwierzęta przemówią do nas ludzkim gło­sem. Szłaś ulicą, w oknach wszędzie zapalone lampki na pięknych choinkach, choinki na podwórkach, czasem Mikołaje przemykający do domów. Zmienialiśmy po­nury bury komunizm w mały Times Square, w inny ko­lorowy świat. Wtedy, w tej powszechnej biedocie, nasze dzieciństwo dostawało sznytu czarodziejskiego; na mo­ment przenosiliśmy się do lepszego świata. Na tym po­legała Magia Świąt. Ludzie próbowali być wtedy dobrzy.
   Dziś wyobraźnia jest zamordowana, dostarcza się ją technicznie, w 3D, duży telewizor ma być, kapujesz, »są fajne chińskie lampki w galerii«, kupujesz, stawiasz, podrzucasz, karpia bierzesz z garmażerki, czasu brak, Mikołaj do wynajęcia za drogi i w sumie śmieszny, kto
dziś wierzy w takie coś. łyżew i śniegu nie ma, ch...j nie magia, raptem kwadrans przy stole i rach ciach pudeł­ka z perfumami, w życzenia nikt nie wierzy, są szyb­kie, sztampowe, bezosobowe, bez miłości, tylko trzask, cmok i do stołu, z ekranu leci »Kevin sam w domu«, lu­dzie podzieleni wojennie przez politykę, więc o czym tu gadać, zaraz kłótnia, i pokoleniowo, bo starym też kumatoksu brak. koleżanki czekają na SMS-a i wygłupy na snapie, a do tego ojciec nie kliknął »zakupu magik w internecie, bo droga, kredyt warczy, nigdzie nie jedziemy. Pozostaje Ci, Maju Droga, sięgnąć za friko do pamięci, do dzieciństwa i się uśmiechnąć - bo wtedy istniała, w nas, w wyobraźni, w serduszkach. Najlepsze­go, Maju!!!”.
   I Mamie oczywiście. I Państwu również.
Zbigniew Hołdys

Świąteczne lokowanie produktów

Zacznijmy od koszul. Lubię kolorowe, wzorzy­ste, w absurdalne wzorki, samochody, mapy, roboty, zwierzęta, żarówki, kasety wideo, znaczki pocztowe, owoce, warzywa i co tam wyobraźnia projektantom podsunie. Wynajduję je, im bardziej niszo­we, tym lepiej, żeby nie przydarzył mi się koszmar damy na bankiecie, czyli że koleżanka ma taką samą kieckę.
   Co mi się zresztą prawie przytrafiło. Na targach książ­ki w Krakowie. Przebijam się w dzikim ścisku, ktoś mnie woła, patrzę, a to Mariusz Szczygieł. Uśmiechamy się, już mamy zacząć niezobowiązującą konwersację, gdy nagle pojmujemy grozę sytuacji i zamieramy jak Neo i agent Smith przed walką, a kamera objeżdża nas dookoła. Bo my już wiemy. Odmienne wzory mogą zmylić krytyków literackich i postronnych obserwatorów, ale nie nas: ko­szule, które założyliśmy rankiem, pochodzą z tej samej niewielkiej manufaktury. Dociera do mnie, jak wygląda piekło szafiarek, ich ból, rozpacz i cierpienie. Już nigdy nie będę tym samym człowiekiem.
   Od tej pory nerwowo reaguję na każdy nowy post Szczygła na insta - jaki tym razem zaproponuje wzór? Na szczęście widzę, że dorobiliśmy się niepisanej umo­wy określającej granice wpływów. Wzorki generalnie tak, ale Mariusz idzie bardziej w geometrię, biel, czerń, kontury, ja jadę w rokoko. Nie zapytałem go, co robi, jak mu szafa pęka. Wyrzuca? Oddaje? Mam z tym problem. Żona ciśnie, by przewietrzyć wieszaki, a mnie serce pęka na myśl o pozbyciu się którejkolwiek. Nawet tych o rozmiar za małych, kupionych 10 kilo temu. Bo co dla mnie jest oczywiste i nie wiem, dlaczego pani Dziewit się śmieje, już niebawem wezmę się za siebie i będą jak znalazł.
   Żona w ogóle nic nie rozumie. Na przykład poszukiwa­nia doskonałej „kurtki czarnej materiałowej, takiej jakby z brezentu, a może nie z brezentu, no z takiego materia­łu, wie pan. pani”, jak staram się to precyzyjnie przekazać sprzedawcom w przeróżnych sklepach, ale oni ewidentnie się nie znają, bo nie wiedzą, o co mi chodzi. I tak szukam od ponad dekady, narażając się na niestosowne zaczepki ze strony małżonki, że znowu kupiłem „taką samą szmatę, która ma być tą doskonałą, a wygląda dokładnie tak samo jak ta poprzednia i za miesiąc powiesz, że to jednak nie to”. A co mam mówić, jak to nie to?
   Udało się za to z butami. Tu muszę na chwilę zanu­rzyć się w mroczną noc stanu wojennego, którą pewne­go dnia rozświetliły dwie niezwykłe gwiazdy. W sklepach
straszyły puste półki, wszystko na kartki, a uczniów warszawskich podstawówek ogarnęła mania pisania do za­chodnich firm z prośbą o folder reklamowy, nalepkę, cokolwiek. Nikt nie znał angielskiego, więc wszyscy ko­piowaliśmy ten sam tekst: „Dear Firm! I’m very intere­sted in Your firm. Please send me some prospects and labels from Your firm”. Adresy były zazdrośnie strzeżo­ną tajemnicą, z jednym wyjątkiem: bajecznej Coca-Co­li, która każdemu przysyłała kwadracik z dziewięcioma nalepkami z logo napoju w dziewięciu językach. Niech się chowają smartfony na komunię, konsole pod choin­kę, nie wie nic o radości z prezentu, kto takich nalepek nie dostał.
   A ja kolekcjonowałem papierki od czekolad. Mozolnie zbierałem te z darów z Zachodu, prosiłem znajomych, by jak zjedzą swoje, zostawili dla mnie opakowanie. Przepi­sywałem skrupulatnie adresy i słałem „Dear Firm! I’m very...”. Aż któregoś dnia przyszedł listonosz z paczką. Rodzice już chcieli ją odebrać, ale pan się uśmiechnął powiedział, że to dla syna. Nikt niczego nie rozumiał, bo znaczki były ze Szwajcarii. A w środku... Na czerpanym papierze ręcznie podpisany piórem list od wiceprezesa firmy Lindt z podziękowaniami za zainteresowanie jego firmą i osiem, dziesięć prawdziwych szwajcarskich cze­kolad! O matulu! Nawet teraz się wzruszam, jak to piszę.
   A co mają do tego buty? Przyszła też paczka z używa­nymi ubraniami z Holandii. W tym trochę zdarte, ale niesamowite trapery, rozmiar 45. Chyba przeznaczone dla taty, ale on miał numer 42, a mnie właśnie hormony eksplodowały i przeskoczyłem ojca o kluczowe trzy cy­ferki. Nosiłem je non stop, najchętniej bym w nich spał, dorzynałem jeszcze na studiach, aż którejś jesieni ode­szły na wieczną bucią wartę.
   Szukałem ich od jakiegoś czasu. Nie pamiętałem na­zwy firmy, nie miałem nawet dokładnego zdjęcia. Aż któ­regoś dnia w sieci... Kiedy opętańczo dumny i szczęśliwy rozpakowałem w domu paczkę, Ania się przyjrzała i rze­kła: „No te to już chyba najbrzydsze, jakie kupiłeś”. A na­stępnego dnia w pracy kolega zagaił pod windą: ,A co to za kierpce cudaczne?”.
   Wesołych Świąt i pięknych prezentów pod choinką!
Marcin Meller

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz