Od kuchni
Polacy,
w tak wielu dziedzinach ignorujący kwestie estetyki, oczekują jej w sferze z
założenia mało estetycznej, czyli w polityce.
Być może na wyobrażenie wielu z nas o polityce i na pragnienie, by była
ona ładna dla oka, wpływa zamiłowanie Polaków do skoków narciarskich. Polityka
to jednak nie skoki, nie tylko dlatego, że Kaczyński czy Schetyna, a nawet
Biedroń w T-shircie ze swego sklepiku nie przypominają skoczków. W polityce nie
dostaje się punktów za styl i jakość telemarku. Liczy się wyłącznie odległość.
Tymczasem od polityków wymagamy nawet więcej niż od sportowców. Nasza piłkarska
reprezentacja może grać podle, ale wynosimy ją pod niebiosa, gdy wygrywa. Od
polityków zaś oczekujemy i skuteczności, i ładnej gry, choć ta ostatnia często
utrudnia to pierwsze.
W zasadzie jest jeszcze gorzej. W polityce ładnej gry bardziej niż
skuteczności oczekujemy głównie od swoich. Kaczyńskiego podziwiamy za
skuteczność. Graczy po stronie liberalno-demokratycznej za skuteczność jesteśmy
gotowi potępić.
Pomoc w eutanazji Nowoczesnej, jaką zaoferowała Platforma, nie wygląda
dobrze. Tłumaczenie, że chciało się skrócić jej cierpienia - wypadają marnie.
Ale bądźmy uczciwi. Nowoczesną zabili jej liderzy. Nokautujący cios zadał jej
Ryszard Petru. Potem dwie liderki wygryzły Petru, a następnie, zgodnie z
przewidywaniami „Newsweeka” sprzed roku, skoczyły do gardeł sobie. Co było
dalej i jaki był finał - wiemy, choć ostatni akt, czyli wyżeranie resztek
Nowoczesnej przez sępy, jeszcze przed nami.
Nie ma co potępiać Schetyny za połknięcie Nowoczesnej. Łączenie partii
to fikcja. Gdy mają one podobną siłę i wpływy, nigdy się nie łączą. Gdy się
łączą, jedna w praktyce połyka drugą. I właśnie to następuje. Błędem jest to,
że nie zadbano o pozory, czyli formę. Nie ma ona wprawdzie znaczenia
pierwszoplanowego, ale jest ważna. Szczególnie dla partii i lidera z
problemami wizerunkowymi. A tym bardziej w czasie, gdy chce się budować trudną
koalicję, której fundamentem musi być zaufanie.
Nie trzeba jednak współczuć Katarzynie Lubnauer. Wcześniej beznamiętnie
wyeliminowała przecież z gry człowieka, bez którego w wielkiej polityce by nie
zaistniała. Teraz okazała się po prostu słabsza i tak jak zdradziła, tak
została zdradzona - w dodatku przez koleżankę, z którą sama wcześniej
zdradziła.
Polityka jest grą ambicji i namiętności. Prawdziwy polityk walczy o
przywództwo w stadzie i o władzę. Jak nie walczy, to jest najczęściej
nieistotną postacią przyjmującą comiesięczne stypendium za czapkowanie
liderowi i podnoszenie ręki w czasie głosowań. Petru chciał zabić politycznie
Schetynę, ale zabił się sam. Tusk chciał zabić
Schetynę, ale na dłuższą metę nie dał rady. Teraz zawarli rozejm, ale nawet z
daleka słychać zgrzytanie ich zębów. Kaczyński zabija albo rzuca na kolana
wszystko, co jest w jego orbicie. I nie ma co się na to zżymać. Politycy
traktują się z sympatią niemal wyłącznic wtedy, gdy ich ambicje się nie
zderzają. Braterstwo występuje tylko w sensie dosłownym. Czy jednak braterstwo
Lecha i Jarosława Kaczyńskich naprawdę było lepsze dla Polski niż polityczna
walka na śmierć i życie?
Oczywiście część publiki uwielbia pozory. Dlatego na przykład kupuje
świeżość Biedronia, który w polityce jest od ponad 20 lat, w tym ponad dekadę
w partii tak inspirującej i idealistycznej jak SLD. Na swój sposób to nawet
urocze, jak ludzie nabierają się na to niby wspólne pisanie programu: dokładnie
tak samo „wspólne” jak to, które ci sami doradcy wymyślali kilka lat temu
Petru. Już poza kamerą mówią otwarcie, że to pic, a program ma być jak
najbardziej ogólny i jak najpóźniej ogłoszony, co politycznie jest zrozumiałe.
Cała reszta to bajeczka dla naiwnych. Robert Biedroń chce władzy. PiS-owi nie
zagraża, interesuje go wyłącznie osłabianie antypisowskiej opozycji. Sprzedaje
więc wywar z odpadków po obamizmie i macronizmie, wykonując kolejne wolty pokazujące,
że najmniej przejmuje się słowem danym wyborcom. Na końcu, gdy będzie silny,
rzuci się Schetynie do gardła, a gdy będzie
słaby, przytuli się do niego z rozbrajającą miną niewiniątka, z jaką dziś
zachęca do zakupu kubków i koszulek z własną podobizną.
Na końcu najważniejsza będzie skuteczność. Lepiej więc się wstrzymać z
recenzjami tego, kto jest charyzmatyczny, a kto nie. O Donaldzie Tusku nikt nie
mówił, że jest charyzmatyczny, zanim nie zdobył władzy. Jeśli Schetyna pokona
PiS, będzie uznany za charyzmatycznego. Jeśli nie, szybko znajdzie się Brutus.
Przypisywanie charyzmy uwodzicielowi jest ryzykowne, musielibyśmy ją przypisać
także słynnemu Kalibabce.
Charyzmatyczny jest triumf. Obietnica może być najwyżej czarująca.
Porażka jest smutna, czasem żałosna.
Taka jest polityka. Bismarck miał oczywiście rację, gdy radził, by nie
zaglądać do kuchni i nie patrzeć na to, jak się ją robi.
Tomasz Lis
Matko Boska!
Matko Boska, Królowo Polski! Zwracam się
do Ciebie z najgorętszą prośbą w imieniu wielu milionów Polaków, żebyś
wysłuchała mojej modlitwy i oświeciła premiera mojego kraju. Po pierwsze,
odbiera mi on prawo do miłości mojej ojczyzny, a po drugie, na dodatek powołując
się na Ciebie, bez przerwy kłamie, Oświeć go, Najświętsza Panienko, każ mu
przemawiać z kartki, bo jak mówi z głowy, czyli z rozumu, to uwidaczniają się
braki w przebiegu myśli i zamiany ich na słowa mądre, godne stanowiska, jakie
zajmuje. Kończę tę modlitwę, dziękując Ci za uwagę, i przechodzę do kolejnych
ważnych spraw.
Chciałbym napisać
coś ważnego o panu Muszyńskim, który zasiada w Trybunale Konstytucyjnym.
Chciałbym jednoznacznie stwierdzić, że pan Muszyński jest świetlistą postacią.
Jest sumienny, bardzo pracowity, wykształcony, dzieli się swoją wiedzą jak
może, wspomagając Prezeskę Trybunału. Nie jest żadnym sędzią dublerem, tylko
wielką postacią tego sądu, jeśli z kimś „współpracował", to tylko w trosce
o dobro naszej ojczyzny, ponieważ patriotyzm bije mu z oczu, nie mówiąc już o
ustach.
Wszystko, co
napisałem o panu Muszyńskim, napisałem bez jego zgody i dlatego spodziewani
się, że już niedługo zostanę wezwany do jakiegoś komisariatu, jak policjanci
wrócą ze szczytu w Katowicach, w których duszą się tak, że przewracają swoje
radiowozy na dach.
Chciałbym też
zwrócić uwagę na ilość czasu, jaki polskie media poświęcają wspólnej podróży
prezydentów Wałęsy i Dudy. Sama podróż obu prezydentów w normalnym kraju byłaby
czymś oczywistym. Różnica polega jednak na tym, że gdyby nasz prezydent miał
klasę, to on zaprosiłby prezydenta Wałęsę do wspólnej podróży, a nie wydał
zgodę na prośbę biura prezydenta Wałęsy. To, że prezydent Duda nie poleciał do
Stanów w koszulce z napisem „Konstytucja”, powinno być dla wszystkich
zrozumiałe.
Krzysztof Materna jest satyrykiem aktorem,
reżyserem i producentem telewizyjnym
Kłamstwo w ruinie
Czy jest możliwe życie publiczne bez
kłamstwa, tego nie wiem. Starsi z nas byli świadkami niejednego kłamstwa, a
młodsi też nie mogą narzekać na nadmiar prawdy W Polsce Ludowej dowiadywaliśmy
się, że żyjemy w najlepszym z systemów, Zachód gnije, Wschód kwitnie, my
miłujemy pokój, a oni nie mogą żyć bez wojny Dokładnie tak, jak mówił prezes
Kaczyński na plenum KC PiS w Jachrance: My jesteśmy cacy, a oni są be. W karykaturach
z epoki „oni” to byli otyli milionerzy w cylindrach i z cygarem, często oparci
o armaty. Gdy system runął, zawaliła się też oficjalna prawda. Narodziła się
prawda III RP - my jesteśmy cacy, wszystko, co pachniało „Peerelem”, nawet bary
mleczne, było be. „Peerelowski” dyrektor, inżynier, oficer czy ekonomista był
skażony. Kto wówczas żył, miał pecha, urodził się nie w porę i dźwigał garb
przeszłości. Aż w 1989 r. nastała Trzecia RP najlepszy okres od co najmniej
dwóch stuleci, statystyki pięły się w górę, reputacja międzynarodowa rosła,
transformacja od socjalizmu do kapitalizmu, od niewoli do wolności, od kłamstwa
do prawdy, uchodziła za przykładną. Ten i ów narzekał na biedę i nierówności,
ale nie był w stanie zepsuć atmosfery historycznego sukcesu.
Minęło ćwierć wieku
(1989-2015), władzę objął PiS, a wraz z nim nowe kłamstwo: oficjalna propaganda
i polityka historyczna z najlepszego ćwierćwiecza w historii Polski uczyniły
ćwierćwiecze najgorsze. Polska w budowie zamieniła się w Polskę w ruinie. Ludzie
nowej władzy, PP Duda, Szydło, Błaszczak, Morawiecki i inni, na wyprzódki
zaczęli szlochać nad Polską w ruinie. Rano mieli usta pełne dumy narodowej i
wstawania z kolan, a wieczorem trajkotali o Polsce w ruinie, „po latach
zaniedbań - mówili - udało nam się podnieść z upadku”. Nadeszła „dobra zmiana”,
wszystko, co było przedtem - było fatalne, Polska Gierka i Tuska nie była w
dużo lepszym stanie niż Coventry czy Drezno po bombardowaniach. „Wkroczenie”
Armii Czerwonej do Polski błędnie nazywano „wyzwoleniem”. Tymczasem prawdziwe
wyzwolenie nastąpiło dopiero w 2015 r. W okamgnieniu Polska, jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki, przekształciła się w jedno z najważniejszych państw
Europy, filar Trójmorza, mocarstwo regionalne, z którym liczą się najwięksi.
Spośród tych
wszystkich kłamstw doby obecnej najbardziej bezczelnymi były (są?) kłamstwo
smoleńskie i kłamstwo o Polsce w ruinie. To pierwsze, ponieważ żerowało na
tragedii, nie wytrzymało konfrontacji z tzw. raportem komisji Millera, nie dostarczyło
żadnej przekonującej alternatywy dla wersji państwowej i zostało (na razie?)
odstawione na półkę wraz ze swoim patronem Antonim Macierewiczem. Natomiast
autorzy kłamstwa o „Polsce w ruinie” mają się znakomicie, paradują w glorii i
chwale, w kraju i za granicą, jak choćby była premier Beata Szydło czy prezydencki
minister, świeżo upieczony belwederski profesor Krzysztof Szczerski. Ludzie ci
nigdy nie odwołali bzdur, jakie szerzyli. Uprawiali pedagogikę wstydu do czasu,
kiedy się ona opłacała, a następnie pedagogikę dumy, od kiedy ta stała się
politycznie opłacalna. Wielu ludzi to kupiło.
„Głównym problemem naszych czasów jest postępujące idiocenie,
ludzie stają się coraz głupsi - nie tylko politycy pokroju Trumpa” - mówi
znany pisarz hiszpański Javier Marias w rozmowie z Michałem Nogasiem („GW” 8
grudnia 2018 r.).
Warto przeczytać
artykuł dwóch młodych polskich ekonomistów z Wielkiej Brytanii - to dr Paweł
Bukowski ze słynnej London School of Economics i dr Wojciech Paczos z
Uniwersytetu Cardiff. W artykule „Złote dekady niepodległości” („Rz” 9
listopada 2018 r.) panowie spróbowali prześledzić dzieje powstawania bogactwa
w Polsce. - W1918 r. nasz pradziadek wytwarzał równowartość obecnych 4 tys.
euro rocznie, z czego do jego kieszeni trafiła połowa. Mógł się ubrać i
wyżywić, nie chodził do kina, wakacje spędzał u rodziny na wsi. Pomagało mu upowszechnienie
edukacji, dostęp do służby zdrowia, ale był
połowę biedniejszy niż jego rówieśnicy w Niemczech, Francji
i Wielkiej Brytanii.
II RP miała być
spełnieniem marzeń, jednak wojna światowa nie pozwoliła ich ziścić. W
przededniu II wojny „nasi pradziadkowie osiągali średni dochód tylko o 1/4
wyższy niż w 1918 r.”. Nowy ład, po II wojnie, obiecywał „socjalistyczny
dobrobyt”, ale odebrał wolność i nie dał w zamian bogactwa. Początkowo, do lat
70., dobrobyt rósł „na skalę dotychczas nienotowaną”. Średni PKB per capita
skoczył niemal trzykrotnie - z równowartości 5 tys. do 13 tys. euro. Jego
motorem była szybka industrializacja, masowa migracja do miast. „Babcia bywała
w kinie i teatrze, a latem jechała w góry czy nad morze”, ale podczas gdy ona
wzbogaciła się z 5 tys. do 14 tys. euro rocznie, jej rówieśniczka w Europie
Zachodniej - z 7 tys. do 24 tys. euro. Wzrost gospodarczy oparty na kredytach
zagranicznych nie mógł trwać długo. Na początku lat 80. – czytamy - Polska
doświadczyła regresu na niespotykaną dotychczas skalę. W dniu upadku PRL „mama
zarabiała tyle, co babcia w 1969 r. Jej średni dochód 10 tys. euro był prawie
trzykrotnie mniejszy niż rówieśników z Wielkiej Brytanii, RFN czy Francji”.
Niemniej przeciętna długość życia skoczyła z 58 do 72 lat. Za mizerny rozwój
Polski w tym okresie odpowiadała fatalna polityka, w tym gospodarcza, która
ograniczała wolności obywatelskie, podporządkowywała partii rządzącej
wszystkie instytucje, miała decydować o życiu obywateli lepiej niż oni sami.
Najlepsze w ostatnim stuleciu były trzy
dekady po upadku komunizmu. „Polska rozwijała się nieprzerwanie i wyraźnie
szybciej niż Zachód. PKB w cenach stałych wzrósł z 10 tys. do 24 tys. euro
rocznie i osiągnął 70 proc. PKB z Europy Zachodniej. Średnia oczekiwana długość
życia w ciągu 30 lat wzrosła o 10 lat”. Autorzy, Bukowski i Paczos, uważają, że
ich pokolenie jest bogatsze, zdrowsze i lepiej wykształcone niż kiedykolwiek.
Najważniejsza lekcja stulecia to ta, że „system oparty na silnej władzy jednej
partii czy człowieka nie rozwiązuje problemów. Prowadzi jedynie do upadku
dobrobytu i łatwo się utrwala, nawet na pokolenia”.
Daniel Passent
Samozachwyt
Premier sam sobie
wystawia entuzjastyczne laurki i przekonuje, że jego ekipa jest najbardziej
„prowolnościowa” z dotychczasowych. Tymczasem ostatnie działania władzy
zaczynają przypominać praktyki, które pamiętamy z końca pierwszych rządów PiS:
spektakularne aresztowania i prowokacje służb specjalnych.
Komentatorzy, którzy prognozują, że
zbliżające się wybory do Parlamentu Europejskiego i krajowe wybory
parlamentarne skłonią PiS do złagodzenia politycznego kursu a przede wszystkim retoryki - mogą się bardzo pomylić.
To prawda, że przebieranie się w owczą skórę dobrze służyło
tej partii w kampaniach wyborczych zarówno przed wyborami prezydenckimi, jaki
parlamentarnymi w 2015 r. - można więc było zakładać, że PiS będzie próbowało
powtórzyć manewr. Ostatnie wydarzenia nie potwierdzają jednak przypuszczenia,
że Jarosław Kaczyński znowu wyrusza w poszukiwaniu umiarkowanych, centrowych
wyborców. Na pewno krokiem w tym kierunku nie było jego przemówienie w Jachrance,
w którym zapowiedział sankcje karne wobec Donalda Tuska i zaklinał się, że
działania obozu władzy wobec Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego były
zgodne z konstytucją.
Jeszcze gorzej
rokuje spektakularne zatrzymanie i postawienie przez prokuraturę zarzutów
niedopełnienia obowiązków służbowych szefom i urzędnikom Komisji Nadzoru
Finansowego, którzy doprowadzili do ujawnienia przestępstw w SKOK Wołomin. Ta
decyzja musiała zapaść na wysokim politycznym szczeblu, być może najwyższym. W
sposób oczywisty służyła „przykryciu” afery Marka Ch., która uderza w obóz
władzy. Ale jest wysoce prawdopodobne, że była także aktem zemsty na ludziach,
którzy dążyli do poddania SKOK (politycznie ściśle związanych z PiS) kontroli
państwa. Sposób działania obecnej władzy w tej sprawie przypomina najgorsze
praktyki z końcowej fazy poprzednich rządów PiS, w której spektakularne
aresztowania i prowokacje służb specjalnych stały się ważnym narzędziem
uprawiania polityki.
Kilka dni przed przemówieniem prezesa PiS w
Jachrance premier Mateusz Morawiecki - podczas konferencji Praca dla Polski
podsumowującej trzy lata „dobrej zmiany” - oświadczył, że jego ekipa jest
najbardziej „prowolnościową” na przestrzeni ostatnich 28 lat, a więc w całej
historii III RP. Jest coś zdecydowanie niesmacznego w manierze tego polityka,
który sam wystawia sobie laurki. Zdarza mu się to często. Ostatnio w Toruniu
zaliczył się - jako uczestnik Rodziny Radia Maryja - do grona tych Polaków,
którzy kochają ojczyznę najbardziej. Najwidoczniej premier Morawiecki nie
grzeszy nadmiarem skromności i należy do osób, które uważają, że nie ma nic
niestosownego w autoreklamie. Stosowniejsze byłoby, gdyby czekał na ocenę
dokonywaną przez innych. Ocenę jego działalności wystawią mu także historycy.
Premier wyeksponował
dwa argumenty na poparcie tej tezy: obniżenie wieku emerytalnego i cofnięcie
reformy wprowadzającej obowiązek szkolny w wieku sześciu lat. Pierwsza z tych
decyzji była popularna i jej zapowiedź także pomogła PiS odnieść zwycięstwo
wyborcze w 2015 r. Została jednak podjęta z niewątpliwą szkodą dla dobra
wspólnego, a zwłaszcza przyszłych pokoleń. Powrót do obowiązku szkolnego w
wieku siedmiu lat także podobał się większości, chociaż zmniejszał szanse
edukacyjne polskich dzieci, zwłaszcza pochodzących z rodzin, które nie są w
stanie zapewnić im wystarczającego wsparcia. Moim zdaniem obie decyzje
reklamowane przez premiera Morawieckiego jako „prowolnościowe” były szkodliwe,
ale uznaję, przyjmując formalne kryteria, że zwiększały swobodę wyboru obywateli.
Przebieg
tegorocznych wyborów samorządowych dowiódł, że pod rządami PiS w dalszym ciągu
odbywają się wolne, konkurencyjne wybory, ale bilans ostatnich trzech lat jest
oczywisty. Zakres wolności w Polsce drastycznie został ograniczony i temu
celowi służą sztandarowe ustrojowe „reformy” rządzącej partii.
O rozkwicie wolności pod rządami PiS wiele
mogliby powiedzieć sędziowie wzywani do rzeczników dyscyplinarnych z powodu
obrony konstytucji i swej niezawisłości. Swoje dodać mogliby również
dziennikarze, szykanowani i zastraszani za przygotowywanie materiałów
niewygodnych dla władz.
Albo posłowie opozycji, zasiadający w Sejmie sprowadzonym do
funkcji maszynki do głosowania, i karani przez marszałka Kuchcińskiego za próby
wyłamania się z tej upokarzającej roli Czy prokuratorzy - pozbawieni wszelkiej
autonomii w stosunku do prokuratora generalnego, który jest czołowym politykiem
obozu władzy.
Jak wygląda wolność
w Polsce pod rządami PiS, mogą powiedzieć także rodziny ofiar smoleńskich,
bezskutecznie protestujące przeciwko bezsensownym ekshumacjom ich bliskich,
oraz prokuratorzy dawnej Prokuratury Wojskowej pozsyłani do „zielonych
garnizonów” za rzetelne prowadzenie śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej i
nieuleganie wyssanym z palca teoriom spiskowym głoszonym przez polityków z
partii Jarosława Kaczyńskiego.
Takich przykładów
można przywołać znacznie więcej. Dowodzą one, że nie mamy do czynienia z
przypadkowymi negatywnymi zjawiskami występującymi w różnych sferach, ale z
przemyślanym planem zmiany ustroju państwa. Jakie to państwo? Scentralizowane,
nieufne wobec obywateli, samorządów, organizacji pozarządowych i zawodowych
korporacji. Państwo, w którym władza sądownicza jest wyraźnie podporządkowana
władzy politycznej. Wreszcie - państwo, w którym partia rządząca traktuje
instytucje państwowe jako łup należny zwycięzcom.
Tworzenie takiego
państwa to proces. W ostatnich trzech latach - pod rządami, przypomnijmy:
„najbardziej prowolnościowej ekipy na przestrzeni ostatnich 28 lat” - postąpił
on daleko. Ale ostatnio jego dynamika została przyhamowana. Pokazały to wyniki
wyborów samorządowych. Środowisko sędziowskie w swojej zdecydowanej większości
wykazało determinację w obronie niezależności władzy sądowniczej, mając
poparcie innych zawodów prawniczych i niemałej części opinii publicznej. Obawa
władz przed poniesieniem spektakularnej klęski w procesie przed TSUE skłoniła
je do częściowych ustępstw w rozgrywce z Sądem Najwyższym - chociaż, zapewne,
mają one charakter taktyczny. Jedno jest pewne: polityczny klimat stał się
korzystniejszy dla opozycji.
Aleksander Hall
Opór ma sens
Sędziowie wypowiadają posłuszeństwo
Krajowej Radzie Sądownictwa. Tryb wyboru sędziów do KRS czeka na wyrok
Trybunału Sprawiedliwości UE. A KRS sama siebie zaskarżyła do Trybunału
Konstytucyjnego. To zaskarżenie jest autokompromitacją: oto organ państwa
kwestionuje własną legalność. Smaczku dodaje fakt, że argumentując, iż działa
nielegalnie, KRS powołała się, obszernie cytując, na opinię prawną prof.
Marcina Matczaka przygotowaną dla Biura Analiz Sejmowych do pisowskiej ustawy
o KRS.
Oczywiste jest, że
KRS chce dostać od TK certyfikat legalności. Ale skoro to mistyfikacja -jest
to nadużycie prawa, za które sędziowie członkowie KRS powinni odpowiedzieć
dyscyplinarnie.
KRS, rzecz jasna,
dostanie autoryzację Trybunału. I to w kosmicznym tempie: termin rozpatrzenia
wyznaczono na miesiąc od wpłynięcia wniosku, na 3 stycznia. Mimo że nie ma
stanowisk stron. Do rozpatrzenia sprawy wyznaczono skład pięciu sędziów, z
których troje już się w tej kwestii wypowiedziało. W czerwcu 2017 r., przed
uchwaleniem nowej ustawy o KRS, orzekli, że wybór sędziów do Rady przez posłów
jest, co do zasady, zgodny z konstytucją. Zatem rozprawa (jeśli się odbędzie,
bo nie musi) i wyrok będą klasyczną ustawką.
Wyrok będzie
pozbawiony praktycznego znaczenia. Nie będzie miał wpływu na rozstrzygnięcie
TSUE (na co może liczy PiS), bo ten ocenia zgodność przepisów z prawem Unii.
Wyrok straci znaczenie prawne, jeśli TSUE orzeknie, że tryb wyboru sędziów do
KRS (przez posłów) narusza art. 19Traktatu o UE (prawo do skutecznej ochrony
sądowej). WyrokTK nie zmusi też sędziów do uznania legalności KRS, bo sędziowie
kwestionują zarówno legalność KRS, jak i TK w obecnym składzie.
Od miesiąca kolejne zgromadzenia sądów
podejmują uchwały, że nie będą dla KRS opiniować kandydatów na wolne stanowiska
w sądach, dopóki Trybunał Sprawiedliwości nie odpowie na pytanie prejudycjalne
zadane przez Sąd Najwyższy o legalność nowej KRS. Uchwały wskazują nie tylko na
nielegalny tryb wyboru sędziów do KRS, co grozi podważeniem prawa mianowanych
przez Radę sędziów do orzekania, ale też na skandaliczny sposób, w jaki Rada
prowadzi konkursy na sędziów. Regułą jest, że kandydaci, którzy mają pozytywną
opinię kolegiów sądów i wizytatorów są odrzucani, i to bez uzasadnienia.
Preferowani są ci z negatywną opinią, która traktowana jest jako dowód, że mają
poglądy odpowiadające władzy. Stowarzyszenie lustitia zaapelowało do ministra sprawiedliwości
i prezydenta o wstrzymanie procedur konkursowych. Nie ma na razie uchwał
wzywających sędziów do rezygnacji z uczestnictwa w procedurach konkursowych,
ale sędziowie-wizytatorzy okręgu warszawskiego wysyłają do sędziów, którzy się
ubiegają o ich opinię, apel-ostrzeżenie o „powtórne rozważenie woli poddania
się ocenie Krajowej Radzie Sądownictwa w obecnym jej kształcie”, ze względu na
jej wątpliwą legalność.
Odmowa opiniowania
sędziów nie powstrzyma konkursów, bo PiS uchwalił, że KRS może rekomendować
kandydata bez jakichkolwiek zewnętrznych opinii. I zawsze znajdą się ludzie,
który zechcą skorzystać z okazji do awansu, na który nie mieliby szans, gdyby
decydował o tym ich dorobek. Ale, jak pokazała wygrana walka o nieusuwanie
sędziów z Sądu Najwyższego - opór ma sens.
Ewa Siedlecka
Koniec iluzji
Miłośnicy czarów i sztuczek magicznych stanęli
na moralnym rozdrożu. Oto kilka lat temu w amerykańskich telewizjach i na
YouTube pojawił się człowiek o pseudonimie Zamaskowany Magik i dokonał aktu
zdrady najwyższej. Podczas licznych programów telewizyjnych ujawnił triki
sztuczek pokazywanych przez największych magików świata, zdemaskował ich
oszustwa, zademonstrował konstrukcje i urządzenia, którymi iluzjoniści się posługiwali
i którymi „czarowali” bezkarnie miliony ludzi przez lata. Jak to się dzieje, że
szklanka mleka zamienia się w bukiet kwiatów, człowiek wchodzi za parawan,
błysk! człowiek znika, a za parawanem stoi motocykl, w jaki sposób David
Copperfield przeniknął przez Mur Chiński, a metalowe, kute obręcze nagle tworzą
łańcuch, by za chwilę znów być zbiorem luźnych, niepołączonych kół.
Internet to diabeł.
Miejsce, gdzie najskrytsze tajemnice człowieka są wywlekane na światło
dzienne, tajne wynalazki są rozbebeszane, plotki rozwłóczone po świecie,
niczym skutki zjawiska morskiego El Nino. Rozwody, rozstania i dramaty ludzkie
stają się żabami na płytkach w laboratorium bezwstydu, preparatami badanymi
przez mikroskopy, a jak trzeba - krojonymi niczym żaby na lekcji biologii.
Tajemnice przestały istnieć i tylko jedno pozostaje nieodgadnione - co jest
prawdą, a co nie.
Zamaskowany Magik
to w rzeczywistości świetny iluzjonista Val Valentino. Uznał, że lepiej będzie
ujawnić sekrety profesji przed całym światem, byleby ludzkość zainteresowała
się iluzją. Byleby skutkiem tego sama zaczęła ćwiczyć i wymyślać po domach
własne triki, a przez to wyniosła całą dziedzinę na niebotyczne wyżyny. Bo jak
już wszystko będzie wiadomo, to nowi iluzjoniści będą musieli się bardziej
starać, by lepiej ukryć swoje szalbierstwa. A wtedy może zaczną pokazywać
rzeczy wprowadzające w osłupienie największych fachowców, a nie wyświechtane
bzdety.
I - ku zdumieniu
wszystkich - dało to niezwykłe rezultaty. Pojawiła się nowa generacja magików,
głównie Azjatów, którzy pokazują rzeczy niewytłumaczalne, nad którymi naprawdę
trzeba się nagłowić. 27-letni amerykańsko-kanadyjsko-singapurski wirtuoz fortepianu
Shin Lim, którego choroba wytrąciła ze świata muzyki, przeniósł zwinność swoich
palców znad klawiatury do świata talii kart i wykonuje z nią takie cuda, że
można popaść w oszołomienie. Karty znikają, zamieniają się kolorami, serduszka
na nich wędrują, twarze figur zaczynają się uśmiechać, a wszystko to dzięki nieprawdopodobnej
szybkości palców Shina - tu już cudów nie ma. Ujawnienie sekretu nic nie da,
bo i tak tego nie wykonasz, nie masz tak zwinnych dłoni. Jest to tak pomysłowe,
że na mistrzostwach iluzjonistów nawet najwięksi zawodowcy przyznają, iż nie
mają pojęcia, co się dzieje. Chłopak zmiata cały świat. Gigant czarów David
Copperfield stał się anachronizmem i został zdetronizowany. Tymczasem Shim ma
już następców - znajdźcie go w internecie albo jeszcze nowszego króla kart o
nazwisku Erie Chien. Odpadniecie. Nie uwierzycie, że to się dzieje naprawdę.
To wszystko, co
powyżej, napisałem w formie metafory, choć ma miejsce naprawdę. Każda profesja
ma swoje sekrety, skrzętnie skrywane przed wścibskimi oczami i uszami publiki.
Jednakże w dzisiejszych czasach szczelne pokrywki nie istnieją. Ludzie nagrywają,
podglądają i sypią. Sejfy mają szpary, przez które ukrywana prawda wycieka na
światło dzienne. Czasem przerażająca i wstrętna - jak opowieści o księdzu prałacie
Henryku Jankowskim. I tylko teraz nie wiadomo co z nią zrobić, nie ma konsylium
czarodziejów, którzy by tę prawdę jakoś skrzętnie mogli wyjaśnić ku dobru ogółu.
Jedynie blady strach padł na ukrytych w sutannach pedofilów, ale czy na długo?
Czy kiedykolwiek
odkryta zostanie tajemnica zniknięcia 15-letniej córki pracownika Watykanu,
pięknej Emanueli Orlandi, którą prawdopodobnie uprowadziła pedofilska mafia
kapłanów, działająca w samej Stolicy Apostolskiej? Czy - jak się domniemywa -
padła ofiarą zbrodni podczas rytualnej orgii? Świat czeka na Zamaskowanego
Kapłana, który ujawni tajemnice ukrywane za murami kościołów, parafii i samego
Watykanu. Czeka na otwarcie ust przez jakiegoś Zamaskowanego Polityka, który
niczym legendarny Joe Valachi („człowiek, który sprzedał mafię”) opowie, co się
naprawdę dzieje za kulisami polityki, jak się kradnie pieniądze i robi interesy
na poziomie, który się nie śnił ludziom cosa nostry. Także w Polsce.
Zbigniew Hołdys
Kominsky pod Samsonem
Rzadko zaglądam na warszawskie Nowe Miasto,
gdzie się wychowałem, ale jeśli już, to staram się wpaść do restauracji Pod
Samsonem. Jedno z niewielu miejsc, które pamiętam z dzieciństwa (i dotyczy to
całego miasta, nie tylko mojej dzielnicy), które nie dość, że się uchowało, to
nawet niespecjalnie zmieniło. Serwowana na miejscu kuchnia polsko-żydowska
wciąż tak samo świetna, wnętrze bezpretensjonalne, ceny jak na ten rejon miasta
zadziwiająco uczciwe, obsługa się nie wdzięczy.
Czasem zajrzę z
siostrą, czasem zabiorę zaprzyjaźnionych cudzoziemców, zwykle zasiadam sam
przy stoliku, zanurzam się w nostalgii i wspominam rodzinne wyjścia w weekend
do Samsona.
Jakiś czas temu,
gdy już złożyłem zamówienie, przy sąsiednim stoliku zasiadło czterech
dżentelmenów, każdy na oko uczciwie po siedemdziesiątce. Szykownie ubrani takim
dawnym rodzajem elegancji. Biała wyprasowana koszula do brązowej skórzanej
kamizelki z licznymi kieszeniami, wełniana jodełkowa marynarka z plecionym
krawatem, ten fason, ten styl. Zamówili śledziki, tatara, chyba kawior po
żydowsku, a w Samsonie robią najlepszy na świecie, no a że minęła trzynasta,
zero siedem wyborowej przyfrunęło na stół, wiadomo.
Nie chciałem
podsłuchiwać, słowo. Jak zwykle kiedy jem sam, wyciągnąłem coś do czytania, ale
że panowie nie szeptali, za to opowiadali barwnie, tedy porzuciłem lekturę.
Było o młodości, dziewczynach, piciu i zabawie, o sytuacjach, na których
wyobrażenie szczerzyła mi się japa - czysty sex, drugs and rock’n’roll.
Wspominali kobiety, z których pewnie niektóre już nie żyły, a inne wiodły cnotliwe
życie babć swoich wnucząt, i była w tym taka chuligańska radość, że zaraz po
posiłku zacząłem dzwonić po kumplach. Bo chciałem podzielić się entuzjazmem i
nadzieją, że my też za te dwadzieścia pięć-trzydzieści lat, chociaż wszystko
będzie z rana strzykać i boleć, to łykniemy leki, odpicujemy się i pójdziemy w
miasto na elegancko, cieszyć się, że jeszcze żyjemy, wspominając, ale nie
odpuszczając, bo życie to jednak jest cud.
Stanęła mi ta scena
spod Samsona przed oczami niemal natychmiast, kiedy zacząłem oglądać
netflixowy miniserial „Kominsky Method” - brawurową tragikomedię o starości,
umieraniu, miłości i przyjaźni. Zacząłem, bo, po pierwsze, współtworzy ją Chuck
Lorre, autor uwielbianego przeze mnie „Big Bang Theory”. Po drugie, Michael
Douglas i Alan Arkin są wzruszający, poruszający, komiczni, cudownie ludzcy w
małościach i wzniosłościach. Po trzecie - jeden z moich ukochanych filmów to
kanadyjska „Inwazja barbarzyńców” Denysa Arcanda, zachwycająca rzecz o
umieraniu. Bez ckliwości, gorzka i śmieszna, nostalgiczna i cierpka, w mgiełce
palonej trawy skłaniająca do refleksji o tym, co najważniejsze. Duch „Inwazji
barbarzyńców” (nie wiem - świadomy czy nie) czuć w „Kominsky Method”. I jest
też coś z „Pohamuj entuzjazm” Larry’ego Davida - to specyficzne sarkastyczne
żydowsko-amerykańskie poczucie humoru.
Po co żyć, skoro
umarła miłość naszego życia, z którą spędziliśmy blisko półwieku i już wiemy,
że nic lepszego, niż przeżyliśmy, w naszym dobrym życiu nas nie czeka, że w
ogóle mało co nas czeka? Po co żyć, skoro nasze życie to burdel, wszystkie byłe
żony mają nas za palanta, córka chyba się nas wstydzi, a urząd skarbowy chce
nas dopaść za naszą życiową nieodpowiedzialność?
Nie wiem jak Wy,
ale ja - chyba kiedy urodziło mi się pierwsze dziecko - nagle zacząłem myśleć o
śmierci i bać się śmierci. Wcześniej, uprawiając latami zawód korespondenta
wojennego, nie przyjmowałem niebezpieczeństwa do wiadomości, skupiając się na
tym, jak wydostać się z tarapatów, w które na własne życzenie się pakowałem. Aż
rzuciłem głupoty (to wcale nie były głupoty), założyłem rodzinę, doceniłem
urodę mieszczańskiej wersji życia i nagle boję się każdego tira, który
nadjeżdża z naprzeciwka. Moja wyobraźnia podsuwa mi więcej czarnych scenariuszy,
niż PiS ma pomysłów na wzięcie Polski za mordę.
Jakiś czas temu na
męskim wyjeździe zaproponowałem kumplowi fajkę. Powiedział, że rzucił. OK -
sam się do tego zbierałem, co nastąpiło niebawem, ale wtedy jeszcze
zatrzepotałem rzęskami ze zdziwienia.
- Wrócę do fajek po
siedemdziesiątce - rzucił czterdzietoparoletni kumpel. Zrobiłem zaskoczonego
dzióbka.
- No, mam dzieci w
podstawówce. Muszę je wprowadzić w życie. Jak mi stuknie siedemdziesiąt, będą
po studiach na swoim. Wtedy fajki, wóda i dragi, słodka jesień życia.
Mam nadzieję, że
spotkamy się Pod Samsonem. W roku 2043, w porze obiadowej, mają być śledzie i
trzy czwarte.
Marcin Meller
Jedziemy z tym koksem
Będzie jeszcze czas, po oficjalnym
zakończeniu katowickiego szczytu klimatycznego, na podsumowania - i klęska
wcale nie jest przesądzona. Jednak delegaci i ich polityczni mocodawcy mają
świadomość, że ocieplenie klimatu, coraz bardziej widoczne w gwałtownych
zmianach pogody, zaczyna serio niepokoić wyborców, i z kolejnej, 24. już Konferencji
Stron (COP) nie można wrócić kompletnie z niczym.
Dla wielu krajów,
także strefy dotychczas umiarkowanej, długotrwałe upały, susze, duszący smog w
miastach, nieoczekiwane uderzenia huraganów, to nie, jak dotąd, anomalie, ale
pomału nowa, zatrważająca, norma. Już dziś miasta południa Europy, Azji i
Ameryki, gdyby nie gigantyczne nakłady na klimatyzację, ledwo nadawałyby się do
życia. Znaczna część ludzkości funkcjonuje na co dzień w sztucznych bańkach
termicznych, których utrzymanie powoduje emisję do atmosfery miliardów ton C02,
wzmagających efekt cieplarniany. Nasza cywilizacja wpędziła się w diabelski
krąg ocieplenia i schładzania, a eksperci - wciąż jeszcze słuchani z naiwnym
niedowierzaniem - straszą, a właściwie zapowiadają, że za 20-30 lat, po
przekroczeniu przez atmosferę bliskiego już progu termicznego (plus półtora
stopnia), mogą ruszyć samoczynne globalne procesy klimatyczne, w żaden sposób
nie do powstrzymania przez ludzkość. Dalej są wizje jak z najgorszych
katastroficznych filmów - a ponieważ to zagrożenie dotyczy nie jakiejś tam
przyszłości, ale już pokolenia naszych dzieci i wnuków, sprawa robi się
śmiertelnie poważna. Nadzieja, że może naukowcy się mylą albo że jakoś to się
wszystko samo wyreguluje, wygląda, niestety, na głupią. A to oznacza, że
temat, spychany w przyszłość i w stronę ekspertów, szybko nabiera politycznej
wagi.
Nie wiadomo po co rząd polski wcinał się w
tę debatę, organizując globalny szczyt klimatyczny i wystawiając się na widok
publiczny. Nie mając nic konstruktywnego do powiedzenia, sprowokował tylko
kolejną serię wizerunkowych wpadek. Wszystko tu było albo słabo pomyślane, albo
pechowe: i wybór miejsca obrad (Katowice, spowite węglowym smogiem), i wybór
czasu (dokładnie w Barbórkę, święto górnictwa), i wybór sponsorów - czyli
głównie państwowych kompanii wydobywczych i energetycznych. Krytykowano nawet
ciężki mięsny catering (hodowla to wielkie źródło metanu) czy zakłamany film
promujący Eko-Poland. Ale najwięcej złego narobiły wypowiedzi czołowych
polskich polityków, w tym zwłaszcza prezydenta Dudy. Podczas konferencji,
poświęconej de facto problemowi „dekarbonizacji” światowej gospodarki, gołosłowne
deklaracje, że„spalanie węgla nie stoi w sprzeczności z ochroną klimatu”,
przechwałki, że Polska ma węgla na 200 lat i zamierza go zużyć, barbórkowe
wezwania ministra energetyki Krzysztofa Tchórzewskiego „Państwo górnicy,
więcej węgla nam trzeba!” czy złośliwości byłej premier Beaty Szydło wobec „akademickiej
dyskusji w Katowicach” - to wszystko brzmiało jak prowokacja.
I tak też było
odbierane i komentowane przez obecne w Katowicach światowe media oraz liczne
wpływowe organizacje ekologiczne, które przyznały zaraz Polsce tytuł
„Skamieliny Dnia”. Trudno zrozumieć, jaki był sens tego globalnego „robienia
wiochy”, bo nawet jeśli chodziło o pokazanie na przykładzie Polski realnych,
społecznych i ekonomicznych ciężarów przechodzenia na „energetykę niskoemisyjną”,
to zostało to zrobione w sposób nieprzekonujący, niespójny, niesympatyczny.
Polska ma rzeczywiście wielki problem:
obecnie ponad 80 proc. produkowanej u nas energii pochodzi z węgla kamiennego.
Już w 2030 r., zgodnie z tzw. porozumieniem paryskim, ten udział powinien
spaść do 40 proc. i za następne 20 lat znów o połowę. Inaczej sami się
podusimy. Ale nawet gdyby jeszcze nie, to i tak bardzo będą rosły koszty
węglowej elektryczności (już to zaczynamy odczuwać), uzależnienie od importu
węgla (a więc utrata tzw. suwerenności energetycznej, której według Andrzeja
Dudy polski węgiel jest fundamentem), ryzyko wydobycia. Ze wszystkich
społecznych i gospodarczych powodów Polska powinna mieć własny program
dekarbonizacji, kontrolowanego, rozłożonego w czasie, przechodzenia na
czystsze, najlepiej odnawialne i rozproszone źródła energii. Ale nic z tego:
władza podtrzymuje węglowe iluzje. Dlaczego? Najbardziej prymitywna i pewnie
główna odpowiedź brzmi: z powodów politycznych, żeby nie rozdrażniać górniczych
związków zawodowych.
Zapewne też chodzi
o to, że obrona status quo jest najprostsza, nie wymaga decyzji, społecznej
perswazji, prowadzenia skomplikowanych inwestycji i polityki osłonowej. A w
ciągu roku, jaki pozostał do wyborów, absolutnie nie należy denerwować
elektoratu. Teoretycznej podbudowy tego sposobu myślenia dostarcza nowa gwiazda
obozu władzy Waldemar Paruch, szef rządowego Centrum Analiz Strategicznych.
Otóż prof. Paruch jest orędownikiem „spokojnego konsumowania dobrobytu”,
wyhamowania zmian, nieniepokojenia wyborców. W sprawie energii odnawialnej
mówi: „Nie będziemy stawiać wiatraków, bo społeczeństwo tego nie chce”. W
sprawie ocieplenia klimatu: „Niektóre zjawiska są na poziomie świadomości ludzkiej
dzisiaj niewytłumaczalne”. W kwestii świadomości społecznej: „To są dekady,
żeby zmienić mentalność”. A „w państwie demokratycznym nie można rządzić wbrew
oczekiwaniom obywateli”. Więc ponieważ ludzie nie chcą zmartwień, no to nie;
jak się kiedyś mówiło - jedziemy dalej z tym koksem.
Tak, to jest dokładnie ta sama narracja,
jaką słyszymy w relacjach z Francji, gdzie tzw. ruch żółtych kamizelek
zaprotestował przeciwko, proekologicznym podatkom” na paliwo diesla. Nie
wchodząc już w specyfikę sytuacji we Francji, kraj ten także stanął wobec
diabelskiego dylematu współczesnej demokracji: jak i czy w ogóle wprowadzać
reformy „wbrew ludziom”? Wyborcy nie chcą wyrzeczeń, nie chcą zmiany stylu
życia, ograniczania konsumpcyjnych aspiracji, wzrostu cen energii nawet wobec
groźby klimatycznej zagłady. Zresztą zawsze się znajdą politycy, którzy będą
ich przekonywali, że żadne wyrzeczenia nie są konieczne, a ciężary są
rozłożone nierówno (bo są), więc niech inni się przejmują. Demokracje zarażone
przez populizm stają się - wobec prawdziwych, ciężkich wyzwań dzisiejszego
świata - bezradne, infantylne, oszukańcze. „Dlatego - jak zauważył w związku ze
szczytem w Katowicach wybitny filozof prof. Andrzej Szahaj - katastrofa jest
nieunikniona”. Taki mamy klimat. OK - postawmy tu jeszcze znak zapytania.
Jerzy Baczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz