sobota, 15 grudnia 2018

Od kuchni,Matko Boska!,Kłamstwo w ruinie,Samozachwyt,Opór ma sens,Koniec iluzji,Kominsky pod Samsonem,Jedziemy z tym koksem



Od kuchni

Polacy, w tak wielu dziedzinach ignorujący kwe­stie estetyki, oczekują jej w sferze z założenia mało estetycznej, czyli w polityce.
   Być może na wyobrażenie wielu z nas o polityce i na prag­nienie, by była ona ładna dla oka, wpływa zamiłowanie Po­laków do skoków narciarskich. Polityka to jednak nie skoki, nie tylko dlatego, że Kaczyński czy Schetyna, a nawet Biedroń w T-shircie ze swego sklepiku nie przypominają skoczków. W polityce nie dostaje się punktów za styl i jakość telemar­ku. Liczy się wyłącznie odległość. Tymczasem od polityków wymagamy nawet więcej niż od sportowców. Nasza piłkarska reprezentacja może grać podle, ale wynosimy ją pod niebio­sa, gdy wygrywa. Od polityków zaś oczekujemy i skuteczno­ści, i ładnej gry, choć ta ostatnia często utrudnia to pierwsze.
   W zasadzie jest jeszcze gorzej. W polityce ładnej gry bar­dziej niż skuteczności oczekujemy głównie od swoich. Ka­czyńskiego podziwiamy za skuteczność. Graczy po stronie liberalno-demokratycznej za skuteczność jesteśmy gotowi potępić.
   Pomoc w eutanazji Nowoczesnej, jaką zaoferowała Platfor­ma, nie wygląda dobrze. Tłumaczenie, że chciało się skrócić jej cierpienia - wypadają marnie. Ale bądźmy uczciwi. Nowo­czesną zabili jej liderzy. Nokautujący cios zadał jej Ryszard Petru. Potem dwie liderki wygryzły Petru, a następnie, zgod­nie z przewidywaniami „Newsweeka” sprzed roku, skoczy­ły do gardeł sobie. Co było dalej i jaki był finał - wiemy, choć ostatni akt, czyli wyżeranie resztek Nowoczesnej przez sępy, jeszcze przed nami.
   Nie ma co potępiać Schetyny za połknięcie Nowoczesnej. Łączenie partii to fikcja. Gdy mają one podobną siłę i wpły­wy, nigdy się nie łączą. Gdy się łączą, jedna w praktyce połyka drugą. I właśnie to następuje. Błędem jest to, że nie zadba­no o pozory, czyli formę. Nie ma ona wprawdzie znaczenia pierwszoplanowego, ale jest ważna. Szczególnie dla partii i li­dera z problemami wizerunkowymi. A tym bardziej w czasie, gdy chce się budować trudną koalicję, której fundamentem musi być zaufanie.
   Nie trzeba jednak współczuć Katarzynie Lubnauer. Wcześ­niej beznamiętnie wyeliminowała przecież z gry człowieka, bez którego w wielkiej polityce by nie zaistniała. Teraz oka­zała się po prostu słabsza i tak jak zdradziła, tak została zdra­dzona - w dodatku przez koleżankę, z którą sama wcześniej zdradziła.
   Polityka jest grą ambicji i namiętności. Prawdziwy polityk walczy o przywództwo w stadzie i o władzę. Jak nie walczy, to jest najczęściej nieistotną postacią przyjmującą comiesięcz­ne stypendium za czapkowanie liderowi i podnoszenie ręki w czasie głosowań. Petru chciał zabić politycznie Schetynę, ale zabił się sam. Tusk chciał zabić Schetynę, ale na dłuższą metę nie dał rady. Teraz zawarli rozejm, ale nawet z dale­ka słychać zgrzytanie ich zębów. Kaczyński zabija albo rzuca na kolana wszystko, co jest w jego orbicie. I nie ma co się na to zżymać. Politycy traktują się z sympatią niemal wyłącznic wtedy, gdy ich ambicje się nie zderzają. Braterstwo występuje tylko w sensie dosłownym. Czy jednak braterstwo Lecha i Ja­rosława Kaczyńskich naprawdę było lepsze dla Polski niż po­lityczna walka na śmierć i życie?
   Oczywiście część publiki uwielbia pozory. Dlatego na przy­kład kupuje świeżość Biedronia, który w polityce jest od po­nad 20 lat, w tym ponad dekadę w partii tak inspirującej i idealistycznej jak SLD. Na swój sposób to nawet urocze, jak ludzie nabierają się na to niby wspólne pisanie programu: dokładnie tak samo „wspólne” jak to, które ci sami doradcy wymyślali kilka lat temu Petru. Już poza kamerą mówią ot­warcie, że to pic, a program ma być jak najbardziej ogólny i jak najpóźniej ogłoszony, co politycznie jest zrozumiałe. Cała reszta to bajeczka dla naiwnych. Robert Biedroń chce wła­dzy. PiS-owi nie zagraża, interesuje go wyłącznie osłabianie antypisowskiej opozycji. Sprzedaje więc wywar z odpadków po obamizmie i macronizmie, wykonując kolejne wolty po­kazujące, że najmniej przejmuje się słowem danym wybor­com. Na końcu, gdy będzie silny, rzuci się Schetynie do gardła, a gdy będzie słaby, przytuli się do niego z rozbrajającą miną niewiniątka, z jaką dziś zachęca do zakupu kubków i koszulek z własną podobizną.
   Na końcu najważniejsza będzie skuteczność. Lepiej więc się wstrzymać z recenzjami tego, kto jest charyzmatyczny, a kto nie. O Donaldzie Tusku nikt nie mówił, że jest charyzmatycz­ny, zanim nie zdobył władzy. Jeśli Schetyna pokona PiS, bę­dzie uznany za charyzmatycznego. Jeśli nie, szybko znajdzie się Brutus. Przypisywanie charyzmy uwodzicielowi jest ryzy­kowne, musielibyśmy ją przypisać także słynnemu Kalibabce.
   Charyzmatyczny jest triumf. Obietnica może być najwyżej czarująca. Porażka jest smutna, czasem żałosna.
   Taka jest polityka. Bismarck miał oczywiście rację, gdy ra­dził, by nie zaglądać do kuchni i nie patrzeć na to, jak się ją robi.
Tomasz Lis

Matko Boska!

Matko Boska, Królowo Polski! Zwra­cam się do Ciebie z najgorętszą prośbą w imieniu wielu milionów Polaków, że­byś wysłuchała mojej modlitwy i oświeciła pre­miera mojego kraju. Po pierwsze, odbiera mi on prawo do miłości mojej ojczyzny, a po drugie, na dodatek powołując się na Ciebie, bez przerwy kła­mie, Oświeć go, Najświętsza Panienko, każ mu przemawiać z kartki, bo jak mówi z głowy, czy­li z rozumu, to uwidaczniają się braki w przebie­gu myśli i zamiany ich na słowa mądre, godne stanowiska, jakie zajmuje. Kończę tę modlitwę, dziękując Ci za uwagę, i przechodzę do kolejnych ważnych spraw.
   Chciałbym napisać coś ważnego o panu Mu­szyńskim, który zasiada w Trybunale Konstytucyjnym. Chciałbym jednoznacznie stwierdzić, że pan Muszyński jest świetlistą postacią. Jest su­mienny, bardzo pracowity, wykształcony, dzieli się swoją wiedzą jak może, wspomagając Preze­skę Trybunału. Nie jest żadnym sędzią duble­rem, tylko wielką postacią tego sądu, jeśli z kimś „współpracował", to tylko w trosce o dobro naszej ojczyzny, ponieważ patriotyzm bije mu z oczu, nie mówiąc już o ustach.
   Wszystko, co napisałem o panu Muszyńskim, napisałem bez jego zgody i dlatego spodziewani się, że już niedługo zostanę wezwany do jakiegoś komisariatu, jak policjanci wrócą ze szczytu w Ka­towicach, w których duszą się tak, że przewracają swoje radiowozy na dach.
   Chciałbym też zwrócić uwagę na ilość czasu, jaki polskie media poświęcają wspólnej podró­ży prezydentów Wałęsy i Dudy. Sama podróż obu prezydentów w normalnym kraju byłaby czymś oczywistym. Różnica polega jednak na tym, że gdyby nasz prezydent miał klasę, to on zaprosiłby prezydenta Wałęsę do wspólnej podróży, a nie wy­dał zgodę na prośbę biura prezydenta Wałęsy. To, że prezydent Duda nie poleciał do Stanów w ko­szulce z napisem „Konstytucja”, powinno być dla wszystkich zrozumiałe.
Krzysztof Materna jest satyrykiem aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Kłamstwo w ruinie

Czy jest możliwe życie pu­bliczne bez kłamstwa, tego nie wiem. Starsi z nas byli świadkami niejedne­go kłamstwa, a młodsi też nie mogą narzekać na nadmiar prawdy W Polsce Ludowej dowiadywaliśmy się, że żyjemy w najlepszym z systemów, Zachód gnije, Wschód kwitnie, my miłujemy pokój, a oni nie mogą żyć bez wojny Dokładnie tak, jak mówił prezes Kaczyński na plenum KC PiS w Jachrance: My jesteśmy cacy, a oni są be. W karykaturach z epoki „oni” to byli otyli milionerzy w cylindrach i z cygarem, często oparci o armaty. Gdy sys­tem runął, zawaliła się też oficjalna prawda. Narodziła się prawda III RP - my jesteśmy cacy, wszystko, co pachniało „Peerelem”, nawet bary mleczne, było be. „Peerelowski” dyrektor, inżynier, oficer czy ekonomista był skażony. Kto wówczas żył, miał pecha, urodził się nie w porę i dźwigał garb przeszłości. Aż w 1989 r. nastała Trzecia RP najlepszy okres od co najmniej dwóch stuleci, statystyki pięły się w górę, reputacja międzynarodowa rosła, transformacja od socjalizmu do kapitalizmu, od niewoli do wolności, od kłamstwa do prawdy, uchodziła za przykładną. Ten i ów narzekał na biedę i nierówności, ale nie był w stanie zepsuć atmosfery historycznego sukcesu.
   Minęło ćwierć wieku (1989-2015), władzę objął PiS, a wraz z nim nowe kłamstwo: oficjalna propaganda i po­lityka historyczna z najlepszego ćwierćwiecza w historii Polski uczyniły ćwierćwiecze najgorsze. Polska w budo­wie zamieniła się w Polskę w ruinie. Ludzie nowej władzy, PP Duda, Szydło, Błaszczak, Morawiecki i inni, na wyprzódki zaczęli szlochać nad Polską w ruinie. Rano mieli usta pełne dumy narodowej i wstawania z kolan, a wie­czorem trajkotali o Polsce w ruinie, „po latach zaniedbań - mówili - udało nam się podnieść z upadku”. Nadeszła „dobra zmiana”, wszystko, co było przedtem - było fatal­ne, Polska Gierka i Tuska nie była w dużo lepszym stanie niż Coventry czy Drezno po bombardowaniach. „Wkro­czenie” Armii Czerwonej do Polski błędnie nazywano „wyzwoleniem”. Tymczasem prawdziwe wyzwolenie nastąpiło dopiero w 2015 r. W okamgnieniu Polska, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przekształciła się w jedno z najważniejszych państw Europy, filar Trójmorza, mocarstwo regionalne, z którym liczą się najwięksi.
   Spośród tych wszystkich kłamstw doby obecnej najbar­dziej bezczelnymi były (są?) kłamstwo smoleńskie i kłam­stwo o Polsce w ruinie. To pierwsze, ponieważ żerowało na tragedii, nie wytrzymało konfrontacji z tzw. raportem komisji Millera, nie dostarczyło żadnej przekonującej al­ternatywy dla wersji państwowej i zostało (na razie?) odsta­wione na półkę wraz ze swoim patronem Antonim Macie­rewiczem. Natomiast autorzy kłamstwa o „Polsce w ruinie” mają się znakomicie, paradują w glorii i chwale, w kraju i za granicą, jak choćby była premier Beata Szydło czy pre­zydencki minister, świeżo upieczony belwederski profesor Krzysztof Szczerski. Ludzie ci nigdy nie odwołali bzdur, jakie szerzyli. Uprawiali pedagogikę wstydu do czasu, kiedy się ona opłacała, a następnie pedagogikę dumy, od kiedy ta stała się politycznie opłacalna. Wielu ludzi to kupiło.
„Głównym problemem naszych czasów jest postępujące idiocenie, ludzie stają się coraz głupsi - nie tyl­ko politycy pokroju Trumpa” - mówi znany pisarz hiszpański Javier Marias w rozmowie z Mi­chałem Nogasiem („GW” 8 grudnia 2018 r.).
   Warto przeczytać artykuł dwóch młodych polskich ekonomistów z Wielkiej Brytanii - to dr Paweł Bukowski ze słynnej London School of Economics i dr Wojciech Paczos z Uniwersytetu Cardiff. W artykule „Złote dekady niepodległości” („Rz” 9 listopada 2018 r.) panowie spró­bowali prześledzić dzieje powstawania bogactwa w Pol­sce. - W1918 r. nasz pradziadek wytwarzał równowartość obecnych 4 tys. euro rocznie, z czego do jego kieszeni tra­fiła połowa. Mógł się ubrać i wyżywić, nie chodził do kina, wakacje spędzał u rodziny na wsi. Pomagało mu upo­wszechnienie edukacji, dostęp do służby zdrowia, ale był
połowę biedniejszy niż jego rówieśnicy w Niemczech, Francji i Wielkiej Brytanii.
   II RP miała być spełnieniem marzeń, jednak wojna światowa nie pozwoliła ich ziścić. W przededniu II woj­ny „nasi pradziadkowie osiągali średni dochód tylko o 1/4 wyższy niż w 1918 r.”. Nowy ład, po II wojnie, obiecywał „socjalistyczny dobrobyt”, ale odebrał wolność i nie dał w zamian bogactwa. Początkowo, do lat 70., dobrobyt rósł „na skalę dotychczas nienotowaną”. Średni PKB per capi­ta skoczył niemal trzykrotnie - z równowartości 5 tys. do 13 tys. euro. Jego motorem była szybka industrializacja, masowa migracja do miast. „Babcia bywała w kinie i te­atrze, a latem jechała w góry czy nad morze”, ale pod­czas gdy ona wzbogaciła się z 5 tys. do 14 tys. euro rocz­nie, jej rówieśniczka w Europie Zachodniej - z 7 tys. do 24 tys. euro. Wzrost gospodarczy oparty na kredytach zagranicznych nie mógł trwać długo. Na początku lat 80. – czytamy - Polska doświadczyła regresu na niespotykaną dotychczas skalę. W dniu upadku PRL „mama zarabiała tyle, co babcia w 1969 r. Jej średni dochód 10 tys. euro był prawie trzykrotnie mniejszy niż rówieśników z Wielkiej Brytanii, RFN czy Francji”. Niemniej przeciętna długość życia skoczyła z 58 do 72 lat. Za mizerny rozwój Polski w tym okresie odpowiadała fatalna polityka, w tym gospo­darcza, która ograniczała wolności obywatelskie, podpo­rządkowywała partii rządzącej wszystkie instytucje, miała decydować o życiu obywateli lepiej niż oni sami.

Najlepsze w ostatnim stuleciu były trzy dekady po upad­ku komunizmu. „Polska rozwijała się nieprzerwanie i wyraźnie szybciej niż Zachód. PKB w cenach stałych wzrósł z 10 tys. do 24 tys. euro rocznie i osiągnął 70 proc. PKB z Europy Zachodniej. Średnia oczekiwana długość życia w ciągu 30 lat wzrosła o 10 lat”. Autorzy, Bukowski i Paczos, uważają, że ich pokolenie jest bogatsze, zdrow­sze i lepiej wykształcone niż kiedykolwiek. Najważniejsza lekcja stulecia to ta, że „system oparty na silnej władzy jednej partii czy człowieka nie rozwiązuje problemów. Prowadzi jedynie do upadku dobrobytu i łatwo się utrwa­la, nawet na pokolenia”.
Daniel Passent



Samozachwyt

Premier sam sobie wystawia entuzjastyczne laurki i przekonuje, że jego ekipa jest najbardziej „prowolnościowa” z dotychczasowych. Tymczasem ostatnie działania władzy zaczynają przypominać praktyki, które pamiętamy z końca pierwszych rządów PiS: spektakularne aresztowania i prowokacje służb specjalnych.

Komentatorzy, którzy prognozują, że zbliżające się wybory do Parlamentu Europejskiego i krajowe wybory parlamentarne skłonią PiS do złagodzenia politycznego kursu a przede wszystkim retoryki - mogą się bardzo pomylić.
To prawda, że przebieranie się w owczą skórę dobrze służyło tej partii w kampaniach wyborczych zarówno przed wyborami prezydenckimi, jaki parlamentarnymi w 2015 r. - można więc było zakładać, że PiS będzie próbowało powtórzyć manewr. Ostatnie wydarzenia nie potwierdzają jednak przypuszczenia, że Jarosław Kaczyński znowu wyrusza w poszukiwaniu umiarkowanych, centrowych wyborców. Na pewno krokiem w tym kierunku nie było jego przemówienie w Jachrance, w którym zapowiedział sankcje karne wobec Donalda Tuska i zaklinał się, że działania obozu władzy wobec Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego były zgodne z konstytucją.
   Jeszcze gorzej rokuje spektakularne zatrzymanie i postawienie przez prokuraturę zarzutów niedopełnienia obowiązków służbowych szefom i urzędnikom Komisji Nadzoru Finansowego, którzy doprowadzili do ujawnienia przestępstw w SKOK Wołomin. Ta decyzja musiała zapaść na wysokim politycznym szczeblu, być może najwyższym. W sposób oczywisty służyła „przykryciu” afery Marka Ch., która uderza w obóz władzy. Ale jest wysoce prawdopodobne, że była także aktem zemsty na ludziach, którzy dążyli do poddania SKOK (politycznie ściśle związanych z PiS) kontroli państwa. Sposób działania obecnej władzy w tej sprawie przypomina najgorsze praktyki z końcowej fazy poprzednich rządów PiS, w której spektakularne aresztowania i prowokacje służb specjalnych stały się ważnym narzędziem uprawiania polityki.

Kilka dni przed przemówieniem prezesa PiS w Jachrance premier Mateusz Morawiecki - podczas konferencji Praca dla Polski podsumowującej trzy lata „dobrej zmiany” - oświadczył, że jego ekipa jest najbardziej „prowolnościową” na przestrzeni ostatnich 28 lat, a więc w całej historii III RP. Jest coś zdecydowanie niesmacznego w manierze tego polityka, który sam wystawia sobie laurki. Zdarza mu się to często. Ostatnio w Toruniu zaliczył się - jako uczestnik Rodziny Radia Maryja - do grona tych Polaków, którzy kochają ojczyznę najbardziej. Najwidoczniej premier Morawiecki nie grzeszy nadmiarem skromności i należy do osób, które uważają, że nie ma nic niestosownego w autoreklamie. Stosowniejsze byłoby, gdyby czekał na ocenę dokonywaną przez innych. Ocenę jego działalności wystawią mu także historycy.
   Premier wyeksponował dwa argumenty na poparcie tej tezy: obniżenie wieku emerytalnego i cofnięcie reformy wprowadzającej obowiązek szkolny w wieku sześciu lat. Pierwsza z tych decyzji była popularna i jej zapowiedź także pomogła PiS odnieść zwycięstwo wyborcze w 2015 r. Została jednak podjęta z niewątpliwą szkodą dla dobra wspólnego, a zwłaszcza przyszłych pokoleń. Powrót do obowiązku szkolnego w wieku siedmiu lat także podobał się większości, chociaż zmniejszał szanse edukacyjne polskich dzieci, zwłaszcza pochodzących z rodzin, które nie są w stanie zapewnić im wystarczającego wsparcia. Moim zdaniem obie decyzje reklamowane przez premiera Morawieckiego jako „prowolnościowe” były szkodliwe, ale uznaję, przyjmując formalne kryteria, że zwiększały swobodę wyboru obywateli.
   Przebieg tegorocznych wyborów samorządowych dowiódł, że pod rządami PiS w dalszym ciągu odbywają się wolne, konkurencyjne wybory, ale bilans ostatnich trzech lat jest oczywisty. Zakres wolności w Polsce drastycznie został ograniczony i temu celowi służą sztandarowe ustrojowe „reformy” rządzącej partii.

O rozkwicie wolności pod rządami PiS wiele mogliby powiedzieć sędziowie wzywani do rzeczników dyscyplinarnych z powodu obrony konstytucji i swej niezawisłości. Swoje dodać mogliby również dziennikarze, szykanowani i zastraszani za przygotowywanie materiałów niewygodnych dla władz.
Albo posłowie opozycji, zasiadający w Sejmie sprowadzonym do funkcji maszynki do głosowania, i karani przez marszałka Kuchcińskiego za próby wyłamania się z tej upokarzającej roli Czy prokuratorzy - pozbawieni wszelkiej autonomii w stosunku do prokuratora generalnego, który jest czołowym politykiem obozu władzy.
   Jak wygląda wolność w Polsce pod rządami PiS, mogą powiedzieć także rodziny ofiar smoleńskich, bezskutecznie protestujące przeciwko bezsensownym ekshumacjom ich bliskich, oraz prokuratorzy dawnej Prokuratury Wojskowej pozsyłani do „zielonych garnizonów” za rzetelne prowadzenie śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej i nieuleganie wyssanym z palca teoriom spiskowym głoszonym przez polityków z partii Jarosława Kaczyńskiego.
   Takich przykładów można przywołać znacznie więcej. Dowodzą one, że nie mamy do czynienia z przypadkowymi negatywnymi zjawiskami występującymi w różnych sferach, ale z przemyślanym planem zmiany ustroju państwa. Jakie to państwo? Scentralizowane, nieufne wobec obywateli, samorządów, organizacji pozarządowych i zawodowych korporacji. Państwo, w którym władza sądownicza jest wyraźnie podporządkowana władzy politycznej. Wreszcie - państwo, w którym partia rządząca traktuje instytucje państwowe jako łup należny zwycięzcom.
   Tworzenie takiego państwa to proces. W ostatnich trzech latach - pod rządami, przypomnijmy: „najbardziej prowolnościowej ekipy na przestrzeni ostatnich 28 lat” - postąpił on daleko. Ale ostatnio jego dynamika została przyhamowana. Pokazały to wyniki wyborów samorządowych. Środowisko sędziowskie w swojej zdecydowanej większości wykazało determinację w obronie niezależności władzy sądowniczej, mając poparcie innych zawodów prawniczych i niemałej części opinii publicznej. Obawa władz przed poniesieniem spektakularnej klęski w procesie przed TSUE skłoniła je do częściowych ustępstw w rozgrywce z Sądem Najwyższym - chociaż, zapewne, mają one charakter taktyczny. Jedno jest pewne: polityczny klimat stał się korzystniejszy dla opozycji.
Aleksander Hall

Opór ma sens

Sędziowie wypowiadają posłuszeństwo Krajowej Radzie Sądownictwa. Tryb wyboru sędziów do KRS czeka na wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE. A KRS sama siebie zaskarżyła do Trybunału Konstytucyj­nego. To zaskarżenie jest autokompromitacją: oto organ państwa kwestionuje własną legalność. Smaczku dodaje fakt, że argu­mentując, iż działa nielegalnie, KRS powołała się, obszernie cytując, na opinię prawną prof. Marcina Matczaka przygotowaną dla Biura Analiz Sejmowych do pisowskiej usta­wy o KRS.
   Oczywiste jest, że KRS chce dostać od TK certyfikat legalności. Ale skoro to mistyfi­kacja -jest to nadużycie prawa, za które sędziowie członkowie KRS powinni odpowie­dzieć dyscyplinarnie.
   KRS, rzecz jasna, dostanie autoryzację Trybunału. I to w kosmicznym tempie: termin rozpatrzenia wyznaczono na miesiąc od wpłynięcia wniosku, na 3 stycznia. Mimo że nie ma stanowisk stron. Do rozpatrzenia sprawy wyznaczono skład pięciu sędziów, z których troje już się w tej kwestii wypowiedziało. W czerwcu 2017 r., przed uchwaleniem nowej ustawy o KRS, orzekli, że wybór sędziów do Rady przez posłów jest, co do zasady, zgodny z konstytucją. Zatem rozprawa (jeśli się odbędzie, bo nie musi) i wyrok będą klasyczną ustawką.
   Wyrok będzie pozbawiony praktycz­nego znaczenia. Nie będzie miał wpływu na rozstrzygnięcie TSUE (na co może liczy PiS), bo ten ocenia zgodność przepi­sów z prawem Unii. Wyrok straci znaczenie prawne, jeśli TSUE orzeknie, że tryb wyboru sędziów do KRS (przez posłów) narusza art. 19Traktatu o UE (prawo do skutecznej ochrony sądowej). WyrokTK nie zmusi też sędziów do uznania legalności KRS, bo sę­dziowie kwestionują zarówno legalność KRS, jak i TK w obecnym składzie.

Od miesiąca kolejne zgromadzenia sądów podejmują uchwały, że nie będą dla KRS opiniować kandydatów na wolne stanowiska w sądach, dopóki Trybunał Sprawiedliwości nie odpowie na pytanie prejudycjalne zadane przez Sąd Najwyższy o legalność nowej KRS. Uchwały wskazują nie tylko na nielegalny tryb wyboru sędziów do KRS, co grozi podważeniem prawa mianowanych przez Radę sędziów do orzekania, ale też na skandaliczny sposób, w jaki Rada prowadzi konkursy na sędziów. Regułą jest, że kandydaci, którzy mają pozytywną opinię kolegiów sądów i wizytatorów są odrzucani, i to bez uzasadnienia. Preferowani są ci z negatywną opinią, która traktowana jest jako dowód, że mają poglądy odpowiadające władzy. Stowarzyszenie lustitia zaapelowało do ministra sprawiedliwości i prezydenta o wstrzymanie procedur konkursowych. Nie ma na razie uchwał wzywających sędziów do rezygnacji z uczestnictwa w procedurach konkursowych, ale sędziowie-wizytatorzy okręgu warszawskiego wysyłają do sędziów, którzy się ubiegają o ich opinię, apel-ostrzeżenie o „powtórne rozważenie woli poddania się ocenie Krajowej Radzie Sądownictwa w obecnym jej kształcie”, ze względu na jej wątpliwą legalność.
   Odmowa opiniowania sędziów nie powstrzyma konkursów, bo PiS uchwalił, że KRS może rekomendować kandydata bez jakichkolwiek zewnętrznych opinii. I zawsze znajdą się ludzie, który zechcą skorzystać z okazji do awansu, na który nie mieliby szans, gdyby decydował o tym ich dorobek. Ale, jak pokazała wygrana walka o nieusuwanie sędziów z Sądu Najwyższego - opór ma sens.
Ewa Siedlecka

Koniec iluzji

Miłośnicy czarów i sztuczek magicznych sta­nęli na moralnym rozdrożu. Oto kilka lat temu w amerykańskich telewizjach i na YouTube pojawił się człowiek o pseudonimie Zama­skowany Magik i dokonał aktu zdrady najwyższej. Pod­czas licznych programów telewizyjnych ujawnił triki sztuczek pokazywanych przez największych magików świata, zdemaskował ich oszustwa, zademonstrował konstrukcje i urządzenia, którymi iluzjoniści się po­sługiwali i którymi „czarowali” bezkarnie miliony ludzi przez lata. Jak to się dzieje, że szklanka mleka zamie­nia się w bukiet kwiatów, człowiek wchodzi za parawan, błysk! człowiek znika, a za parawanem stoi motocykl, w jaki sposób David Copperfield przeniknął przez Mur Chiński, a metalowe, kute obręcze nagle tworzą łań­cuch, by za chwilę znów być zbiorem luźnych, niepołą­czonych kół.
   Internet to diabeł. Miejsce, gdzie najskrytsze tajem­nice człowieka są wywlekane na światło dzienne, taj­ne wynalazki są rozbebeszane, plotki rozwłóczone po świecie, niczym skutki zjawiska morskiego El Nino. Rozwody, rozstania i dramaty ludzkie stają się żabami na płytkach w laboratorium bezwstydu, preparatami badanymi przez mikroskopy, a jak trzeba - krojony­mi niczym żaby na lekcji biologii. Tajemnice przestały istnieć i tylko jedno pozostaje nieodgadnione - co jest prawdą, a co nie.
   Zamaskowany Magik to w rzeczywistości świetny ilu­zjonista Val Valentino. Uznał, że lepiej będzie ujawnić sekrety profesji przed całym światem, byleby ludzkość zainteresowała się iluzją. Byleby skutkiem tego sama zaczęła ćwiczyć i wymyślać po domach własne triki, a przez to wyniosła całą dziedzinę na niebotyczne wy­żyny. Bo jak już wszystko będzie wiadomo, to nowi ilu­zjoniści będą musieli się bardziej starać, by lepiej ukryć swoje szalbierstwa. A wtedy może zaczną pokazywać rzeczy wprowadzające w osłupienie największych fa­chowców, a nie wyświechtane bzdety.
   I - ku zdumieniu wszystkich - dało to niezwykłe re­zultaty. Pojawiła się nowa generacja magików, głównie Azjatów, którzy pokazują rzeczy niewytłumaczalne, nad którymi naprawdę trzeba się nagłowić. 27-letni amerykańsko-kanadyjsko-singapurski wirtuoz forte­pianu Shin Lim, którego choroba wytrąciła ze świata muzyki, przeniósł zwinność swoich palców znad kla­wiatury do świata talii kart i wykonuje z nią takie cuda, że można popaść w oszołomienie. Karty znikają, zamie­niają się kolorami, serduszka na nich wędrują, twarze figur zaczynają się uśmiechać, a wszystko to dzięki nie­prawdopodobnej szybkości palców Shina - tu już cu­dów nie ma. Ujawnienie sekretu nic nie da, bo i tak tego nie wykonasz, nie masz tak zwinnych dłoni. Jest to tak pomysłowe, że na mistrzostwach iluzjonistów nawet najwięksi zawodowcy przyznają, iż nie mają pojęcia, co się dzieje. Chłopak zmiata cały świat. Gigant cza­rów David Copperfield stał się anachronizmem i został zdetronizowany. Tymczasem Shim ma już następców - znajdźcie go w internecie albo jeszcze nowszego kró­la kart o nazwisku Erie Chien. Odpadniecie. Nie uwie­rzycie, że to się dzieje naprawdę.
   To wszystko, co powyżej, napisałem w formie me­tafory, choć ma miejsce naprawdę. Każda profesja ma swoje sekrety, skrzętnie skrywane przed wścibskimi oczami i uszami publiki. Jednakże w dzisiejszych cza­sach szczelne pokrywki nie istnieją. Ludzie nagrywa­ją, podglądają i sypią. Sejfy mają szpary, przez które ukrywana prawda wycieka na światło dzienne. Czasem przerażająca i wstrętna - jak opowieści o księdzu prała­cie Henryku Jankowskim. I tylko teraz nie wiadomo co z nią zrobić, nie ma konsylium czarodziejów, którzy by tę prawdę jakoś skrzętnie mogli wyjaśnić ku dobru ogó­łu. Jedynie blady strach padł na ukrytych w sutannach pedofilów, ale czy na długo?
   Czy kiedykolwiek odkryta zostanie tajemnica znik­nięcia 15-letniej córki pracownika Watykanu, pięknej Emanueli Orlandi, którą prawdopodobnie uprowadziła pedofilska mafia kapłanów, działająca w samej Stolicy Apostolskiej? Czy - jak się domniemywa - padła ofiarą zbrodni podczas rytualnej orgii? Świat czeka na Zama­skowanego Kapłana, który ujawni tajemnice ukrywane za murami kościołów, parafii i samego Watykanu. Cze­ka na otwarcie ust przez jakiegoś Zamaskowanego Poli­tyka, który niczym legendarny Joe Valachi („człowiek, który sprzedał mafię”) opowie, co się naprawdę dzieje za kulisami polityki, jak się kradnie pieniądze i robi in­teresy na poziomie, który się nie śnił ludziom cosa nostry. Także w Polsce.
Zbigniew Hołdys

Kominsky pod Samsonem

Rzadko zaglądam na warszawskie Nowe Miasto, gdzie się wychowałem, ale jeśli już, to staram się wpaść do restauracji Pod Samsonem. Jed­no z niewielu miejsc, które pamiętam z dzieciństwa (i do­tyczy to całego miasta, nie tylko mojej dzielnicy), które nie dość, że się uchowało, to nawet niespecjalnie zmie­niło. Serwowana na miejscu kuchnia polsko-żydowska wciąż tak samo świetna, wnętrze bezpretensjonalne, ceny jak na ten rejon miasta zadziwiająco uczciwe, obsługa się nie wdzięczy.
   Czasem zajrzę z siostrą, czasem zabiorę zaprzyjaźnio­nych cudzoziemców, zwykle zasiadam sam przy stoliku, zanurzam się w nostalgii i wspominam rodzinne wyjścia w weekend do Samsona.
   Jakiś czas temu, gdy już złożyłem zamówienie, przy są­siednim stoliku zasiadło czterech dżentelmenów, każdy na oko uczciwie po siedemdziesiątce. Szykownie ubrani takim dawnym rodzajem elegancji. Biała wyprasowana koszula do brązowej skórzanej kamizelki z licznymi kie­szeniami, wełniana jodełkowa marynarka z plecionym krawatem, ten fason, ten styl. Zamówili śledziki, tatara, chyba kawior po żydowsku, a w Samsonie robią najlepszy na świecie, no a że minęła trzynasta, zero siedem wyboro­wej przyfrunęło na stół, wiadomo.
   Nie chciałem podsłuchiwać, słowo. Jak zwykle kiedy jem sam, wyciągnąłem coś do czytania, ale że panowie nie szeptali, za to opowiadali barwnie, tedy porzuciłem lektu­rę. Było o młodości, dziewczynach, piciu i zabawie, o sy­tuacjach, na których wyobrażenie szczerzyła mi się japa - czysty sex, drugs and rock’n’roll. Wspominali kobiety, z których pewnie niektóre już nie żyły, a inne wiodły cnot­liwe życie babć swoich wnucząt, i była w tym taka chuli­gańska radość, że zaraz po posiłku zacząłem dzwonić po kumplach. Bo chciałem podzielić się entuzjazmem i na­dzieją, że my też za te dwadzieścia pięć-trzydzieści lat, chociaż wszystko będzie z rana strzykać i boleć, to łyknie­my leki, odpicujemy się i pójdziemy w miasto na elegan­cko, cieszyć się, że jeszcze żyjemy, wspominając, ale nie odpuszczając, bo życie to jednak jest cud.
   Stanęła mi ta scena spod Samsona przed oczami nie­mal natychmiast, kiedy zacząłem oglądać netflixowy miniserial „Kominsky Method” - brawurową tragikomedię o starości, umieraniu, miłości i przyjaźni. Zacząłem, bo, po pierwsze, współtworzy ją Chuck Lorre, autor uwiel­bianego przeze mnie „Big Bang Theory”. Po drugie, Mi­chael Douglas i Alan Arkin są wzruszający, poruszający, komiczni, cudownie ludzcy w małościach i wzniosłościach. Po trzecie - jeden z moich ukochanych filmów to kanadyjska „Inwazja barbarzyńców” Denysa Arcanda, zachwycająca rzecz o umieraniu. Bez ckliwości, gorzka i śmieszna, nostalgiczna i cierpka, w mgiełce palonej tra­wy skłaniająca do refleksji o tym, co najważniejsze. Duch „Inwazji barbarzyńców” (nie wiem - świadomy czy nie) czuć w „Kominsky Method”. I jest też coś z „Pohamuj en­tuzjazm” Larry’ego Davida - to specyficzne sarkastyczne żydowsko-amerykańskie poczucie humoru.
   Po co żyć, skoro umarła miłość naszego życia, z którą spędziliśmy blisko półwieku i już wiemy, że nic lepszego, niż przeżyliśmy, w naszym dobrym życiu nas nie czeka, że w ogóle mało co nas czeka? Po co żyć, skoro nasze życie to burdel, wszystkie byłe żony mają nas za palanta, córka chyba się nas wstydzi, a urząd skarbowy chce nas dopaść za naszą życiową nieodpowiedzialność?
   Nie wiem jak Wy, ale ja - chyba kiedy urodziło mi się pierwsze dziecko - nagle zacząłem myśleć o śmierci i bać się śmierci. Wcześniej, uprawiając latami zawód kore­spondenta wojennego, nie przyjmowałem niebezpieczeń­stwa do wiadomości, skupiając się na tym, jak wydostać się z tarapatów, w które na własne życzenie się pakowałem. Aż rzuciłem głupoty (to wcale nie były głupoty), założy­łem rodzinę, doceniłem urodę mieszczańskiej wersji życia i nagle boję się każdego tira, który nadjeżdża z naprzeciw­ka. Moja wyobraźnia podsuwa mi więcej czarnych scena­riuszy, niż PiS ma pomysłów na wzięcie Polski za mordę.
   Jakiś czas temu na męskim wyjeździe zaproponowa­łem kumplowi fajkę. Powiedział, że rzucił. OK - sam się do tego zbierałem, co nastąpiło niebawem, ale wtedy jesz­cze zatrzepotałem rzęskami ze zdziwienia.
   - Wrócę do fajek po siedemdziesiątce - rzucił czterdzietoparoletni kumpel. Zrobiłem zaskoczonego dzióbka.
   - No, mam dzieci w podstawówce. Muszę je wprowadzić w życie. Jak mi stuknie siedemdziesiąt, będą po studiach na swoim. Wtedy fajki, wóda i dragi, słodka jesień życia.
   Mam nadzieję, że spotkamy się Pod Samsonem. W roku 2043, w porze obiadowej, mają być śledzie i trzy czwarte.
Marcin Meller

Jedziemy z tym koksem

Będzie jeszcze czas, po oficjalnym zakończeniu kato­wickiego szczytu klimatycznego, na podsumowania - i klęska wcale nie jest przesądzona. Jednak delegaci i ich polityczni mocodawcy mają świadomość, że ocie­plenie klimatu, coraz bardziej widoczne w gwałtownych zmianach pogody, zaczyna serio niepokoić wyborców, i z kolejnej, 24. już Kon­ferencji Stron (COP) nie można wrócić kompletnie z niczym.
   Dla wielu krajów, także strefy dotychczas umiarkowanej, dłu­gotrwałe upały, susze, duszący smog w miastach, nieoczekiwane uderzenia huraganów, to nie, jak dotąd, anomalie, ale pomału nowa, zatrważająca, norma. Już dziś miasta południa Europy, Azji i Ameryki, gdyby nie gigantyczne nakłady na klimatyzację, ledwo nadawałyby się do życia. Znaczna część ludzkości funkcjonuje na co dzień w sztucz­nych bańkach termicznych, których utrzymanie powoduje emisję do atmosfery miliardów ton C02, wzmagających efekt cieplarniany. Nasza cywilizacja wpędziła się w diabelski krąg ocieplenia i schładza­nia, a eksperci - wciąż jeszcze słuchani z naiwnym niedowierzaniem - straszą, a właściwie zapowiadają, że za 20-30 lat, po przekrocze­niu przez atmosferę bliskiego już progu termicznego (plus półtora stopnia), mogą ruszyć samoczynne globalne procesy klimatyczne, w żaden sposób nie do powstrzymania przez ludzkość. Dalej są wi­zje jak z najgorszych katastroficznych filmów - a ponieważ to zagro­żenie dotyczy nie jakiejś tam przyszłości, ale już pokolenia naszych dzieci i wnuków, sprawa robi się śmiertelnie poważna. Nadzieja, że może naukowcy się mylą albo że jakoś to się wszystko samo wyregu­luje, wygląda, niestety, na głupią. A to oznacza, że temat, spychany w przyszłość i w stronę ekspertów, szybko nabiera politycznej wagi.

Nie wiadomo po co rząd polski wcinał się w tę debatę, organi­zując globalny szczyt klimatyczny i wystawiając się na widok publiczny. Nie mając nic konstruktywnego do powiedzenia, spro­wokował tylko kolejną serię wizerunkowych wpadek. Wszystko tu było albo słabo pomyślane, albo pechowe: i wybór miejsca obrad (Katowice, spowite węglowym smogiem), i wybór czasu (dokładnie w Barbórkę, święto górnictwa), i wybór sponsorów - czyli głównie państwowych kompanii wydobywczych i energetycznych. Kryty­kowano nawet ciężki mięsny catering (hodowla to wielkie źródło metanu) czy zakłamany film promujący Eko-Poland. Ale najwięcej złego narobiły wypowiedzi czołowych polskich polityków, w tym zwłaszcza prezydenta Dudy. Podczas konferencji, poświęconej de facto problemowi „dekarbonizacji” światowej gospodarki, go­łosłowne deklaracje, że„spalanie węgla nie stoi w sprzeczności z ochroną klimatu”, przechwałki, że Polska ma węgla na 200 lat i za­mierza go zużyć, barbórkowe wezwania ministra energetyki Krzysz­tofa Tchórzewskiego „Państwo górnicy, więcej węgla nam trzeba!” czy złośliwości byłej premier Beaty Szydło wobec „akademickiej dyskusji w Katowicach” - to wszystko brzmiało jak prowokacja.
   I tak też było odbierane i komentowane przez obecne w Kato­wicach światowe media oraz liczne wpływowe organizacje ekolo­giczne, które przyznały zaraz Polsce tytuł „Skamieliny Dnia”. Trudno zrozumieć, jaki był sens tego globalnego „robienia wiochy”, bo na­wet jeśli chodziło o pokazanie na przykładzie Polski realnych, spo­łecznych i ekonomicznych ciężarów przechodzenia na „energetykę niskoemisyjną”, to zostało to zrobione w sposób nieprzekonujący, niespójny, niesympatyczny.

Polska ma rzeczywiście wielki problem: obecnie ponad 80 proc. produkowanej u nas energii pochodzi z węgla ka­miennego. Już w 2030 r., zgodnie z tzw. porozumieniem pary­skim, ten udział powinien spaść do 40 proc. i za następne 20 lat znów o połowę. Inaczej sami się podusimy. Ale nawet gdyby jeszcze nie, to i tak bardzo będą rosły koszty węglowej elektryczności (już to zaczynamy odczuwać), uzależnienie od importu węgla (a więc utrata tzw. suwerenności energetycznej, której według Andrzeja Dudy polski węgiel jest fundamentem), ryzyko wydoby­cia. Ze wszystkich społecznych i gospodarczych powodów Polska powinna mieć własny program dekarbonizacji, kontrolowane­go, rozłożonego w czasie, przechodzenia na czystsze, najlepiej odnawialne i rozproszone źródła energii. Ale nic z tego: władza podtrzymuje węglowe iluzje. Dlaczego? Najbardziej prymitywna i pewnie główna odpowiedź brzmi: z powodów politycznych, żeby nie rozdrażniać górniczych związków zawodowych.
   Zapewne też chodzi o to, że obrona status quo jest najprostsza, nie wymaga decyzji, społecznej perswazji, prowadzenia skompli­kowanych inwestycji i polityki osłonowej. A w ciągu roku, jaki po­został do wyborów, absolutnie nie należy denerwować elektoratu. Teoretycznej podbudowy tego sposobu myślenia dostarcza nowa gwiazda obozu władzy Waldemar Paruch, szef rządowego Cen­trum Analiz Strategicznych. Otóż prof. Paruch jest orędownikiem „spokojnego konsumowania dobrobytu”, wyhamowania zmian, nieniepokojenia wyborców. W sprawie energii odnawialnej mówi: „Nie będziemy stawiać wiatraków, bo społeczeństwo tego nie chce”. W sprawie ocieplenia klimatu: „Niektóre zjawiska są na po­ziomie świadomości ludzkiej dzisiaj niewytłumaczalne”. W kwestii świadomości społecznej: „To są dekady, żeby zmienić mentalność”. A „w państwie demokratycznym nie można rządzić wbrew oczeki­waniom obywateli”. Więc ponieważ ludzie nie chcą zmartwień, no to nie; jak się kiedyś mówiło - jedziemy dalej z tym koksem.

Tak, to jest dokładnie ta sama narracja, jaką słyszymy w relacjach z Francji, gdzie tzw. ruch żółtych kamizelek zaprotestował prze­ciwko, proekologicznym podatkom” na paliwo diesla. Nie wchodząc już w specyfikę sytuacji we Francji, kraj ten także stanął wobec diabelskiego dylematu współczesnej demokracji: jak i czy w ogóle wprowadzać reformy „wbrew lu­dziom”? Wyborcy nie chcą wyrzeczeń, nie chcą zmiany stylu życia, ograniczania konsumpcyjnych aspiracji, wzrostu cen energii nawet wobec groźby klimatycznej zagłady. Zresztą zawsze się znajdą poli­tycy, którzy będą ich przekonywali, że żadne wyrzeczenia nie są ko­nieczne, a ciężary są rozłożone nierówno (bo są), więc niech inni się przejmują. Demokracje zarażone przez populizm stają się - wobec prawdziwych, ciężkich wyzwań dzisiejszego świata - bezradne, infantylne, oszukańcze. „Dlatego - jak zauważył w związku ze szczy­tem w Katowicach wybitny filozof prof. Andrzej Szahaj - katastrofa jest nieunikniona”. Taki mamy klimat. OK - postawmy tu jeszcze znak zapytania.
Jerzy Baczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz