Od blisko dwóch dekad
polska polityka kręci się wokół partii Jarosława Kaczyńskiego, czego skutki dla
innych ugrupowań i życia publicznego są coraz bardziej dewastujące. Czy ta
logika jest do odwrócenia?
To
przede wszystkim PiS określa horyzont polskich spraw. Jarosław Kaczyński
wyznacza granice, poza które inne partie obawiają się wyjść - w sprawach ekonomicznych, socjalnych, obyczajowych,
prawnych, historycznych, religijnych. Poglądy PiS i elektoratu tego ugrupowania
decydują o wizjach, programach, a nawet o zawieranych
przez opozycję sojuszach, czego przykładem ostatnio rejterada PSL z koalicji i
lęk Platformy, aby Kaczyński nie uznał jej za lewicę. Bo metki w Polsce rozdaje
tylko lider PiS.
Zjawisko to dotyczy niezliczonych kwestii. PiS nie pozwala
nawet zacząć rozmowy na temat waluty euro. Jeżeli Zbigniew Ziobro zaostrza po
swojemu Kodeks karny, to nie wolno się temu jasno sprzeciwić, bo widocznie
suweren tak chce, a obecnie rządzący mają z ludem specjalny układ. Jeśli PiS
gromi za LGBT, to należy przestać o tym mówić, aby nie drażnić. Nie wolno
używać terminu „związek partnerski”, bo PiS się zirytuje, trzeba szukać nowej
nazwy (w końcu nie znaleziono, choć podobno usilnie w Platformie szukano).
Jeżeli Kaczyński broni Kościoła, trzeba zaprzestać walki z
patologiami tej instytucji, bo to niewydajne. Jeśli Kaczyński zaczął czcić
żołnierzy wyklętych, to nie wolno mu się w tym opierać i lepiej głosować
za stosownymi uchwałami Sejmu albo się po cichu wstrzymywać. Jeżeli PiS uznaje,
że obrona praworządności w Polsce przez Unię Europejską to wynik knowań
opozycji i zdrady, wypada zrobić wszystko, aby
zatrzeć takie wrażenie, np. przez ukaranie niewłaściwie głosujących
opozycyjnych europosłów. Lepiej unikać tematu węgla, bo górnicy zaraz poskarżą
się PiS-owi. Niewskazane jest ruszanie w jakimkolwiek względzie sfery wsi i
rolnictwa, ponieważ rolnicy ostatecznie już opuszczą PSL i przeniosą się do
PiS. Chce Kaczyński przekopać Mierzeję Wiślaną, to lepiej mu odpuścić, bo tu
chodzi o „Ruskich”, a wiadomo, że PiS ma na nich wyłączność, cała zaś reszta
jest (także w wielu innych sprawach) „niewiarygodna”. Kryteria wiarygodności
opozycji określa rzecz jasna Kaczyński.
Nie wolno drążyć kwestii aborcji, gdyż PiS się rozjuszy i
wezwie swój elektorat z „pasa biblijnego”. Trzeba chwalić 500 plus bardziej
niż Kaczyński i Morawiecki, bo jeszcze ktoś pomyśli, że ma się tu jakieś
wątpliwości. Wypada się pokajać za podwyższenie wieku emerytalnego, ponieważ
Kaczyński będzie wmawiał, że Platforma znowu ten limit podwyższy. Opozycja
krytykuje rozmaite rozwiązania proponowane przez władzę, ale potem głosuje za
nimi w Sejmie, „bo inaczej PiS nas zatłucze”. Nie jedzie się na demonstrację
przeciw przemocy, bo „nie chcemy dawać PiS-owi pretekstu do wojny światopoglądowej”.
Nie ma choć jednej koncepcji sięgającej poza utarte od lat koleiny, ponieważ
PiS najpewniej to skrytykuje, wyśmieje, wyszydzi i napuści swoją propagandę. Każdy dobry pomysł opozycji PiS ukradnie.
Bez sensu jest licytacja z rządzącymi, bo Kaczyński tę licytację wygra.
Opozycja nie ma liderów, programu, charyzmy - bo tak twierdzi PiS.
W efekcie powstał syndrom
niemocy. Opozycja dała się zagonić na poletko rządzącej dzisiaj prawicy. Może być tylko trochę inaczej, niż chce Kaczyński;
dozwolony jest mniej więcej taki program, jaki proponuje szef rządzącego obozu,
najwyżej z drobnymi poprawkami w postaci obrony praworządności i wątpliwościami
w sprawie Trybunału Konstytucyjnego - ale i o tym mówi się coraz mniej, bo to
„nudziarstwo”. Wśród wymienianych jako ciekawe propozycji z „sześciopaku
Schetyny”, właściwie nikt nie wspominał o „odnowie demokracji”, a jeśli już, to
sceptycznie. Najważniejsze zadanie opozycji, czyli przywrócenie państwa prawa,
praktycznie zniknęło z agendy, co też jest osiągnięciem Kaczyńskiego. Z kolei
hasło, że „nie odbierzemy niczego, co dał PiS, a przywrócimy, co zabrał”, choć
zapewne politycznie racjonalne, w sumie brzmi dość poddańczo. Jest zwieńczeniem
długiego procesu oddawania się polskiej polityki pod władzę Kaczyńskiego.
Oczywiście za takim kunktatorstwem i strachliwością
opozycji stoją jakieś badania opinii, fokusy, których dziesiątki zlecają polityczne
ugrupowania. Wynikają z nich realne lub deklaratywne poglądy wyborców, na
które, jak słychać, „nie ma rady”. Ale PiS pokazał, że te poglądy można
zmieniać i kształtować w błyskawicznym tempie (jak np. w sprawie uchodźców),
że potrzeba tylko zdecydowania, demonstrowania pewności, mocnego tonu, którego
opozycji brakuje.
To prawda, że formacja liberalna, umiarkowana, zawsze ma
wielkie trudności w nawiązaniu rywalizacji z agresywnymi radykałami, którzy
nie mają hamulców mentalnych, językowych, ideologicznych, potrafią robić i
mówić rzeczy nieprzychodzące drugiej stronie do głowy. To nieustanne
„nakręcenie”, moralizatorski i patetyczny styl obozu PiS, odporność na
wątpliwości pozostawia opozycję w permanentnym niedoczasie i niedowładzie.
Elektorat czuje tę słabość, niekonsekwencję, bojaźliwość i utożsamia te cechy z brakiem programów i głębszego sensu.
Być może opozycja musi zadać sobie pytanie, czy liberalna demokracja nie
powinna być broniona bardziej stanowczo.
PiS od lat ma w polskiej
polityce pozycję wyjątkową. Czy rządzi, czy jest w opozycji, zawsze zajmuje
centralne miejsce, jako punkt odniesienia. To
inne ugrupowania stale goniły za PiS-em, ulegały moralnym szantażom,
nieustannie tkwiły w deficycie - patriotyzmu, „suwerenności”, antykomunizmu,
polskości itd. Kiedy w 2001 r. niemal jednocześnie powstały partia braci
Kaczyńskich i Platforma, ta druga od razu znalazła się w strefie wpływów tej
pierwszej. Kojarząca się na początku z szerokim, otwartym ruchem ponad
dotychczasowymi podziałami, szybko została przywołana do porządku przez
Kaczyńskiego. Platforma została włączona do przetargu, kto jest bardziej
solidarnościowy, kto surowiej potępia PRL, komu zależy na zaostrzeniu zbyt
liberalnego prawa, na rozliczeniu aferzystów czy dekomunizacji. W kolejnych
latach coraz trudniej było odróżnić ludzi Platformy od działaczy PiS. Zrodziło
się przekonanie, że tak czy inaczej wszystko odnosi się do Kaczyńskiego, że to
on wyznacza trendy, tematy, linie podziałów. Że jest bardzo niebezpieczny i
dlatego wszystkie siły należy poświęcić neutralizacji jego ugrupowania.
To już wtedy Platforma przestała żyć własnym życiem, zaniedbała
własną kulturową, cywilizacyjną narrację. Ceną za trzymanie Kaczyńskiego w
kordonie sanitarnym było zarzucenie koncepcji głębszego reformowania,
unowocześniania państwa. Pozostało utrwalanie społecznego i kulturowego
skansenu, żeby PiS się za bardzo nie zdenerwował i nie rozpoczął serii swoich
politycznych szaleństw. Platforma zawsze miała konserwatywny rys, ale Kaczyński
stale go pogłębiał. Partia Tuska przez lata pocieszała się, że jest w centrum, ale Kaczyński osaczył ją z prawa „tożsamościową”
ideologią, a z lewa socjalem (we wcześniejszej wersji „Polską solidarną”). W
tym szachu liberałowie tkwią do dziś.
Zwłaszcza po podwójnej przegranej w 2005 r. PO stała się cieniem
PiS. Szukała potknięć Kaczyńskiego, reagowała na jego pomysły, a szczytowym
osiągnięciem zawsze było doprowadzenie go do irytacji. Do
dzisiaj legenda Tuska w sporej mierze polega
na tym, że w powszechnym przekonaniu nikt tak jak on nie potrafił wyprowadzić
lidera PiS z równowagi, jak się mówiło: „przejechać mu kijem po klatce”.
Pokazuje to jednak, na czym przez lata polegała ta gra: wszystko kręciło się
wokół samopoczucia Kaczyńskiego, jego życiowej i politycznej formy, czy się
aktualnie ociepla, czy oziębia, tego, którą nogą wstał, co tego dnia wymyślił,
jak mu można dokuczyć. W sferze faktów pozostająca w głębokiej opozycji
Platforma, na zasadzie politycznego szantażu, poparła zarówno powstanie CBA,
jak i najbardziej radykalną wersję lustracji. Przy całym swoim sprzeciwie wobec
PiS nie odważyła się głosować inaczej. Bo już wtedy nie miała głębszej,
autorskiej odpowiedzi. Walczyła z PiS na bieżąco, ale nie miała ideowego
zapasu.
Ta zależność od PiS trwała
nawet po wygranej PO w 2007 r. Tusk jak
ognia unikał jakichkolwiek dalej idących zmian w państwie, zwykł był mawiać
„sami sobie róbcie bolesne reformy”. Najpierw stale zastanawiał się, jak wygrać
z Kaczyńskim, a potem jak z nim znowu nie przegrać. Minimalistyczny program
rządów Platformy, ta sławetna ciepła woda w kranie, była tyleż wyrazem pojmowania
liberalizmu przez Tuska, co przejawem stałej obawy przed PiS - czy ta partia
nie wykorzysta ewentualnych reform, nie powróci do starego refrenu „Polska
liberalna kontra solidarna”. I w jakimś sensie były premier się nie pomylił:
jedyna jego śmiała reforma, czyli podwyższenie wieku emerytalnego w 2012 r.,
okazała się wysokooktanowym paliwem dla formacji Kaczyńskiego. To był fatalnie
wybrany przykład na to, że nie można zrobić nic, bo czeka za to kara.
Obawa przed tym, „co na to
powie PiS”, powodowała, że wiele planów rządu PO-PSL nigdy nie opuściło resortowych
szuflad, a nawet nie powstało. Politycy
Platformy w nieoficjalnych rozmowach przyznawali, że to dlatego, aby nie dawać
Kaczyńskiemu pretekstu do ataku. Uległość wobec Kościoła (wielkie tzw. zwroty
majątku), długie niewprowadzanie w życie unijnej konwencji antyprzemocowej,
sprzyjanie polityce historycznej PiS, trzymanie w CBA jako szefa Mariusza
Kamińskiego, aż do niemal wywrócenia własnego rządu, unikanie jak ognia przez
Tuska kontaktów ze światem biznesu (teraz Morawiecki nie ma takich skrupułów,
ale on jest z PiS, więc jemu wolno) - to przykłady na obawy wobec tego, jak
zareaguje „tożsamościowa” prawica. W efekcie Tusk budował autostrady i filharmonie, a Kaczyński swój elektorat i wpływy.
Po podwójnej
przegranej Platformy w 2015 r. ten lęk się pogłębił, nastąpiła powtórka, w
gorszej wersji, z 2005 r. - znowu przez cztery lata nie powstały żadne
interesujące opozycyjne koncepcje. Platforma, ale też inne partie, choćby dla
zaszantażowania PiS, nie złożyła w Sejmie znaczących projektów ustaw. Panowało
paraliżujące przekonanie, że na większości pól i tak wygrywa PiS, ma jakieś
swoje patenty, także lepiej zorganizowany i politycznie zorientowany elektorat.
Że można tylko próbować przeciwdziałać, opóźniać, neutralizować. Grać z kontry,
ale absolutnie nie atakować frontalnie, bo się może skończyć tylko jeszcze
większą klęską.
To oczywiste, że przy takim
politycznym przeciwniku, w przypadku opozycji konieczna była nieustanna uwaga.
Zamach formacji Kaczyńskiego na
reguły liberalnej demokracji wymagał od sił wolnościowych uporu, oporu i
odporu. Ale też nie od razu ta antydemokratyczna tendencja była tak silna jak w
ostatnich czterech latach. W czasie pierwszych rządów PiS pojawiały się raczej
sygnały, zapowiedzi i groźby. Potem było osiem lat rządów Platformy przy
udziale PSL. W sumie dawało to dziesięć lat na budowanie własnej, liberalnej
opowieści o Polsce, o politycznych celach,
ideowych pryncypiach, wizji społeczeństwa. Do tego doszły kolejne cztery lata
drugich rządów Kaczyńskiego. Wciąż jednak dominowała opinia, że trzeba czekać
na jeden wielki błąd przeciwników, który zmieni wszystko. W efekcie przez te
14 lat „pilnowania PiS-u” druga strona nie zbudowała przekonującej
antynarracji, a partii Kaczyńskiego i tak nie
upilnowała. Opozycja, walcząc z PiS o praworządne państwo, nie dopisała do tej
walki zwartego systemu wartości otwartego, liberalnego, tolerancyjnego
społeczeństwa. Zasada była taka, że PiS oskarżał, a opozycja się tłumaczyła.
Wydaje się, że punkt przełomowy nastąpił wcześniej, jeszcze
w latach rządów PO, w okolicach 2013 r., kiedy światowy kryzys ekonomiczny się
kończył i Platforma stanęła przed szansą nowego otwarcia. Można było wtedy
ogłosić kres wyrzeczeń, podwyżki, na początek w sferze budżetowej, zejście z
23-proc. podatku VAT,
ogłoszonego na czas kryzysu, zainwestowanie w
młodych ludzi. Był czas na nowe pomysły i inicjatywy jako zaczyn „wielkiego,
nowoczesnego społeczeństwa” – poza i mimo PiS,
na budowanie etosu pracowitości, indywidualnego wysiłku, klasy ludzi
samodzielnych ekonomicznie i intelektualnie. Nic takiego się nie wydarzyło.
Jakby w Tusku i jego otoczeniu odezwała się surowość dawnego Kongresu Liberalno-Demokratycznego,
która wciąż nakazywała ostrożność, na wszelki wypadek, bo kiedyś znowu będzie
gorzej.
Akurat w tym momencie czujność wobec formacji Kaczyńskiego
opuściła Platformę. Partia Kaczyńskiego szybciej
zrozumiała, że możliwości finansowe państwa zaczęły się powiększać, także na
skutek zapobiegliwości poprzedników, że po zapaści, jak to z reguły bywa, musi
przyjść koniunktura. Platforma, która zawsze jak ognia bała się ideologicznego
ataku PiS, nieoczekiwanie poległa w starciu czysto ekonomicznym, mimo że to
była zawsze najsłabsza strona Kaczyńskiego. Nie wystarczyło jej wyobraźni i
zdolności przewidywania. Politycy PO, ale także innych ugrupowań, nie pojęli,
że nadchodzą inne czasy w skali globalnej, kiedy państwo jest traktowane jako
rezerwuar środków dla budowania władzy i rozwijania pomysłów ideologicznych.
Platforma w 2015 r. ani nie podtrzymała władzy, ani się nie rozwinęła. Mogła
sfinansować liberalną demokrację, ale sfinansowała program 500 plus.
Zaniedbania liberalnej strony politycznej są niemałe. Błąd
polega przede wszystkim na tym, że opozycja pilnuje Kaczyńskiego w sferze
„konkretu”, gdzie dotąd była znacznie słabsza. A wciąż najsłabiej wybrzmiewa
kwestia wolnościowej opowieści, budowanie własnej definicji patriotyzmu,
godności, przyzwoitości. Pokazującej, że separowanie Polski w Europie jest
wbrew jej interesom, że opresyjność wobec mniejszości jest niemoralna i
niechrześcijańska, a łamanie praworządności podważa zasady wspólnoty.
Polityczne zwycięstwa w Polsce, co pokazuje praktyka ostatnich 30 lat,
zaczynają się od spraw symbolicznych, ideowych konstruktów, a na tym rośnie
cała reszta: ekonomia, polityka społeczna, prawo. Język Kaczyńskiego
zdominował jednak myślenie polityczne na dekady.
Metoda Kaczyńskiego polega na głoszeniu swoich racji i
podejmowaniu decyzji bez względu na opinie drugiej politycznej strony.
Kaczyński odkrył, że już samo demonstrowanie pewności siebie jest polityczną i
marketingową jakością. Znane powiedzenie z kręgu dzisiejszej władzy głosi:
„Słychać wycie? Znakomicie”. Opozycja dopiero uczy się tej metody, polegającej
na trzymaniu się twardo własnych projektów, mimo zmasowanej krytyki. Pojawia
się powoli świadomość, że z PiS da się wygrać wtedy, kiedy się zneutralizuje
jej - często nieuświadamiany - wpływ na drugą polityczną stronę.
Przez całe cztery lata nośne było
(zwłaszcza na lewicy) hasło, iż „trzeba zrozumieć źródła sukcesu Kaczyńskiego”.
To nigdy nie szkodzi, ale też to poszukiwanie przewagi PiS wytworzyło specyficzną
„świadomość niewolniczą”, przekonanie, że PiS wie lepiej i więcej rozumie. Że można tę partię tylko próbować dogonić,
podążając tą samą drogą. Ogłoszony ostatnio przez Koalicję Obywatelską program
to nieśmiały początek przełamywania tego zaklętego kręgu. Są to jednak
deklaracje wciąż skromne i wycinkowe, wymagające - jeśli opozycja chce naprawdę
dokonać przełomu - znacznej rozbudowy w
kierunku podnoszenia roli wolności wyboru, swobód obywatelskich, niezależności
instytucji, pozwolenia ludziom na życie, jakiego chcą.
Nie brak opinii, że partia Kaczyńskiego sprowadziła społeczeństwo
do grupy klientów, którzy w zamian za
gratyfikacje posłusznie porzucili ogląd spraw publicznych. Sami politycy obozu
rządzącego wielokrotnie mówili, że dają „konkret”, a obywatele w zamian nie
interesują się abstrakcjami w postaci trójpodziału władzy czy konstytucji.
Druga strona w jakiejś mierze przejęła tę optykę, uwierzyła, że wyborcy są
tacy, jak chce Kaczyński. Ale coraz bardziej widać, że nie da się wygrać z PiS
metodami tego ugrupowania, także samym składaniem i rozkładaniem koalicyjnych
klocków, przeważnie małych i zwietrzałych. Technika polityczna, marketingowe
szachy, jest wciąż istotna, ale znacznie ważniejsze z punktu widzenia opozycji
jest odseparowanie się wreszcie od Jarosława Kaczyńskiego, przerwanie jego
słowotoku we własnych głowach. Nie podążanie jego tropem, nieustanne skradanie
się, ale pójście do starcia z nim z przeciwnej strony.
I namówienie na to wyborców.
Mariusz Janicki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz