sobota, 3 sierpnia 2019

Odział zamknięty



Znikają łóżka i oddziały. Pacjent w niepewności, gdzie go położą. Lekarz się zastanawia, czy mu zapłacą, a dyrektor szpitala - czy mu inny dyrektor tego lekarza nie podkupi

Małgorzata Święchowicz

Atmosfera fatalna. Na od­działach powszechne na­rzekanie, że pracy za dużo, pieniędzy za mało. I rozmowy o tym, czy szu­kać sobie pracy gdzie indziej - mówi Dariusz Skłodowski, prezes Szpita­la Miejskiego w Sosnowcu. Jest już po spotkaniu ze związkowcami i po nara­dzie z ordynatorami. W szpitalu nerwo­wo, bo wypłaty dostali tylko etatowcy, dla tych na kontraktach - lekarzy, po­łożnych i pielęgniarek - zabrakło.
   To nie jest mały szpital, rocznie 19 tysięcy przyjęć. Gdy niedawno odda­wano blok operacyjny z sześcioma sa­lami i świetnym sprzętem, mówiło się, że jest najnowocześniejszy w regionie. Później było głośno już tylko o tym, że 39-latekz siną nogą czekał tu na przyję­cie dziewięć godzin, aż zmarł. Podobne dramaty zdarzają się w tym samym cza­sie w innych szpitalach: na izbę przyjęć w Wodzisławiu trafia 35-latek z zawa­łem, przez 11 godzin zastanawiają się, gdzie go położyć, umiera. W Zawierciu 21-letnia kobieta z podejrzeniem uda­ru czeka, czyją przyjmą, a gdy w koń­cu przyjmują, już nie ma z nią kontaktu, nie odzyskuje przytomności.
   Prezes Skłodowski mówi, że przy ta­kich niedoborach w szpitalach rośnie ryzyko błędów, tragedii. Nie ma kim ob­sadzać dyżurów, często wystarczy, że je­den lekarz nie przyjdzie i wszystko się sypie. Brakuje też pielęgniarek, położ­nych - szpital w Sosnowcu potrzebo­wałby około 60. Tylko gdzie je znaleźć? A gdyby się udało, to skąd wziąć pienią­dze na płace? Szpital stracił płynność fi­nansową. Jest niepewność. Liczenie na kredyt, żeby tylko odsunąć od szpitala widmo komorników.
   - To, co teraz dostajemy z NFZ, nie wystarcza nawet na wynagrodzenia, nie mówiąc o zakupie leków, niezbędnego sprzętu - mówi prezes Skłodowski. I wy­licza: leczenie jednego pacjenta kosztuje tu średnio 4,2 tys. zł, a NFZ płaci 2,8 tys. Automatycznie na koniec roku mają za­dłużenie w wysokości 26 mln zł.
Na to, że z tego, co daje NFZ, nie spo­sób się utrzymać, narzeka większość dyrektorów szpitali powiatowych, o których często mówi się: szpitale pierwszej linii, frontowe. Gdy jesienią 2017 roku w wyniku rządowej reformy powstawała sieć, dla tych frontowych to była nadzieja - spośród 957 szpitali działających w kraju w sieci znalazły się 594, w tym wszystkie powiatowe.
- Sieć wydawała się gwarancją bezpie­czeństwa. Padały rządowe zapewnienia o pełnym finansowaniu - mówi Włady­sław Perchaluk, który kieruje Centrum Zdrowia w Mikołowie i jest prezesem Związku Szpitali Powiatowych Woje­wództwa Śląskiego.
   Miało być tak dobrze. A jak jest? Po­kazuje arkusz: przyjęcie kobiety na oddział patologii ciąży, pięć dni na ob­serwacji, diagnostyka, w sumie koszt ponad 2,3 tys. zł, NFZ daje 1567. Od­dział chorób wewnętrznych - pacjent leży tydzień, koszt pobytu i diagnosty­ki to ponad 2,5 tys. zł, a NFZ daje o po­nad tysiąc mniej. Albo ciężki przypadek z neurologii: pacjent leży prawie mie­siąc, koszt szpitala rośnie do ponad 13,5 tys. zł, NFZ daje tyle, że są dziewięć ty­sięcy na minusie.
   Żałują, że wyceny nie rosną w takim tempie jak wszystko wokół: rachunki za prąd, usługi outsourcingowe - przy­gotowanie posiłków, pranie, sprzątanie, transport, ochrona - za to w ostatnim czasie trzeba już płacić od 20 do nawet 50 proc. więcej.
   - Dopóki nie byliśmy w sieci, nie mieli­śmy długów, a w ubiegłym roku już 3 min zł - mówi Leszek Kubiak, prezes szpita­la w Pyskowicach koło Gliwic. Zdarza się, że brakuje mu, żeby zapłacić za dyżury. A każdy poślizg w wypłatach to oczy­wiście pogorszenie nastrojów, które są już i tak złe, bo choć rząd przyznał pod­wyżki pielęgniarkom i lekarzom, to nie zagwarantował na to tyle środków, ile potrzeba. Z kolei inne grupy, wiedząc, że tamtym przyznano, też chcą, a dla nich to już w ogóle nie wiadomo, skąd wziąć. Podwyżek domagają się fizjoterapeuci, technicy radiologii, laboranci.
   - Z kimkolwiek teraz rozmawiam, mówi: chyba odejdę ze szpitala. Jest nerwowo, niepewnie - opowiada dr Radosław Matusz, laryngolog. Pra­cował w szpitalu w Złotoryi, ale 1 kwiet­nia zamknięto oddział laryngologii. Później kartki z napisem „Oddział za­mknięty” trzeba było powiesić jeszcze na drzwiach pediatrii, neonatologii, po­łożnictwa. Niedawno dwa z nich udało się znów otworzyć, ale już nie laryngo­logię. Branżowe portale wciąż donoszą o nerwowych ruchach w szpitalach: od­działy się na chwilę zawiesza, odwiesza albo w końcu zamyka na głucho. Z braku pieniędzy albo rąk do pracy.
   - Najpierw są tylko pogłoski, że chyba zamkną, że są jakieś narady z NFZ - opo­wiada dr Matusz. Pracownicy nie wie­dząc na czym stoją, odchodzą. - U nas na oddziale było pięciu laryngologów, nagle zostało dwóch - szef i ja. A zabiegów tyle samo co wtedy, gdy był cały zespół. Dyżu­ry udawało się obstawiać tylko dlatego, że szef nie brał urlopu, a mnie wypychał, jak widział, że już ledwo żyję.
   Gdy w końcu zapada decyzja o za­mknięciu oddziału, trzeba to powiedzieć zespołowi, pacjentom, wstrzymać przy­jęcia, obdzwonić tych, którzy byli zapi­sani na zabiegi. - A u nas w regionie na zabiegi laryngologiczne czeka się rok, na­wet i dwa lata, więc pacjenci byli wściekli. Jedni zagryzali zęby, innym jednak pusz­czały nerwy, krzyczeli - mówi dr Matusz.

DUSZENIE
Szefowie szpitali mówią, że wygląda na to, jakby rządzący uznali, że w sieci jest za dużo placówek, i chcieli likwidacji 100, może nawet 150, ale nie mają odwa­gi, żeby zrobić to jednym cięciem, więc się wszystkie „poddusza” finansowo. Część może przeżyje, a część padnie.
   Lekarz pracujący na SOR (odszedł ze szpitala, który wpadł w spiralę cięć) opowiada, jak ciężko jest w takich wa­runkach pracować: - Poślizgi w wypła­tach wynagrodzeń, nerwy, brak leków. Lekarze z innych oddziałów przychodzą na ratunkowy, pytają, czy mamy leki, bo oni już nie.
   Aleksandra (37 lat, pracuje na chirur­gii, szpital na południu Polski): - Bra­ki są na każdym poziomie - od leków, przez narzędzia do zabiegów, opatrun­ki, pampersy. A przede wszystkim bra­kuje pielęgniarek i lekarzy. Boisz się iść do pracy. U nas bywało już tak, że je­den lekarz był rzucany na dwa oddziały, a jak karetka kogoś przywoziła, trzeba było zostawiać tych 70 pacjentów i iść zbadać tego, który został przywiezio­ny Jeśli trzeba było operować, to przez kilka godzin nie było nikogo ani przy tych leżących na oddziałach, ani przy tych czekających na przyjęcie. Z prze­pracowania i nerwów zaczęły się tar­cia między lekarzami. Jedni uznali, że jest, jak jest, trudno. Drudzy chcieli, że­byśmy wszyscy powiedzieli „dość” i zło­żyli wypowiedzenia. Ostatecznie część odeszła, co jeszcze pogorszyło sytuację tych, którzy zostali.
Marek (35 lat, pracował na oddzia­le chorób wewnętrznych, który trze­ba było zamknąć z braku rąk do pracy): - Czy ośmiu lekarzy poprowadzi od­dział? Bez problemu. A sześciu? Raczej tak. Gdy zostaje czterech, myśli się: spró­bujmy. Aż dochodzi do sytuacji, w której wystarczy, że jeden pójdzie na zwolnie­nie, i oddział się sypie. Na początku jesz­cze dajesz radę, ale łapiesz się na tym, że prawie nie widzisz tych, których leczysz. To, co umiera najpierw, to właśnie kon­takt z pacjentem. Nie masz czasu poroz­mawiać z nim czy z jego rodziną. Krążą po oddziale, denerwują się, pytają: „Czy jest tu w ogóle jakiś lekarz?”. Trzeba brać podwójne dyżury, biegać z jednego oddziału na drugi. Jesteś w strasznych nerwach, zmęczony. W takiej nerwówce zaczyna się popełniać błędy, pewne rze­czy ignorować. Pacjentów leczy się już trochę byle jak, byle zdążyć wypisać, za­nim trzeba będzie przyjąć kolejnych.
   W czerwcu lekarze z OZZL manife­stowali przeciwko rozkładowi opieki zdrowotnej, prosili o spotkanie z pre­mierem - bez odzewu. Manifestowa­li dyrektorzy szpitali - bez odzewu. W sumie, odkąd rządzi PiS, do najważ­niejszych osób w państwie z petycjami, pismami, prośbami o spotkanie i wysłu­chanie środowisko medyczne występo­wało 16 razy. I nic.
   Jarosław Biliński, wiceprezes Okrę­gowej Rady Lekarskiej w Warszawie, porównał ostatnio polski system ochro­ny zdrowia do raka w stadium, w któ­rym to już gnijąca, rozpadająca się masa nowotworowa.
   - Wszędzie jest źle, ale w szpitalach powiatowych najgorzej - twierdzi Le­szek Kubiak, który kieruje szpitalem w Pyskowicach. - Jesteśmy jak na rów­ni pochyłej. A za nami przecież już nie ma nic. Do powiatowych trafiają i ci, którzy nie dostali pomocy u lekarza ro­dzinnego, i ci odsyłani przez szpitale uniwersyteckie.

BOLI, ALE NIE DZIWI
Chorzów, Zespół Szpitali Miej­skich. Tu trzeba teraz wstrzymać pracę oddziału hematologii i onkologii dzie­cięcej. Dla 30 pacjentów w wieku od 3 do 13 lat szuka się miejsc w innych szpitalach. Rodzice dzieci zrozpaczeni, że trzeba będzie się przenieść, bo - jak mówią - ich dzieci już się z tym miej­scem związały, traktują jak rodzinny dom, więc zabierać je stąd to jakby roz­bić im rodzinę.
   Kamil Nowak, rzecznik szpitala, tłu­maczy, że aby wznowić działanie oddzia­łu, potrzebują trzech specjalistów. Jakich znajdą, oddział znów ruszy. Na razie nikt się nie zgłosił, choć szukają od maja.
   - Z takimi problemami borykają się też o wiele większe ośrodki medyczne. Wiadomo, jaka jest sytuacja. Wszyst­kich to, co się dzieje, boli. Ale nie dziwi - mówi rzecznik.
   Z ubiegłorocznego raportu „Health at a Glance” przygotowanego przez OECD wynika, że w Polsce brakuje oko­ło 30 tys. lekarzy różnych specjalności. Z taką średnią, jaką mamy: 2,4 lekarza na tysiąc mieszkańców, jesteśmy w ogo­nie Europy, daleko za Niemcami (4,2), krajami skandynawskimi (4,3-4,5), Austrią (5,1).
   - Wstrzymuje się pracę oddziałów, li­cząc na to, że znajdzie się lekarzy i znów się te oddziały uruchomi, ale to już co­raz trudniejsze. Nie ma lekarzy. Po pro­stu nie ma. We wszystkich szpitalach są braki, a jeśli w którymś jeszcze nie, to zaraz będą - mówi Waldemar Mali­nowski, prezes Ogólnopolskiego Związ­ku Pracodawców Szpitali Powiatowych.
Zaczęło się podbieranie, podkupowanie, jeden szpital wyciąga specjalistów drugiemu - kto da więcej, ten ma. Przy­najmniej do czasu, aż następny mu nie podbierze. - To może skończyć się nie­kontrolowanym zamykaniem szpitali. Zaczną znikać nie te, które są najgorsze, tylko te, które pierwsze nie wytrzymają tego podbijania stawek - tłumaczy pre­zes Malinowski.
   Teraz sytuację ratuje jeszcze to, że jeden lekarz zazwyczaj ciągnie kilka etatów, bierze dyżur za dyżurem. Ogól­nopolski Związek Zawodowy Lekarzy zapowiada akcję: jeden lekarz - jeden etat i wzywa medyków do wypowia­dania klauzuli opt out, czyli cofnięcia zgody na pracę w wymiarze przekra­czającym 48 godzin tygodniowo. Jeśli w wakacje zaczną wypowiadać klauzule, skutki będą widoczne w październiku.
   - I wtedy system się przewróci - prze­widuje prezes Malinowski.
   - Z pewnością zrobi się gorąco - twierdzi Władysław Perchaluk, któ­ry kieruje Centrum Zdrowia w Miko­łowie. I wylicza: lekarz pracuje średnio od 250 do 300 godzin miesięcznie, więc jeśli każdy zacznie pracować o połowę mniej, trzeba będzie zamykać kolejne oddziały.
   - Nie wiem, czym to się skończy. Może tym, że będzie się przyjmować tyl­ko ostre przypadki - mówi prezes Skło­dowski z Sosnowca. Aż się boi wybiegać myślami do jesieni. - Mam wrażenie, że jesteśmy jak gęsi, które znalazły się w sieci, dały się karmić złudzeniami i te­raz są ciągnięte pod nóż.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz