Znikają łóżka i
oddziały. Pacjent w niepewności, gdzie go położą. Lekarz się zastanawia, czy mu
zapłacą, a dyrektor szpitala - czy mu inny dyrektor tego lekarza nie podkupi
Małgorzata Święchowicz
Atmosfera
fatalna. Na oddziałach powszechne narzekanie, że pracy za dużo, pieniędzy za
mało. I rozmowy o tym, czy szukać sobie pracy gdzie indziej - mówi Dariusz
Skłodowski, prezes Szpitala
Miejskiego w Sosnowcu. Jest już po spotkaniu ze związkowcami
i po naradzie z ordynatorami. W szpitalu nerwowo, bo wypłaty dostali tylko
etatowcy, dla tych na kontraktach - lekarzy, położnych i pielęgniarek -
zabrakło.
To nie jest mały szpital, rocznie 19 tysięcy przyjęć. Gdy niedawno oddawano
blok operacyjny z sześcioma salami i świetnym sprzętem, mówiło się, że jest
najnowocześniejszy w regionie. Później było głośno już tylko o tym, że
39-latekz siną nogą czekał tu na przyjęcie dziewięć godzin, aż zmarł. Podobne
dramaty zdarzają się w tym samym czasie w innych szpitalach: na izbę przyjęć w
Wodzisławiu trafia 35-latek z zawałem, przez 11 godzin zastanawiają się, gdzie
go położyć, umiera. W Zawierciu 21-letnia kobieta z podejrzeniem udaru czeka,
czyją przyjmą, a gdy w końcu przyjmują, już nie ma z nią kontaktu, nie
odzyskuje przytomności.
Prezes Skłodowski mówi, że przy takich niedoborach w szpitalach rośnie
ryzyko błędów, tragedii. Nie ma kim obsadzać dyżurów, często wystarczy, że jeden
lekarz nie przyjdzie i wszystko się sypie. Brakuje też pielęgniarek, położnych
- szpital w Sosnowcu potrzebowałby około 60. Tylko gdzie je znaleźć? A gdyby
się udało, to skąd wziąć pieniądze na płace? Szpital stracił płynność finansową.
Jest niepewność. Liczenie na kredyt, żeby tylko odsunąć od szpitala widmo
komorników.
- To, co teraz dostajemy z NFZ, nie wystarcza nawet na wynagrodzenia,
nie mówiąc o zakupie leków, niezbędnego sprzętu - mówi prezes Skłodowski. I wylicza:
leczenie jednego pacjenta kosztuje tu średnio 4,2 tys. zł, a NFZ płaci 2,8 tys.
Automatycznie na koniec roku mają zadłużenie w wysokości 26 mln zł.
Na to, że z tego, co daje NFZ, nie
sposób się utrzymać, narzeka większość dyrektorów szpitali powiatowych,
o których często mówi się: szpitale pierwszej linii,
frontowe. Gdy jesienią 2017 roku w wyniku rządowej reformy powstawała sieć, dla
tych frontowych to była nadzieja - spośród 957 szpitali działających w kraju w
sieci znalazły się 594, w tym wszystkie powiatowe.
- Sieć wydawała się gwarancją
bezpieczeństwa. Padały rządowe zapewnienia o pełnym finansowaniu - mówi Władysław
Perchaluk, który kieruje Centrum Zdrowia w Mikołowie i jest prezesem Związku
Szpitali Powiatowych Województwa Śląskiego.
Miało być tak dobrze. A jak jest? Pokazuje arkusz: przyjęcie kobiety na
oddział patologii ciąży, pięć dni na obserwacji, diagnostyka, w sumie koszt
ponad 2,3 tys. zł, NFZ daje 1567. Oddział chorób wewnętrznych - pacjent leży
tydzień, koszt pobytu i diagnostyki to ponad 2,5 tys. zł, a NFZ daje o ponad
tysiąc mniej. Albo ciężki przypadek z neurologii: pacjent leży prawie miesiąc,
koszt szpitala rośnie do ponad 13,5 tys. zł, NFZ daje tyle, że są dziewięć tysięcy
na minusie.
Żałują, że wyceny nie rosną w takim tempie jak wszystko wokół: rachunki
za prąd, usługi outsourcingowe - przygotowanie posiłków, pranie, sprzątanie,
transport, ochrona - za to w ostatnim czasie trzeba już płacić od 20 do nawet
50 proc. więcej.
- Dopóki nie byliśmy w sieci, nie mieliśmy długów, a w ubiegłym roku
już 3 min zł - mówi Leszek Kubiak, prezes szpitala w Pyskowicach koło Gliwic.
Zdarza się, że brakuje mu, żeby zapłacić za dyżury. A każdy poślizg w wypłatach
to oczywiście pogorszenie nastrojów, które są już i tak złe, bo choć rząd
przyznał podwyżki pielęgniarkom i lekarzom, to nie zagwarantował na to tyle
środków, ile potrzeba. Z kolei inne grupy, wiedząc, że tamtym przyznano, też
chcą, a dla nich to już w ogóle nie wiadomo, skąd wziąć. Podwyżek domagają się
fizjoterapeuci, technicy radiologii, laboranci.
- Z kimkolwiek teraz rozmawiam, mówi: chyba odejdę ze szpitala. Jest
nerwowo, niepewnie - opowiada dr Radosław Matusz, laryngolog. Pracował w
szpitalu w Złotoryi, ale 1 kwietnia zamknięto oddział laryngologii. Później
kartki z napisem „Oddział zamknięty” trzeba było powiesić jeszcze na drzwiach
pediatrii, neonatologii, położnictwa. Niedawno dwa z nich udało się znów
otworzyć, ale już nie laryngologię. Branżowe portale wciąż donoszą o nerwowych
ruchach w szpitalach: oddziały się na chwilę zawiesza, odwiesza albo w końcu
zamyka na głucho. Z braku pieniędzy albo rąk do pracy.
- Najpierw są tylko pogłoski, że chyba zamkną, że są jakieś narady z NFZ
- opowiada dr Matusz. Pracownicy nie wiedząc na czym stoją, odchodzą. - U nas
na oddziale było pięciu laryngologów, nagle zostało dwóch - szef i ja. A
zabiegów tyle samo co wtedy, gdy był cały zespół. Dyżury udawało się obstawiać
tylko dlatego, że szef nie brał urlopu, a mnie wypychał, jak widział, że już
ledwo żyję.
Gdy w końcu zapada decyzja o zamknięciu oddziału, trzeba to powiedzieć
zespołowi, pacjentom, wstrzymać przyjęcia, obdzwonić tych, którzy byli zapisani
na zabiegi. - A u nas w regionie na zabiegi laryngologiczne czeka się rok, nawet
i dwa lata, więc pacjenci byli wściekli. Jedni zagryzali zęby, innym jednak
puszczały nerwy, krzyczeli - mówi dr Matusz.
DUSZENIE
Szefowie szpitali mówią, że wygląda na to, jakby rządzący uznali, że w sieci
jest za dużo placówek, i chcieli likwidacji 100, może nawet 150, ale nie mają
odwagi, żeby zrobić to jednym cięciem, więc się wszystkie „poddusza”
finansowo. Część może przeżyje, a część padnie.
Lekarz pracujący na SOR (odszedł ze szpitala, który wpadł w spiralę
cięć) opowiada, jak ciężko jest w takich warunkach pracować: - Poślizgi w
wypłatach wynagrodzeń, nerwy, brak leków. Lekarze z innych oddziałów
przychodzą na ratunkowy, pytają, czy mamy leki, bo oni już nie.
Aleksandra (37 lat, pracuje na chirurgii, szpital na południu Polski):
- Braki są na każdym poziomie - od leków, przez narzędzia do zabiegów, opatrunki,
pampersy. A przede wszystkim brakuje pielęgniarek i lekarzy. Boisz się iść do
pracy. U nas bywało już tak, że jeden lekarz był rzucany na dwa oddziały, a
jak karetka kogoś przywoziła, trzeba było zostawiać tych 70 pacjentów i iść zbadać
tego, który został przywieziony Jeśli trzeba było operować, to przez kilka
godzin nie było nikogo ani przy tych leżących na oddziałach, ani przy tych
czekających na przyjęcie. Z przepracowania i nerwów zaczęły się tarcia między
lekarzami. Jedni uznali, że jest, jak jest, trudno. Drudzy chcieli, żebyśmy
wszyscy powiedzieli „dość” i złożyli wypowiedzenia. Ostatecznie część odeszła,
co jeszcze pogorszyło sytuację tych, którzy zostali.
Marek (35 lat, pracował na oddziale
chorób wewnętrznych, który trzeba było zamknąć z braku rąk do pracy): -
Czy ośmiu lekarzy poprowadzi oddział? Bez problemu.
A sześciu? Raczej tak. Gdy zostaje czterech, myśli się: spróbujmy. Aż dochodzi
do sytuacji, w której wystarczy, że jeden pójdzie na zwolnienie, i oddział się
sypie. Na początku jeszcze dajesz radę, ale łapiesz się na tym, że prawie nie
widzisz tych, których leczysz. To, co umiera najpierw, to właśnie kontakt z
pacjentem. Nie masz czasu porozmawiać z nim czy z jego rodziną. Krążą po
oddziale, denerwują się, pytają: „Czy jest tu w ogóle jakiś lekarz?”. Trzeba
brać podwójne dyżury, biegać z jednego oddziału na drugi. Jesteś w strasznych
nerwach, zmęczony. W takiej nerwówce zaczyna się popełniać błędy, pewne rzeczy
ignorować. Pacjentów leczy się już trochę byle jak, byle zdążyć wypisać, zanim
trzeba będzie przyjąć kolejnych.
W czerwcu lekarze z OZZL manifestowali przeciwko rozkładowi opieki
zdrowotnej, prosili o spotkanie z premierem - bez odzewu. Manifestowali
dyrektorzy szpitali - bez odzewu. W sumie, odkąd rządzi PiS, do najważniejszych
osób w państwie z petycjami, pismami, prośbami o spotkanie i wysłuchanie
środowisko medyczne występowało 16 razy. I nic.
Jarosław Biliński, wiceprezes Okręgowej Rady Lekarskiej w Warszawie,
porównał ostatnio polski system ochrony zdrowia do raka w stadium, w którym
to już gnijąca, rozpadająca się masa nowotworowa.
- Wszędzie jest źle, ale w szpitalach powiatowych najgorzej - twierdzi
Leszek Kubiak, który kieruje szpitalem w Pyskowicach. - Jesteśmy jak na równi
pochyłej. A za nami przecież już nie ma nic. Do powiatowych trafiają i ci,
którzy nie dostali pomocy u lekarza rodzinnego, i ci odsyłani przez szpitale
uniwersyteckie.
BOLI, ALE NIE
DZIWI
Chorzów, Zespół Szpitali Miejskich. Tu trzeba teraz wstrzymać pracę
oddziału hematologii i onkologii dziecięcej. Dla 30 pacjentów w wieku od 3 do
13 lat szuka się miejsc w innych szpitalach. Rodzice dzieci zrozpaczeni,
że trzeba będzie się przenieść, bo - jak mówią - ich
dzieci już się z tym miejscem związały, traktują jak rodzinny dom, więc
zabierać je stąd to jakby rozbić im rodzinę.
Kamil Nowak, rzecznik szpitala, tłumaczy, że aby wznowić działanie
oddziału, potrzebują trzech specjalistów. Jakich znajdą, oddział znów ruszy.
Na razie nikt się nie zgłosił, choć szukają od maja.
- Z takimi problemami borykają się też o wiele większe ośrodki medyczne.
Wiadomo, jaka jest sytuacja. Wszystkich to, co się dzieje, boli. Ale nie dziwi
- mówi rzecznik.
Z ubiegłorocznego raportu „Health at a Glance” przygotowanego
przez OECD wynika, że w Polsce brakuje około 30 tys. lekarzy różnych
specjalności. Z taką średnią, jaką mamy: 2,4 lekarza na tysiąc mieszkańców,
jesteśmy w ogonie Europy, daleko za Niemcami (4,2), krajami skandynawskimi
(4,3-4,5), Austrią (5,1).
- Wstrzymuje się pracę oddziałów, licząc na to, że znajdzie się lekarzy
i znów się te oddziały uruchomi, ale to już coraz trudniejsze. Nie ma lekarzy.
Po prostu nie ma. We wszystkich szpitalach są braki, a jeśli w którymś jeszcze
nie, to zaraz będą - mówi Waldemar Malinowski, prezes Ogólnopolskiego Związku
Pracodawców Szpitali Powiatowych.
Zaczęło się podbieranie, podkupowanie,
jeden szpital wyciąga specjalistów drugiemu - kto da więcej, ten ma. Przynajmniej
do czasu, aż następny mu nie podbierze. - To może skończyć się niekontrolowanym
zamykaniem szpitali. Zaczną znikać nie te, które są najgorsze, tylko te, które
pierwsze nie wytrzymają tego podbijania stawek - tłumaczy prezes Malinowski.
Teraz sytuację ratuje jeszcze to, że jeden lekarz zazwyczaj ciągnie
kilka etatów, bierze dyżur za dyżurem. Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy
zapowiada akcję: jeden lekarz - jeden etat i wzywa medyków do wypowiadania
klauzuli opt out, czyli cofnięcia zgody na pracę w wymiarze przekraczającym
48 godzin tygodniowo. Jeśli w wakacje zaczną wypowiadać klauzule, skutki będą
widoczne w październiku.
- I wtedy system się przewróci - przewiduje prezes Malinowski.
- Z pewnością zrobi się gorąco - twierdzi Władysław Perchaluk, który
kieruje Centrum Zdrowia w Mikołowie. I wylicza: lekarz pracuje średnio od 250
do 300 godzin miesięcznie, więc jeśli każdy zacznie pracować o połowę mniej,
trzeba będzie zamykać kolejne oddziały.
- Nie wiem, czym to się skończy. Może tym, że będzie się przyjmować tylko
ostre przypadki - mówi prezes Skłodowski z Sosnowca. Aż się boi wybiegać
myślami do jesieni. - Mam wrażenie, że jesteśmy jak gęsi, które znalazły się w
sieci, dały się karmić złudzeniami i teraz są ciągnięte pod nóż.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz