sobota, 17 sierpnia 2019

PiS tysięcy Kuchcińskich,Zła dobrem nie zwyciężysz,Smętne żarty,Świst kosy,Wyszarpywanie wyborcze i Życie na kredyt



PiS tysięcy Kuchcińskich

Wyciągając poniekąd racjonalne wnioski ze swoich doświadczeń, w tym potknięć, Jarosław Kaczyński konsekwentnie zbudował system jednowładztwa. Na krótką metę skuteczny, ale do cna zepsuty.
   - To nie socjalizm, ale wypaczenia socjalizmu - broniła się w momentach kryzysowych władza PRL. Aż okazało się, że wypaczenia są tego socjalizmu istotą. Podobnie jest z pań­stwem PiS. To państwo zdegenerowane i źle zorganizowane, nietransparentne i nieudolne. Charakteryzująca arywistów pazerność jest w nim normą, a uznawanie przez funkcjona­riuszy władzy publicznego za prywatne jest standardem. Ka­czyński dla swej władzy i wygody stworzył system, którego efektem musiała być moralna degrengolada. Kuchciński, jego loty i kłamstwa nie są więc żadnym ekscesem ani występkiem. Są nieuchronnym skutkiem. Takiego właśnie państwa chciał Kaczyński. Takie też, unikając dawnych błędów, zbudował.
   W swojej pierwszej partii. Porozumieniu Centrum - jak sam przyznał - miał wielu ludzi „niezupełnie zdrowych na umyśle”. PC de facto mu potem ukradziono. „Niezupełnie zdrowych na umyśle” na kolejnym okrążeniu też nie unikał, ale wniosek wyciągnął inny. By partii mu już nigdy nie ukra­dziono, tworząc PiS, napisał statut partii prywatnej, która bę­dzie jego własnością do śmierci.
   Partii nikt mu już zabrać nie mógł, ale Kaczyński zoriento­wał się, że zbyt inteligentni lub niezależni, a szczególnie wy­posażeni w obie te cechy, często go zdradzają. Marcinkiewicz, Dorn czy Ujazdowski mogli mu ulegać, ale nigdy całkowicie. Na następnym okrążeniu zdecydował więc, że musi mieć wyłącz­nie miernych i niesamodzielnych, dyspozycyjnych absolutnie - Dudów, Morawieckich, Kuchcińskich czy Suskich. Od myśle­nia jest on. Reszta jest od nieprzeszkadzania i popierania.
   Po latach 2005-2007 Kaczyński wiedział także, że libera­lizm nie działa. Nikt nie docenił obcięcia przez niego podat­ków. Zrozumiał więc, że wybory wygrywa się socjalizmem, a nie liberalizmem, i zamiast ciąć podatki, dał ludziom gotów­kę. Proste. Do tego dał im poczucie, że mogą się zemścić na eli­cie. 500 plus zemsta okazało się formułą genialną.
W czasie rządów PO Kaczyński pojął, że elektorat nie ma żadnego apetytu na reformy. Co z tego, że podwyższenie wie­ku emerytalnego było dla państwa niezbędne, skoro prowa­dziło do utraty władzy. Żadnych reform - stało się jego credo.
   Zrozumiał, że większość Polski może zignorować. Wystarczy skupić się na 40 proc. Polaków. Zrozumiał i to, że pazerny Koś­ciół najbardziej chce pieniędzy, a najbardziej boi się liberali­zmu. Dał mu więc pieniądze i podarował wojnę z liberalizmem. Pojął także, że to jakiś dureń wymyślił zasadę „kto ma telewi­zje traci władzę”. Władzę tracił ktoś, kto mając telewizję, miał też skrupuły. Należało się ich pozbyć. Kurski był jak znalazł.
   Kaczyński zobaczy również, że elektorat kocha siłę, a nawet pogardę, co bardzo było zbieżne z jego inklinacjami. Wniosek byt prosty - żadnych sojuszników, trzeba mieć poddanych, żadnych koalicjantów, żadnych debat, żadnego dialogu, żadnego kompromis.
   W efekcie stworzył system, w którym celem jest nie Polska, ale jego osobista władza, niezależnie od tego, jak często twierdziłby, że jest odwrotnie. Niezbędnym elementem systemu była redukcja rządów prawa, prymat państwa nad obywatelem i uczynienie z państwa zakładnika oraz sługi rządzącej partii. Taki system nie potrzebuje kadr kom­petentnych. Potrzebuje wiernych. Nie potrzebuje ludzi celebrujących swą godność, ale pionków gotowych na każde upokorzenie. Potrzebuje po prostu armii Kuchcińskich. Ka­czyński naprawdę wie, kim są ci ludzie. Zero złudzeń. Jako mistrz castingu poszukiwał wyłącznie egzemplarzy uszko­dzonych. Nie szukał cnoty, lecz gotowości popełnienia wy­stępku, nie szukał ludzi z charakterem, ale takich, którzy nie mieli go za grosz.
   Oczywiście doskonale wie, że rządzenie przy pomocy mier­not ma swoje ograniczenia. To się w końcu musi - przepra­szam - rypnąć. Ale fastrygując, kombinując i sypiąc gotówkę, dwie kadencje można przetrwać. Może nawet trzy. W jego wieku wystarczy.
   Kaczyński musiał stworzyć państwo chore, bo tylko takie mogło w pełni zaspokajać jego osobiste cele. I stworzył pań­stwo prywatne. W tym teatrze jest jeden właściciel, jeden dy­rektor i jedna główna rola. Cała reszta to halabardnicy, tło, element scenografii.
   Partia to ja, państwo to ja, Polska to ja. W takim państwie osobiste cechy wodza stają się cechami i wadami państwa Nieprzejrzystość, nieprzewidywalność i brak szacunku dla innych, traktowanych wyłącznie instrumentalnie
   Nie miejcie więc pretensji do Kuchcińskiego Dudy Karczewskiego, Morawieckiego czy Szydło. To tylko doskonale ołowiane żołnierzyki w planszowej grze, w którą Polskę za
zgodą części i przy bierności większości Polaków, zmienił Jarosław Kaczyński.
Tomasz Lis

Zła dobrem nie zwyciężysz

To nieprawda, że zło można zwyciężyć dobrem, zło się dobrem co najwyżej utuczy do niebotycznych rozmiarów, rozzuchwali, uczyni potężnym i bezczelnym.

Oglądaliście już na HBO serial „Na cały głos” z brawurowym Russellem Crowe'em w roli Rogera Ailesa, twórcy i wieloletniego prezesa stacji Fox News? Nie? Zobaczcie koniecznie. Znajdziecie w nim odpowiedzi na wszystkie pytanie, jakie zadajecie sobie przed wyborami, a zwłaszcza na to jedno najważniejsze: dlaczego zło wygrywa?

Umieszczę tu teraz ostrzeżenie: ten felieton będzie tylko dla czytelników o mocnych nerwach, jeśli ich nie macie, nie czytajcie dalej, a jeśli tak, to na własną odpowiedzialność.

Stawiam tezę, która z pewnością nie spodoba się wielu liberałom i ludziom lewicy, wszystkim zacnym i przyzwoitym obrońcom demokracji i najlepszemu rzecznikowi praw obywatelskich, jakiego kiedykolwiek mieliśmy, dr Adamowi Bodnarowi (dlatego mam nadzieję, że nie przeczyta tego tekstu).

Tezę, z którą sama do niedawna nie zgadzałam się fundamentalnie, ba! – z zapałem obalałam, mając zresztą w zanadrzu wiele sensownych i wciąż słusznych argumentów.
Tezę, której jako wielbicielka Mahatmy Gandhiego i Jezusa z Nazaretu (jako filozofa, nie bóstwa oczywiście) jestem wciąż moralnie przeciwna.

A jednak muszę ją postawić, bo zmusza mnie do tego publicystyczna uczciwość nakazująca bez ogródek, prosto i rzetelnie opisać to, co widzę w Polsce teraz, w tym ważnym, historycznym czasie. I to, czego się w czasie obecnych rządów nauczyłam.

Brzmi ona: to nieprawda, że zło można zwyciężyć dobrem.

Przeciwnie: przekonanie to, dobre dla poetów i pieśniarzy, w życiu społecznym wyrządza straszne, olbrzymie i niepowetowane straty, będąc kosztownym dowodem naiwności i niezrozumienia ważnej maksymy Terencjusza: „Gdy dwóch robi to samo, to nie jest to samo”.

Nigdy w życiu!

Trzeba sięgnąć po ich metody
Zła nie zwycięży się dobrem, zło się dobrem co najwyżej utuczy do niebotycznych rozmiarów, rozzuchwali, uczyni potężnym i bezczelnym.

Jedyne dobro, które ma szansę zwyciężyć zło, to dobro podparte siłą, propagandą, sprawnością techniczną, pijarową i organizacyjną, wielkimi pieniędzmi i agencjami wpływania na opinię publiczną, dobro uzbrojone w pięść i broń (polityczną, rzecz jasna), a nade wszystko, w bezwzględność, bo tak naprawdę do niej wszystko się sprowadza.

Jednym słowem: trzeba działać jak zło, pokonać je jego własnymi metodami, ale nie być złym. Trzeba być jak oficerowie wywiadu (niegdyś, bo teraz polskiego sprawnego wywiadu już nie ma), którzy popełniają przestępstwa, ale zawsze dla dobra kraju i obywateli.

Po kopaniu i biciu kobiet na marszu „niepodległości”, po zatrzymywaniu ludzi chcących powstrzymać Międlara, po łamaniu i naginaniu prawa i śmianiu się w twarz dziennikarzom i opinii publicznej, po marszu tej władzy do celu po trupach (nie tylko w przenośni, ale i dosłownie) powiem wam jedno: kto chce zatrzymać populistów, musi rozprawiać się z nimi na zimno, bezwzględnie, konsekwentnie, wcale nie litościwie – stosując przeciw nim niektóre ich metody.

Kto chce być skuteczny, nie może cofnąć się o krok.

Czy to słuszne? Nie wiem. Czy moralne? Nie bardzo. Czy godne pochwały. Absolutnie nie.

Idą na nas z siekierą
Ale my, obywatele, patrząc na postępowanie władzy i jej akolitów, jak Kościół katolicki, jesteśmy dziś w sytuacji człowieka, który widzi, jak włamywacz idzie ku niemu z siekierą w ręku i mordem w oczach.

Grzeczne mówienie: „Wiesz, że wszedłeś do mojego domu bez pozwolenia, czego nie pochwala kodeks karny. Może wyjdziesz, a ja zapakuję ci na drogę ciasteczka i zaparzę kawy?” – nie podziała, zapewniam.

W takiej sytuacji trzeba wziąć, co się ma pod ręką, i uderzyć, bo wiadomo, że jeśli my nie unieruchomimy włamywacza, to on unieruchomi nas. Być może na zawsze. I jeśli nie chcemy umierać, a przeciwnie, obronić nasz dom, naszą rodzinę, zdrowie i życie, musimy działać jak włamywacz – i bić się w obronie własnej.

W prawie są przepisy wyłączające odpowiedzialność za użycie przemocy, jeśli działało się w obronie własnej lub w stanie wyższej konieczności, jeśli zastosowaliśmy ostateczne środki, żeby przeżyć.

Co jest ekwiwalentem obrony własnej w życiu społecznym i politycznym? Z pewnością nie przemoc fizyczna, bo przemoc nigdy nie jest rozwiązaniem, w żadnej sytuacji. Jest jednak dość jasne, że białe róże i uśmiechy na pokojowych demonstracjach – także nie.

Amerykanie mają to w konstytucji
Mądrzy Amerykanie przewidzieli taką okoliczność i wymyślili rozwiązanie, które zapisali w Deklaracji Niepodległości: „Uważamy następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy ludzie stworzeni są równymi, że Stwórca obdarzył ich pewnymi nienaruszalnymi prawami, że w skład tych praw wchodzi prawo do życia, wolność i dążenia do szczęścia.

Że celem zabezpieczenia tych praw wyłonione zostały wśród ludzi rządy, których sprawiedliwa władza wywodzi się ze zgody rządzonych.

Że jeżeli kiedykolwiek jakakolwiek forma rządu uniemożliwiałaby osiągnięcie tych celów, to naród ma prawo taki rząd zmienić lub obalić i powołać nowy, którego podwalinami będą takie zasady i taka organizacja władzy, jakie wydadzą się narodowi najbardziej sprzyjające dla ich szczęścia i bezpieczeństwa. Roztropność, rzecz jasna, będzie dyktowała, że rządu trwałego nie należy zmieniać dla przyczyn błahych i przemijających. Doświadczenie zaś wykazało też, że ludzie wolą raczej ścierpieć wszelkie zło, które jest do zniesienia, aniżeli prostować swoje ścieżki przez unicestwienie form, do których są przyzwyczajeni. Kiedy jednak długi szereg nadużyć i uzurpacji, zmierzających stale w tym samym kierunku, zdradza zamiar wprowadzenia władzy absolutnej i despotycznej, wówczas ich słusznym i ludzkim prawem, ich obowiązkiem staje się odrzucenie takiego rządu oraz stworzenie nowej straży dla swego przyszłego bezpieczeństwa”.


My, Polacy, takiego rozwiązania nie mamy.

To nie jest wojna dla wrażliwców
Potrzebujemy jednak przywódców, ostrych, pragmatycznych, myślących w kategoriach interesu państwa, a nie interesu partii, mocnych i niewahających się mówić i postępować ostro, nazywać rzeczy po imieniu. Odpowiedzialnych, ale niedających zapędzać się populistom i nacjonalistom w kozi róg. Niebojących się Kaczyńskiego, Brudzińskiego, Kamińskiego – nikogo.

Potrzebujemy wyszczekania, zdecydowania, elokwencji i socjotechniki, dokładnie takich samych, jakie mają populiści, tej samej bezczelności i bezwzględności. W tej wojnie o Polskę nie ma miejsca dla wrażliwców.

Mariusz Kamiński, minister koordynator służb specjalnych, został właśnie szefem MSWiA, łącząc w swoich rękach niespotykaną dotąd i niezwykle groźną dla obywateli władzę. Minister Ziobro rozszerza władzę prokuratury, nadając jej uprawnienia sądów (prokuratura będzie zdecydować, że podejrzany nie może wyjść za kaucją, co do tej pory leżało w gestii sądu i co da jej nieograniczone możliwości trzymania ludzi w aresztach). Niezgodnie z prawem dwa miesiące przed wyborami (łamiąc ciszę legislacyjną, do której zobowiązują władzę wyroki TK, zgodnie z którą nie można wprowadzać istotnych zmian w prawie wyborczym później niż sześć miesięcy przed wyborami) zmieniono prawo wyborcze tak, żeby stworzona przez PiS Izba Kontroli Spraw Publicznych SN orzekała o ważności wyborów.

Możecie myśleć, że to niewinne przypadki, ale ja widzę zaciskającą się na naszej, obywateli, szyi pętlę. I moim zdaniem, jeśli Polska ma zwyciężyć to bezprawne, autorytarne, rozrastające się zło, to bynajmniej nie uroczym, romantycznym dobrem.
Eliza Michalik

Smętne żarty

Okładkowe skojarzenie gmachu sejmowego z namiotem cyrkowym należy do kategorii smutnych żartów. Przykro, że parlament Rzeczpospolitej został w ostatnich latach tak bardzo spostponowany i ośmieszony. I sprawa lotów marszałka Kuchcińskiego, a ściślej kłamstw, jakie jej towarzyszyły, jest tylko gorzką pointą. Wysokie Izby oraz zasiadający w nich przedstawiciele narodu od czasu powrotu do Polski wolnych wyborów nie cieszyli się jakimś bardzo wysokim autorytetem i uznaniem. Dość szybko po przełomie 1989 r. utrwaliło się przekonanie, że okrągły budynek na Wiejskiej to rodzaj teatru, „scena polityczna”, na której przed wyborcami popisują się, wygłaszając swoje kwestie i tocząc teatralne bitwy, posłowie i partie. Teatr, ale jednak nie cyrk.
   Kończąca się kadencja była pierwszą w historii III RP, w której większość nie należała do jakiejś partyjnej koalicji, ale jednego zwartego ugrupowania. Trzeba bardzo utrwalonych procedur i obyczajów demokratycznych, aby taki parlament respektował prawa mniejszości i nie ześliznął się w stronę jednopartyjnego dyktatu. U nas zabrakło i procedur,i jakiejkolwiek dobrej woli. Do władzy doszła partia otwarcie antysystemowa, głodna władzy i odwetu, przekonana, że wyborcze zwycięstwo daje jej monopol władzy w państwie, znosi faktycznie konstytucyjny trójpodział władzy, a opozycję - niejako z definicji - ustawia w roli przeciwników demokracji i wrogów państwa. Sejm stał się jedną z pierwszych naturalnych ofiar tego mentalnego i politycznego zamachu stanu.

Obserwowaliśmy przez cztery lata, jak parlament zmienia się w karykaturę, arenę dla sztuczek i błazenady. Nocne obrady, odbieranie głosu opozycji, uchwalanie ustaw w godzinę, odrzucanie wszelkich poprawek i projektów opozycji, wnoszenie rządowych projektów jako poselskie, obrady w Sali Kolumnowej, izolowanie dziennikarzy, zamiana straży sejmowej w operetkową gwardię marszałka, odmowy udostępnienia informacji publicznych, arbitralne kary dla posłów - co się stało z polskim Sejmem, opisujemy szerzej w tekście Rafała Kalukina. Postać marszałka Kuchcińskiego jest w tej opowieści ważna i symboliczna. Trzeciorzędny partyjny działacz, bez samodzielnej pozycji politycznej, postawiony w roli „drugiej osoby w państwie” i traktowany przez Jarosława Kaczyńskiego równie lekceważąco jak „pierwsza osoba w państwie”. Kompensujący swoje upokorzenia arogancją i napuszonym dygnitarstwem.
   Parlamentarna opozycja próbowała się w tej sytuacji jakoś odnaleźć, ale po tzw. kryzysie grudniowym 2016 r. i realnym ryzyku powołania przez władzę marionetkowego parlamentu poza salą sejmową przeszła w tryb miękkich protestów, biernego uczestnictwa, rzadko objawiając jakąś legislacyjną czy choćby polityczną inicjatywę. Parę razy się udało - głównie dzięki młodym posłom PO Michałowi Szczerbie („marszałku kochany”), Krzysztofowi Brejzie (afera premiowa) czy Sławomirowi Nitrasowi, który znakomicie merytorycznie i retorycznie rozegrał sprawę AirKuchciński. Trzeba jednak zauważyć, że te względne sukcesy opozycji dotyczyły spraw co prawda bulwersujących opinię publiczną, ale marginalnych na tle naprawdę poważnych nadużyć, naruszeń prawa, zaniechań, wpadek rządu PiS.

Rozbawił mnie ostatnio Ludwik Dorn, mówiąc w wywiadzie dla gazeta.pl, że władza PiS kojarzy mu się z pierwotniakiem, który „oblewa i wchłania wszystko, co napotka, ale sam nie ma żadnej struktury poza jądrem komórkowym, którym jest Jarosław Kaczyński”. Ten stwór dlatego właśnie jest groźny, że rozlewa się bez celu i planu „jak glut”, a „państwo skolonizowane przez pierwotniaka też staje się galaretą”. Właściwie wszystkie tzw. reformy czy plany PiS (poza czystym rozdawaniem pieniędzy) utknęły w owej galarecie. Dorn przypomina, o czym i my piszemy każdego tygodnia: jeśli popatrzeć na służbę zdrowia, edukację, zapowiadane szumnie inwestycje, budowę dróg, sprawność sądownictwa, program mieszkaniowy, obronność, administrację, energetykę, ochronę klimatu, międzynarodową pozycję kraju i co jeszcze chcieć - nic się nie poprawiło, generalnie jest gorzej, a na pewno nie lepiej, niż było. Istotą realnej polityki są proste transfery socjalne i podgrzewanie konfliktów światopoglądowych.
   Zgadzam się z Ludwikiem Dornem w opisie ogólnej nieudolności, niepowagi pisowskiego państwa, ale myślę, że nie docenia zarazem sprawności partii w zagarnianiu i wyostrzaniu instrumentów władzy. Poprawa jakości państwa - wymagająca jakiejś wiedzy, trudu, społecznych konsultacji, wytrwałości, ponoszenia politycznego ryzyka - jest poza polem priorytetów tej ekipy i jej szefa. Liczy się to, co daje i umacnia samą dominację: pieniądze z budżetu i spółek Skarbu Państwa, telewizja, służby specjalne i mundurowe, kontrola nad Trybunałem Konstytucyjnym, prokuraturą i Kościołem, upychanie lojalnych kadr partii we wszystkich możliwych instytucjach. Reszta jest propagandą, widowiskiem, cyrkiem właśnie. A tam - co oglądamy każdego dnia - iluzjonistyczne popisy speców od manipulacji, prawnicze sztuczki, straszenie publiczności rzekomymi potworami, błazeńskie teksty i gesty.

W latach gierkowskich nadawano w radiowej Trójce niesłychanie popularny kabaretowy serial Jacka Fedorowicza pt. „Dyrekcja cyrku w budowie”, nawiązujący do faktycznie trwającej przez kilkanaście lat budowy gmachu cyrku na Powiślu. Jeden z autorów skeczów, Marcin Wolski (późniejszy nominat PiS w TVP), mówił kiedyś, że istotą zgrywy było „budowanie czegoś, co nigdy nie mogło być skończone”, bo po pierwsze z tą ekipą skończenie czegokolwiek było niewykonalne, a po drugie, gdyby jakimś cudem coś ukończono, to ekipa nie miałaby co robić i czym uzasadniać swojego istnienia. Więc stale odbywały się zatroskane narady, tworzono plany dalszego doskonalenia, szukano szkodników i wrogów, składając rytualne hołdy Panu Kierownikowi i sepleniącemu Pierwszemu Spikerowi.
   Tym razem podniebne akrobacje marszałka Kuchcińskiego zakończyły się upadkiem (co prawda na siatkę, czyli listę wyborczą w Krośnie), ale show trwa, publiczność bije brawo, dyrektor cyrku w budowie zapowiada kolejne porcje darmowego popcornu. I może rzeczywiście kiedyś będziemy się z tego śmiać.
Jerzy Baczyński

Świst kosy

Może tak być, że za 50 lat o tym, kto jest w Polsce marszałkiem Sejmu, będzie wiedziało tylko kilka osób. Dla reszty podstawowe stanie się pytanie, skąd wziąć szklankę wody. Starzy ludzie będą wtedy opowiadać, że widzieli jeszcze Wisłę - jako strumyk, ale widzieli. Miarą patriotyzmu będzie zużywanie pół szklanki H2O. Dziś tą miarą jest liczba poklepań po ramieniu Marka Kuchcińskiego. Wyrażają one szacunek i uznanie dla prawie 900 ustaw, które jako marszałek w pięknym stylu przeprowadził przez parlament. Tyle bezsennych nocy złożył na ołtarzu ojczyzny, że Gulfstream mu się należał jak Piotrowiczowi stanowisko przewodniczącego sejmowej komisji sprawiedliwości i praw człowieka.

Słońce od Ziemi jest oddalone o 150 mln km. Wysyła do nas światło białe, ale gdy to światło puścić przez szklany pryzmat, rozszczepia się ono na siedem kolorów tęczy. W Polsce w niedługim czasie upaństwowi się wszystkie pryzmaty, aby nie dopuścić do uczenia dzieci masturbacji. Dzieci muszą się nauczyć miłości do Boga, święcenia dnia świętego i nienawiści do bliźniego, który jest diabłem przebranym w tęczowe szaty. W ten sposób bp Dec podpisał się pod „tęczową zarazą” abp. Jędraszewskiego. Nieszczęścia zwykle chodzą parami, ale u nas batalionami. W stronę uczestników marszu równości w Płocku - w minioną sobotę - nie poleciały kamienie jak w Białymstoku, ale… Mali chłopcy idący z rodzicami w kontrmanifestacji krzyczeli na widok tęczowych sztandarów: „J…. was, pedały”, „Kut...y do buzi”. Ktoś ich tego nauczył. Na lekcjach katechizmu czy w domu? Nie bądźmy drobiazgowi - takiej rzetelnej identyfikacji „wroga” nauczyli się w dzisiejszej pisowskiej Polsce.
   Wyobrażam sobie, jak Pan Bóg się z tego cieszy. Wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki, prof. humanistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, wznosił modły w intencji abp. Jędraszewskiego na chodniku przed krakowską kurią. Ja uważam, że Terlecki ze swoim wsparciem powinien objechać cały świat, a na końcu zrobić sobie operację plastyczną twarzy (żeby nikt go nie poznał) i zniknąć w interiorze nad Amazonką.

Skoro Słońce jest odpowiedzialne za tęczę, więc może powinno na zawsze zgasnąć. Że ciemno i strasznie zimno będzie? Komu będzie, temu będzie. My mamy zagwarantowane dostawy rosyjskiego węgla z ukraińskiego Donbasu. A wszechobecna ciemność (czyt. ciemnota) to dla Jego Nowogrodzkości zwycięstwo. Wszystkie kolory będą czarne. Nad Polską da się słyszeć tylko miarowy świst kosy - to Jarosław Gowin w czarnym garniturze będzie kosił trawę. Wszystkie plusy totalnego blackoutu trudno przewidzieć. Na pewno w aptekach wreszcie przestanie brakować leków - kupując po ciemku, nie będziesz wiedział, co dostajesz. Za to w domu ci się wyrówna - nie będziesz wiedział, co bierzesz. Nareszcie zamknie się wszystkie szpitale i każdego pacjenta położy się gdziekolwiek w czyimś mieszkaniu. Gdy właściciele zaczną protestować, powie się, że to ich ciotka z Będzina, która zasłabła na dworcu i kazała się tu przywieźć.
   Ciemność zbliża ludzi - oto hasło najlepszej zmiany. Co w tym czasie będzie robił premier Morawiecki? Ogłosi żałobę po milionie elektrycznych samochodów, dwudziestu promach, lotniskach w Radomiu i Baranowie, przekopie Mierzei Wiślanej, mieszkaniach+ itd., itp. Ale spokojnie. Znajdzie inne sposoby na dogonienie Europy. Zorganizuje na przykład dla wszystkich emerytów półdarmowe rehabilitacyjne wczasy w opuszczonych kopalniach.
   Jednego możemy być pewni - Jego Nowogrodzkość jest jak czarna wdowa.
Stanisław Tym

Wyszarpywanie wyborcze

Dla wszystkich partii opozycyjnych przeciwnikiem symbolicznym i nominalnym będzie PiS, natomiast przeciwnikiem realnym - inne partie opozycyjne.

Mamy postanowienie prezydenta o wyborach, wiemy, kto i z kim oraz bez kogo będzie tworzył listy wyborcze. Przed nami kampania wyborcza, niewiele jednak ona zmieni w układzie sił, który ujawnił się w wyborach do Parlamentu Europejskiego (jeśli nie dojdzie do jakichś wydarzeń nadzwyczajnych, to suma przesunięć między wszystkimi partiami nie przekroczy raczej 5-6 pkt proc.). Ale może zmienić bardzo wiele, jeśli chodzi o najważniejszy politycznie rezultat: uzyskanie lub nie przez PiS większości bezwzględnej w Sejmie, czyli zdolności do powołania rządu.
   Tu naprawdę nic nie wiadomo, nie ma co zgadywać. Można natomiast przewidywać dynamikę kampanii wyborczej po stronie zróżnicowanej opozycji. Wydaje mi się, że dla wszystkich partii opozycyjnych przeciwnikiem symbolicznym i nominalnym będzie PiS, natomiast przeciwnikiem realnym, czyli potencjalnym rezerwuarem dodatkowych głosów do zdobycia - inne partie opozycyjne.

Zacznijmy od lewej strony. Jest oczywiste, że to Sojusz Lewicy Demokratycznej zjednoczył na swoich warunkach rozproszoną i obezwładnioną po brukselskiej emigracji Roberta Biedronia lewicę. Istotne są dwie główne konsekwencje. Po pierwsze, realne kierownictwo polityczne spoczywa w rękach postkomunistycznego mastodonta Włodzimierza Czarzastego, co oznacza triumf pragmatyzmu i racjonalności celowo instrumentalnej, a celem założonym jest powrót postkomunistycznego pod względem kadrowym SLD do politycznego znaczenia - czyli minimum 11-12 proc. w wyborach do Sejmu (tak, jak w 1991 r.), przy czym w przyszłym klubie Lewicy przewagę mają mieć politycy z solidnym pezetpeerowsko-eseldowskim rodowodem, tacy jak Robert Kwiatkowski, Jerzy Jaskiernia, Marek Dyduch. Konsekwencja druga to oparcie przesłania w ten sposób zjednoczonej lewicy na jadowitym antyklerykalizmie. Jeżeli przyjrzeć się kwestiom podnoszonym przez segmenty zjednoczonej lewicy (SLD, Wiosna, Razem), to już na pierwszy rzut oka niewiele się tu składa do kupy, poza jednym: antyklerykalizmem i głębiej - antykatolicyzmem. Odwołanie się do tego lepiszcza w celu uzyskania wyniku dwucyfrowego ma sens. Jak wynika z różnych badań, w Polsce ok. 4 proc. obywateli (a są to obywatele aktywni wyborczo) nienawidzi obsesyjnie Kościoła i katolicyzmu, a ok. 8 proc. czuje do Kościoła głęboką niechęć, choć bez nienawiści. Razem składa się to na wymarzone lewicowe 12 proc. Innego wspólnego motywu lewica po prostu nie ma, więc musi się odwołać do tego.
   Łatwo zauważyć, że w związku z tym najgroźniejszym wyborczym przeciwnikiem Lewicy nie jest wcale PiS, którego zdeklarowani i potencjalni wyborcy są całkowicie poza zasięgiem oddziaływania panów Czarzastego, Biedronia i Zandberga, ani PSL (z takich samych powodów), ale Platforma Obywatelska z doczepką w postaci resztówki po Nowoczesnej, czyli Koalicja Obywatelska. W obszarze oddziaływania KO kryją się ci wyborcy, których Lewica może do siebie przyciągnąć, osłabiając twór Grzegorza Schetyny. Są po temu całkiem spore możliwości. Po pierwsze, jadowity antyklerykalizm najlepiej się ma w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców, a poważną siłą jest w pięciu polskich metropoliach. Są to zarazem te tereny wyborczej, na których najsilniejsza jest Koalicja Obywatelska.

Po drugie, wobec antyklerykalnej i wymierzonej de facto w KO ofensywy lewicy zaatakowana będzie bezradna, co dobrze wróży atakującemu. Istotna jest tutaj ewolucja Platformy Obywatelskiej, która w latach 2001-07 zaczynała jako partia wyraźnie centroprawicowa z niewielką doczepką centrolewicową, a w latach 2007-19 zmieniła się w partię centrolewicową z niewielką doczepką centroprawicową. Ta ewolucja widoczna była i na poziomie wyborców (wyraźny spadek wyborców deklarujących co najmniej cotygodniowe praktyki religijne i identyfikujących się z prawicą), jak i zorganizowanych środowisk politycznych - czyli całkowita marginalizacja tzw. konserwatywnego skrzydła PO, którego działaczy wyrzucano z partii. Po deklaracjach poparcia dla ruchu LGBT ze strony tak istotnych dla PO polityków, jak Rafał Trzaskowski, Aleksandra Dulkiewicz i Jacek Jaśkowiak, Koalicja może albo antyklerykalne postulaty Lewicy poprzeć, określając się jako ogon, który jest wleczony za korpusem, albo też bąkać: może oni chcą dobrze i w dobrą stronę, ale nietaktycznie, za bardzo, nie uwzględniają tego, że miliony Polaków jeszcze do słusznych idei nie dorosły, tak miękcej w tym temacie by trzeba... A to oznacza kapitulację, przyznanie, że jest się bladą kopią atrakcyjnego oryginału. Wyborczo zabójcze; Lewica dobrze sobie z tego zdaje sprawę i to wykorzysta.
   Będzie się starał to wykorzystać też po prawej stronie opozycji PSL, wzbogacony o doczepkę Pawła Kukiza i paru jego faworytów. O ile zjednoczenie lewicy z pragmatycznego punktu widzenia jest naturalne (swój do swego i po swoje), Koalicja Obywatelska też odwołuje się do formuły PO sprzed powstania secesji Nowoczesnej, to wzięcie przez ludowców na swoją listę Pawła Kukiza jest nader śmiałym eksperymentem i nie wiadomo, jaki będzie jego rezultat. Może zakończyć się nie najlepiej, bo PSL to najbardziej establishmentowa partia III RP (na 30 lat, 17 lat ludowcy współtworzyli rządy), natomiast Kukiz to klasyczny polityk antyestablishmentowego protestu. Jego pojawienie się na liście PSL może niewielu z kurczącej się grupy zwolenników zbuntowanego szarpidruta przyciągnąć do solidnie poukładanego z rzeczywistością Stronnictwa, z kolei część wyborców establishmentowych może się przestraszyć, zwłaszcza jeśli pan Kukiz - a to wielce prawdopodobne - nie da się peeselowcom okiełznać podczas kampanii wyborczej i będzie zadziwiał swoją niekonwencjonalnością. To są - jak powiedziałby klasyk - plusy ujemne.

Ale są też plusy dodatnie. Jak pokazały badania prof. Piotra Radkiewicza, omawiane także w POLITYCE (nr 29), wyborców PiS cechuje antyliberalny komunitaryzm i tym odróżniają się od całej reszty politycznej Polski - wyborcy innych partii różnią się między sobą, ale proporcjami, w jakich łączą przywiązanie do wspólnoty z wątkami indywidualnych wolności. Otóż wyborcy Kukiz’15 i PSL lokują się, jeśli chodzi o wspólnotowość i liberalizm, w połowie drogi między wyborcami PiS a wyborcami PO i Nowoczesnej - co oznacza, że PSL może uzyskać zdolność przyciągania niezdecydowanych wyborców z obrzeży silniejszych partii, w tym antypisowskich miejskich konserwatystów zniesmaczonych wymuszanym przez Lewicę antyklerykalnym dryfem Koalicji Obywatelskiej. PSL będzie się jednak musiał w tym celu powysilać, bo inaczej to jego wyborcy odpłyną na obrzeża PiS lub KO.
Ludwik Dorn

Życie na kredyt

Jeśli porównać życie do partii szachów, to jestem długo po otwarciu i po gambicie, trwa końcówka. Jak ją przegrać z fasonem, bo wygrać nie sposób? „W życiu dane mi było spotkać trzy prawdziwe potęgi: Rosjan, Amerykanów i starość. Teraz odkrywam, że ostatnia z nich jest przeraźliwie bezlitosna” - pisał Sándor Márai w swoim „Dzienniku”(przekład Teresy Worowskiej). Był rok 1971, Márai, kiedy to pisał, miał 71 lat - łatwo to obliczyć, bowiem urodził się w 1900 r. Ja, kiedy to dzisiaj czytam, mam 10 lat więcej niż autor, kiedy to pisał. Stary dziennikarz czyta starego pisarza.
    „Mam siedemdziesiąt lat, mój czas się skończył. Ale możliwe, że wydostanę się z tego podświata i będę miał jeszcze kilka nudnych, ascetycznych, dietetycznych, pozbawionych kawy, wina i papierosów, ale pomimo to ekscytujących, gęstych, zmysłowych lat” - pisał. Kiedy czytam, mam tę samą świadomość co Márai: „Według danych statystycznych już od sześciu lat nie powinienem żyć, a jednak to robię: overtime”. Żyję na kredyt.

Telefon dzwoni rzadko, listonoszka - jeśli przychodzi - to po to, by doręczyć gazety, które uprzednio zaprenumerowałeś, albo mandat, na który zasłużyłeś; dentysta - jeśli cię przyjmuje - to dlatego, że się uprzednio zapisałeś. Jakoś nie słyszałem, żeby dentyści chodzili po domach pacjentów. Odgłosy płynące ze świata trzeba wywoływać, spowodować, bo świat wokół ciebie milczy. Telefon zadzwoni - bo zostawiłeś komuś wiadomość. Świat nie zagaja, tylko odpowiada.
    „Dla większości ludzi starość jest pustką. Zmieniają się warunki atmosferyczne życia jak u astronautów: starego człowieka nic już nie wiąże z ziemią, wpada w stan nieważkości. Świat pustoszeje: znajomi wymierają, więzi z ludźmi blakną, seks, praca, wszystko fading” - pisze Márai. Ale dodaje, że chciałby jeszcze „zaiskrzyć”: „Napisać jeszcze to i tamto… Przeczytać to i coś tam. To się jeszcze zdarza. Ale przeżyć to czy coś innego - to mi już nigdy nie przychodzi do głowy”.
   Rytm otoczenia zmienia się okrutnie. Niedawno wsiadłem do windy w POLITYCE. W windzie było ciasnawo. Sama młodzież, wszyscy „20+”. W pierwszej chwili myślałem, że to jedna z tych wycieczek, które od czasu do czasu zwiedzają redakcję. Nie poznałem nikogo, choć to bractwo z Polityki Insight. Ma rację Márai - otoczenie zmienia się barbarzyńsko. Choć nasza redakcja jest zaprzeczeniem barbarzyństwa, umożliwia miękkie lądowanie - mam pokój (i, niestety, spokój), biurko, telefon (dzwoni raz na rok), komputer, zaproszenie na zebrania redakcyjne, dostęp do ambulatorium, a przede wszystkim na łamy i, last but not least, do kasy. Muszę tylko jeszcze zaproponować swoisty „room service”, żeby zamiast whisky przynosił „świat realny i poznawalny”.
   Kiedyś, w latach 70., odwiedziłem z Agnieszką i z Agatą Bułata Okudżawę, który przeziębiony leżał w łóżku w Hotelu Europejskim. Obok nocnej szafki stało kilka butelek coca-coli. Pukanie do drzwi. Kelner wnosi kolejną coca-colę. - Bułat, co ty z tą coca-colą? - pytamy. A Bułat na to: - Podnosisz słuchawkę, zamawiasz coca-colę, przychodzi kelner, dajesz mu sto złotych i on jeszcze ci się kłania. A ja kiedyś przyjechałem w nocy do hotelu w Leningradzie i zadzwoniłem do recepcji po herbatę, to usłyszałem: „A tobie nogi z tyłka nie wyrosły, że nie możesz się pofatygować sam?”. Taki tam był „room service”.
    „W starości - pisał Márai - jest jakiś element cyrkowy, coś jak człowiek porośnięty sierścią czy kobieta z brodą. Zjawisko wystawione na widok publiczny, na które oglądający patrzą ze szczyptą obrzydzenia i mówią: »Coś takiego…«”. Kiedyś na Powązkach usłyszałem, jak przewodnik, który oprowadzał wycieczkę nauczycieli ze Śląska, mówił: „Tu leży Tuwim, a tam stoi redaktor Passent z telewizji”.

Myśli wspólne ludziom starym: „Przez cały czas powracający maniacko niepokój: co zrobi L. [żona pisarza], kiedy któregoś dnia mnie zabraknie? I co ja zrobię, kiedy jej przy mnie nie będzie? Ale możliwe, że rzeczywistość okaże się prostsza?”. Dziwne uczucie: kiedy czytamy „Dziennik” Máraiego, wiemy, jakie będzie zakończenie. I dlatego lepiej je rozumiemy. „W nocy mała, licząca sto dziewięćdziesiąt stron książka Motherlanta [pisarz francuski, 1895-1972]: notatki czynione przez niego podczas czytania Plutarcha, Tacyta i Seneki. Ciekawiło go samobójstwo, zapiski pisarza pochodzą z lat 1955-1970, wydał je od razu, a dwa lata później dotrzymał słowa i zastrzelił się (…). W czasach starożytnych, przed wynalezieniem broni palnej skutecznie popełnić samobójstwo wcale nie było łatwo: truciznom nie można było dowierzać, miecz czy sztylet czasami zsuwał się, niewolnik nie wypełniał na czas rozkazu itd. Dziś też nie jest to łatwe - pisze Márai - nie sposób zdobyć cyjanku, kula rewolwerowa może nie trafić w cel, jeśli samobójcy zadrży ręka. Poza tym strach, że samobójstwo zostanie uznane za snobizm, a wręcz plagiat. W każdym razie Montherlant jako jeden z niewielu na końcu swoich rozważań postawił kropkę nabojem z pistoletu”.
   Márai znów pisze o samobójstwie, tym razem dwóch wybitnych pisarzy japońskich. Powieściopisarz Yukio Mishima (1925-70) pisał pod pseudonimem, by w młodości ukryć swoje próby literackie przed ojcem, który przewidywał dla niego inną karierę. Zakończył okrutne i bogate życie, popełniając harakiri. Dwa lata później skończył ze sobą jego przyjaciel Yasunari Kawabata, laureat Literackiej Nagrody Nobla. Uciekli w śmierć „przed pustką nowoczesnego życia”: „w ustandaryzowanym życiu konsumpcyjnym nie ma już nic bohaterskiego ani ludzkiego” - pisał Kawabata w swoim ostatnim wyznaniu. Obaj odeszli, kiedy Márai był już po siedemdziesiątce, nie mając blisko siebie nikogo poza ukochaną żoną. Lubił mówić, że ojczyzną pisarza jest język. Ale kiedyś przypomniał w swoim dzienniku słowa francuskiego pisarza Paula Léautauda: „Nie ma innej ojczyzny, tylko życie”.
   Z tej ojczyzny Márai odszedł w 1989 r.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz