PiS tysięcy Kuchcińskich
Wyciągając poniekąd racjonalne wnioski ze
swoich doświadczeń, w tym potknięć, Jarosław Kaczyński konsekwentnie zbudował
system jednowładztwa. Na krótką metę skuteczny, ale do cna zepsuty.
- To nie socjalizm,
ale wypaczenia socjalizmu - broniła się w momentach kryzysowych władza PRL. Aż
okazało się, że wypaczenia są tego socjalizmu istotą. Podobnie jest z państwem
PiS. To państwo zdegenerowane i źle zorganizowane, nietransparentne i
nieudolne. Charakteryzująca arywistów pazerność jest w nim normą, a uznawanie
przez funkcjonariuszy władzy publicznego za prywatne jest standardem. Kaczyński
dla swej władzy i wygody stworzył system, którego efektem musiała być moralna
degrengolada. Kuchciński, jego loty i kłamstwa nie są więc żadnym ekscesem ani
występkiem. Są nieuchronnym skutkiem. Takiego właśnie państwa chciał Kaczyński.
Takie też, unikając dawnych błędów, zbudował.
W swojej pierwszej
partii. Porozumieniu Centrum - jak sam przyznał - miał wielu ludzi „niezupełnie
zdrowych na umyśle”. PC de facto mu potem ukradziono. „Niezupełnie zdrowych na
umyśle” na kolejnym okrążeniu też nie unikał, ale wniosek wyciągnął inny. By
partii mu już nigdy nie ukradziono, tworząc PiS, napisał statut partii
prywatnej, która będzie jego własnością do śmierci.
Partii nikt mu już
zabrać nie mógł, ale Kaczyński zorientował się, że zbyt inteligentni lub
niezależni, a szczególnie wyposażeni w obie te cechy, często go zdradzają.
Marcinkiewicz, Dorn czy Ujazdowski mogli mu ulegać, ale nigdy całkowicie. Na
następnym okrążeniu zdecydował więc, że musi mieć wyłącznie miernych i
niesamodzielnych, dyspozycyjnych absolutnie - Dudów, Morawieckich, Kuchcińskich
czy Suskich. Od myślenia jest on. Reszta jest od nieprzeszkadzania i
popierania.
Po latach 2005-2007
Kaczyński wiedział także, że liberalizm nie działa. Nikt nie docenił obcięcia
przez niego podatków. Zrozumiał więc, że wybory wygrywa się socjalizmem, a nie
liberalizmem, i zamiast ciąć podatki, dał ludziom gotówkę. Proste. Do tego dał
im poczucie, że mogą się zemścić na elicie. 500 plus zemsta okazało się
formułą genialną.
W czasie rządów PO Kaczyński pojął, że elektorat nie ma
żadnego apetytu na reformy. Co z tego, że podwyższenie wieku emerytalnego było
dla państwa niezbędne, skoro prowadziło do utraty władzy. Żadnych reform -
stało się jego credo.
Zrozumiał, że
większość Polski może zignorować. Wystarczy skupić się na 40 proc. Polaków.
Zrozumiał i to, że pazerny Kościół najbardziej chce pieniędzy, a najbardziej
boi się liberalizmu. Dał mu więc pieniądze i podarował wojnę z liberalizmem.
Pojął także, że to jakiś dureń wymyślił zasadę „kto ma telewizje traci władzę”.
Władzę tracił ktoś, kto mając telewizję, miał też skrupuły. Należało się ich
pozbyć. Kurski był jak znalazł.
Kaczyński zobaczy
również, że elektorat kocha siłę, a nawet pogardę, co bardzo było zbieżne z
jego inklinacjami. Wniosek byt prosty - żadnych sojuszników, trzeba mieć poddanych,
żadnych koalicjantów, żadnych debat, żadnego dialogu, żadnego kompromis.
W efekcie stworzył
system, w którym celem jest nie Polska, ale jego osobista władza, niezależnie
od tego, jak często twierdziłby, że jest odwrotnie. Niezbędnym elementem
systemu była redukcja rządów prawa, prymat państwa nad obywatelem i uczynienie
z państwa zakładnika oraz sługi rządzącej partii. Taki system nie potrzebuje
kadr kompetentnych. Potrzebuje wiernych. Nie potrzebuje ludzi celebrujących
swą godność, ale pionków gotowych na każde upokorzenie. Potrzebuje po prostu
armii Kuchcińskich. Kaczyński naprawdę wie, kim są ci ludzie. Zero złudzeń.
Jako mistrz castingu poszukiwał wyłącznie egzemplarzy uszkodzonych. Nie szukał
cnoty, lecz gotowości popełnienia występku, nie szukał ludzi z charakterem,
ale takich, którzy nie mieli go za grosz.
Oczywiście
doskonale wie, że rządzenie przy pomocy miernot ma swoje ograniczenia. To się
w końcu musi - przepraszam - rypnąć. Ale fastrygując, kombinując i sypiąc
gotówkę, dwie kadencje można przetrwać. Może nawet trzy. W jego wieku
wystarczy.
Kaczyński musiał
stworzyć państwo chore, bo tylko takie mogło w pełni zaspokajać jego osobiste
cele. I stworzył państwo prywatne. W tym teatrze jest jeden właściciel, jeden
dyrektor i jedna główna rola. Cała reszta to halabardnicy, tło, element
scenografii.
Partia to ja,
państwo to ja, Polska to ja. W takim państwie osobiste cechy wodza stają się
cechami i wadami państwa Nieprzejrzystość, nieprzewidywalność i brak szacunku
dla innych, traktowanych wyłącznie instrumentalnie
Nie miejcie więc
pretensji do Kuchcińskiego Dudy Karczewskiego, Morawieckiego czy Szydło. To
tylko doskonale ołowiane żołnierzyki w planszowej grze, w którą Polskę za
zgodą części i przy bierności większości Polaków, zmienił
Jarosław Kaczyński.
Tomasz Lis
Zła dobrem nie zwyciężysz
To nieprawda, że zło można zwyciężyć dobrem,
zło się dobrem co najwyżej utuczy do niebotycznych rozmiarów, rozzuchwali,
uczyni potężnym i bezczelnym.
Oglądaliście już na HBO serial „Na cały głos” z brawurowym Russellem Crowe'em w roli Rogera Ailesa, twórcy i wieloletniego prezesa stacji Fox News? Nie? Zobaczcie koniecznie. Znajdziecie w nim odpowiedzi na wszystkie pytanie, jakie zadajecie sobie przed wyborami, a zwłaszcza na to jedno najważniejsze: dlaczego zło wygrywa?
Umieszczę tu teraz ostrzeżenie: ten felieton będzie tylko dla czytelników o mocnych nerwach, jeśli ich nie macie, nie czytajcie dalej, a jeśli tak, to na własną odpowiedzialność.
Stawiam tezę, która z pewnością nie spodoba się wielu liberałom i ludziom lewicy, wszystkim zacnym i przyzwoitym obrońcom demokracji i najlepszemu rzecznikowi praw obywatelskich, jakiego kiedykolwiek mieliśmy, dr Adamowi Bodnarowi (dlatego mam nadzieję, że nie przeczyta tego tekstu).
Tezę, z którą sama do niedawna nie zgadzałam się fundamentalnie, ba! – z zapałem obalałam, mając zresztą w zanadrzu wiele sensownych i wciąż słusznych argumentów.
Tezę, której jako wielbicielka Mahatmy Gandhiego i Jezusa z Nazaretu (jako filozofa, nie bóstwa oczywiście) jestem wciąż moralnie przeciwna.
A jednak muszę ją postawić, bo zmusza mnie do tego publicystyczna uczciwość nakazująca bez ogródek, prosto i rzetelnie opisać to, co widzę w Polsce teraz, w tym ważnym, historycznym czasie. I to, czego się w czasie obecnych rządów nauczyłam.
Brzmi ona: to nieprawda, że zło można zwyciężyć dobrem.
Przeciwnie: przekonanie to, dobre dla poetów i pieśniarzy, w życiu społecznym wyrządza straszne, olbrzymie i niepowetowane straty, będąc kosztownym dowodem naiwności i niezrozumienia ważnej maksymy Terencjusza: „Gdy dwóch robi to samo, to nie jest to samo”.
Nigdy w życiu!
Trzeba sięgnąć po ich metody
Zła nie zwycięży się dobrem, zło się dobrem co najwyżej utuczy do niebotycznych rozmiarów, rozzuchwali, uczyni potężnym i bezczelnym.
Jedyne dobro, które ma szansę zwyciężyć zło, to dobro podparte siłą, propagandą, sprawnością techniczną, pijarową i organizacyjną, wielkimi pieniędzmi i agencjami wpływania na opinię publiczną, dobro uzbrojone w pięść i broń (polityczną, rzecz jasna), a nade wszystko, w bezwzględność, bo tak naprawdę do niej wszystko się sprowadza.
Jednym słowem: trzeba działać jak zło, pokonać je jego własnymi metodami, ale nie być złym. Trzeba być jak oficerowie wywiadu (niegdyś, bo teraz polskiego sprawnego wywiadu już nie ma), którzy popełniają przestępstwa, ale zawsze dla dobra kraju i obywateli.
Po kopaniu i biciu kobiet na marszu „niepodległości”, po zatrzymywaniu ludzi chcących powstrzymać Międlara, po łamaniu i naginaniu prawa i śmianiu się w twarz dziennikarzom i opinii publicznej, po marszu tej władzy do celu po trupach (nie tylko w przenośni, ale i dosłownie) powiem wam jedno: kto chce zatrzymać populistów, musi rozprawiać się z nimi na zimno, bezwzględnie, konsekwentnie, wcale nie litościwie – stosując przeciw nim niektóre ich metody.
Kto chce być skuteczny, nie może cofnąć się o krok.
Czy to słuszne? Nie wiem. Czy moralne? Nie bardzo. Czy godne pochwały. Absolutnie nie.
Idą na nas z siekierą
Ale my, obywatele, patrząc na postępowanie władzy i jej akolitów, jak Kościół katolicki, jesteśmy dziś w sytuacji człowieka, który widzi, jak włamywacz idzie ku niemu z siekierą w ręku i mordem w oczach.
Grzeczne mówienie: „Wiesz, że wszedłeś do mojego domu bez pozwolenia, czego nie pochwala kodeks karny. Może wyjdziesz, a ja zapakuję ci na drogę ciasteczka i zaparzę kawy?” – nie podziała, zapewniam.
W takiej sytuacji trzeba wziąć, co się ma pod ręką, i uderzyć, bo wiadomo, że jeśli my nie unieruchomimy włamywacza, to on unieruchomi nas. Być może na zawsze. I jeśli nie chcemy umierać, a przeciwnie, obronić nasz dom, naszą rodzinę, zdrowie i życie, musimy działać jak włamywacz – i bić się w obronie własnej.
W prawie są przepisy wyłączające odpowiedzialność za użycie przemocy, jeśli działało się w obronie własnej lub w stanie wyższej konieczności, jeśli zastosowaliśmy ostateczne środki, żeby przeżyć.
Co jest ekwiwalentem obrony własnej w życiu społecznym i politycznym? Z pewnością nie przemoc fizyczna, bo przemoc nigdy nie jest rozwiązaniem, w żadnej sytuacji. Jest jednak dość jasne, że białe róże i uśmiechy na pokojowych demonstracjach – także nie.
Amerykanie mają to w konstytucji
Mądrzy Amerykanie przewidzieli taką okoliczność i wymyślili rozwiązanie, które zapisali w Deklaracji Niepodległości: „Uważamy następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy ludzie stworzeni są równymi, że Stwórca obdarzył ich pewnymi nienaruszalnymi prawami, że w skład tych praw wchodzi prawo do życia, wolność i dążenia do szczęścia.
Że celem zabezpieczenia tych praw wyłonione zostały wśród ludzi rządy, których sprawiedliwa władza wywodzi się ze zgody rządzonych.
Że jeżeli kiedykolwiek jakakolwiek forma rządu uniemożliwiałaby osiągnięcie tych celów, to naród ma prawo taki rząd zmienić lub obalić i powołać nowy, którego podwalinami będą takie zasady i taka organizacja władzy, jakie wydadzą się narodowi najbardziej sprzyjające dla ich szczęścia i bezpieczeństwa. Roztropność, rzecz jasna, będzie dyktowała, że rządu trwałego nie należy zmieniać dla przyczyn błahych i przemijających. Doświadczenie zaś wykazało też, że ludzie wolą raczej ścierpieć wszelkie zło, które jest do zniesienia, aniżeli prostować swoje ścieżki przez unicestwienie form, do których są przyzwyczajeni. Kiedy jednak długi szereg nadużyć i uzurpacji, zmierzających stale w tym samym kierunku, zdradza zamiar wprowadzenia władzy absolutnej i despotycznej, wówczas ich słusznym i ludzkim prawem, ich obowiązkiem staje się odrzucenie takiego rządu oraz stworzenie nowej straży dla swego przyszłego bezpieczeństwa”.
Oglądaliście już na HBO serial „Na cały głos” z brawurowym Russellem Crowe'em w roli Rogera Ailesa, twórcy i wieloletniego prezesa stacji Fox News? Nie? Zobaczcie koniecznie. Znajdziecie w nim odpowiedzi na wszystkie pytanie, jakie zadajecie sobie przed wyborami, a zwłaszcza na to jedno najważniejsze: dlaczego zło wygrywa?
Umieszczę tu teraz ostrzeżenie: ten felieton będzie tylko dla czytelników o mocnych nerwach, jeśli ich nie macie, nie czytajcie dalej, a jeśli tak, to na własną odpowiedzialność.
Stawiam tezę, która z pewnością nie spodoba się wielu liberałom i ludziom lewicy, wszystkim zacnym i przyzwoitym obrońcom demokracji i najlepszemu rzecznikowi praw obywatelskich, jakiego kiedykolwiek mieliśmy, dr Adamowi Bodnarowi (dlatego mam nadzieję, że nie przeczyta tego tekstu).
Tezę, z którą sama do niedawna nie zgadzałam się fundamentalnie, ba! – z zapałem obalałam, mając zresztą w zanadrzu wiele sensownych i wciąż słusznych argumentów.
Tezę, której jako wielbicielka Mahatmy Gandhiego i Jezusa z Nazaretu (jako filozofa, nie bóstwa oczywiście) jestem wciąż moralnie przeciwna.
A jednak muszę ją postawić, bo zmusza mnie do tego publicystyczna uczciwość nakazująca bez ogródek, prosto i rzetelnie opisać to, co widzę w Polsce teraz, w tym ważnym, historycznym czasie. I to, czego się w czasie obecnych rządów nauczyłam.
Brzmi ona: to nieprawda, że zło można zwyciężyć dobrem.
Przeciwnie: przekonanie to, dobre dla poetów i pieśniarzy, w życiu społecznym wyrządza straszne, olbrzymie i niepowetowane straty, będąc kosztownym dowodem naiwności i niezrozumienia ważnej maksymy Terencjusza: „Gdy dwóch robi to samo, to nie jest to samo”.
Nigdy w życiu!
Trzeba sięgnąć po ich metody
Zła nie zwycięży się dobrem, zło się dobrem co najwyżej utuczy do niebotycznych rozmiarów, rozzuchwali, uczyni potężnym i bezczelnym.
Jedyne dobro, które ma szansę zwyciężyć zło, to dobro podparte siłą, propagandą, sprawnością techniczną, pijarową i organizacyjną, wielkimi pieniędzmi i agencjami wpływania na opinię publiczną, dobro uzbrojone w pięść i broń (polityczną, rzecz jasna), a nade wszystko, w bezwzględność, bo tak naprawdę do niej wszystko się sprowadza.
Jednym słowem: trzeba działać jak zło, pokonać je jego własnymi metodami, ale nie być złym. Trzeba być jak oficerowie wywiadu (niegdyś, bo teraz polskiego sprawnego wywiadu już nie ma), którzy popełniają przestępstwa, ale zawsze dla dobra kraju i obywateli.
Po kopaniu i biciu kobiet na marszu „niepodległości”, po zatrzymywaniu ludzi chcących powstrzymać Międlara, po łamaniu i naginaniu prawa i śmianiu się w twarz dziennikarzom i opinii publicznej, po marszu tej władzy do celu po trupach (nie tylko w przenośni, ale i dosłownie) powiem wam jedno: kto chce zatrzymać populistów, musi rozprawiać się z nimi na zimno, bezwzględnie, konsekwentnie, wcale nie litościwie – stosując przeciw nim niektóre ich metody.
Kto chce być skuteczny, nie może cofnąć się o krok.
Czy to słuszne? Nie wiem. Czy moralne? Nie bardzo. Czy godne pochwały. Absolutnie nie.
Idą na nas z siekierą
Ale my, obywatele, patrząc na postępowanie władzy i jej akolitów, jak Kościół katolicki, jesteśmy dziś w sytuacji człowieka, który widzi, jak włamywacz idzie ku niemu z siekierą w ręku i mordem w oczach.
Grzeczne mówienie: „Wiesz, że wszedłeś do mojego domu bez pozwolenia, czego nie pochwala kodeks karny. Może wyjdziesz, a ja zapakuję ci na drogę ciasteczka i zaparzę kawy?” – nie podziała, zapewniam.
W takiej sytuacji trzeba wziąć, co się ma pod ręką, i uderzyć, bo wiadomo, że jeśli my nie unieruchomimy włamywacza, to on unieruchomi nas. Być może na zawsze. I jeśli nie chcemy umierać, a przeciwnie, obronić nasz dom, naszą rodzinę, zdrowie i życie, musimy działać jak włamywacz – i bić się w obronie własnej.
W prawie są przepisy wyłączające odpowiedzialność za użycie przemocy, jeśli działało się w obronie własnej lub w stanie wyższej konieczności, jeśli zastosowaliśmy ostateczne środki, żeby przeżyć.
Co jest ekwiwalentem obrony własnej w życiu społecznym i politycznym? Z pewnością nie przemoc fizyczna, bo przemoc nigdy nie jest rozwiązaniem, w żadnej sytuacji. Jest jednak dość jasne, że białe róże i uśmiechy na pokojowych demonstracjach – także nie.
Amerykanie mają to w konstytucji
Mądrzy Amerykanie przewidzieli taką okoliczność i wymyślili rozwiązanie, które zapisali w Deklaracji Niepodległości: „Uważamy następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy ludzie stworzeni są równymi, że Stwórca obdarzył ich pewnymi nienaruszalnymi prawami, że w skład tych praw wchodzi prawo do życia, wolność i dążenia do szczęścia.
Że celem zabezpieczenia tych praw wyłonione zostały wśród ludzi rządy, których sprawiedliwa władza wywodzi się ze zgody rządzonych.
Że jeżeli kiedykolwiek jakakolwiek forma rządu uniemożliwiałaby osiągnięcie tych celów, to naród ma prawo taki rząd zmienić lub obalić i powołać nowy, którego podwalinami będą takie zasady i taka organizacja władzy, jakie wydadzą się narodowi najbardziej sprzyjające dla ich szczęścia i bezpieczeństwa. Roztropność, rzecz jasna, będzie dyktowała, że rządu trwałego nie należy zmieniać dla przyczyn błahych i przemijających. Doświadczenie zaś wykazało też, że ludzie wolą raczej ścierpieć wszelkie zło, które jest do zniesienia, aniżeli prostować swoje ścieżki przez unicestwienie form, do których są przyzwyczajeni. Kiedy jednak długi szereg nadużyć i uzurpacji, zmierzających stale w tym samym kierunku, zdradza zamiar wprowadzenia władzy absolutnej i despotycznej, wówczas ich słusznym i ludzkim prawem, ich obowiązkiem staje się odrzucenie takiego rządu oraz stworzenie nowej straży dla swego przyszłego bezpieczeństwa”.
My, Polacy, takiego rozwiązania nie mamy.
To nie jest wojna dla wrażliwców
Potrzebujemy jednak przywódców, ostrych, pragmatycznych, myślących w kategoriach interesu państwa, a nie interesu partii, mocnych i niewahających się mówić i postępować ostro, nazywać rzeczy po imieniu. Odpowiedzialnych, ale niedających zapędzać się populistom i nacjonalistom w kozi róg. Niebojących się Kaczyńskiego, Brudzińskiego, Kamińskiego – nikogo.
Potrzebujemy wyszczekania, zdecydowania, elokwencji i socjotechniki, dokładnie takich samych, jakie mają populiści, tej samej bezczelności i bezwzględności. W tej wojnie o Polskę nie ma miejsca dla wrażliwców.
Mariusz Kamiński, minister koordynator służb specjalnych, został właśnie szefem MSWiA, łącząc w swoich rękach niespotykaną dotąd i niezwykle groźną dla obywateli władzę. Minister Ziobro rozszerza władzę prokuratury, nadając jej uprawnienia sądów (prokuratura będzie zdecydować, że podejrzany nie może wyjść za kaucją, co do tej pory leżało w gestii sądu i co da jej nieograniczone możliwości trzymania ludzi w aresztach). Niezgodnie z prawem dwa miesiące przed wyborami (łamiąc ciszę legislacyjną, do której zobowiązują władzę wyroki TK, zgodnie z którą nie można wprowadzać istotnych zmian w prawie wyborczym później niż sześć miesięcy przed wyborami) zmieniono prawo wyborcze tak, żeby stworzona przez PiS Izba Kontroli Spraw Publicznych SN orzekała o ważności wyborów.
Możecie myśleć, że to niewinne przypadki, ale ja widzę zaciskającą się na naszej, obywateli, szyi pętlę. I moim zdaniem, jeśli Polska ma zwyciężyć to bezprawne, autorytarne, rozrastające się zło, to bynajmniej nie uroczym, romantycznym dobrem.
To nie jest wojna dla wrażliwców
Potrzebujemy jednak przywódców, ostrych, pragmatycznych, myślących w kategoriach interesu państwa, a nie interesu partii, mocnych i niewahających się mówić i postępować ostro, nazywać rzeczy po imieniu. Odpowiedzialnych, ale niedających zapędzać się populistom i nacjonalistom w kozi róg. Niebojących się Kaczyńskiego, Brudzińskiego, Kamińskiego – nikogo.
Potrzebujemy wyszczekania, zdecydowania, elokwencji i socjotechniki, dokładnie takich samych, jakie mają populiści, tej samej bezczelności i bezwzględności. W tej wojnie o Polskę nie ma miejsca dla wrażliwców.
Mariusz Kamiński, minister koordynator służb specjalnych, został właśnie szefem MSWiA, łącząc w swoich rękach niespotykaną dotąd i niezwykle groźną dla obywateli władzę. Minister Ziobro rozszerza władzę prokuratury, nadając jej uprawnienia sądów (prokuratura będzie zdecydować, że podejrzany nie może wyjść za kaucją, co do tej pory leżało w gestii sądu i co da jej nieograniczone możliwości trzymania ludzi w aresztach). Niezgodnie z prawem dwa miesiące przed wyborami (łamiąc ciszę legislacyjną, do której zobowiązują władzę wyroki TK, zgodnie z którą nie można wprowadzać istotnych zmian w prawie wyborczym później niż sześć miesięcy przed wyborami) zmieniono prawo wyborcze tak, żeby stworzona przez PiS Izba Kontroli Spraw Publicznych SN orzekała o ważności wyborów.
Możecie myśleć, że to niewinne przypadki, ale ja widzę zaciskającą się na naszej, obywateli, szyi pętlę. I moim zdaniem, jeśli Polska ma zwyciężyć to bezprawne, autorytarne, rozrastające się zło, to bynajmniej nie uroczym, romantycznym dobrem.
Eliza Michalik
Smętne żarty
Okładkowe skojarzenie gmachu sejmowego
z namiotem cyrkowym należy do kategorii smutnych żartów. Przykro, że
parlament Rzeczpospolitej został w ostatnich latach tak bardzo
spostponowany i ośmieszony. I sprawa lotów marszałka Kuchcińskiego,
a ściślej kłamstw, jakie jej towarzyszyły, jest tylko gorzką pointą.
Wysokie Izby oraz zasiadający w nich przedstawiciele narodu od czasu powrotu
do Polski wolnych wyborów nie cieszyli się jakimś bardzo wysokim autorytetem
i uznaniem. Dość szybko po przełomie 1989 r. utrwaliło się
przekonanie, że okrągły budynek na Wiejskiej to rodzaj teatru, „scena
polityczna”, na której przed wyborcami popisują się, wygłaszając swoje kwestie
i tocząc teatralne bitwy, posłowie i partie. Teatr, ale jednak nie
cyrk.
Kończąca się
kadencja była pierwszą w historii III RP, w której większość nie
należała do jakiejś partyjnej koalicji, ale jednego zwartego ugrupowania.
Trzeba bardzo utrwalonych procedur i obyczajów demokratycznych, aby taki
parlament respektował prawa mniejszości i nie ześliznął się w stronę
jednopartyjnego dyktatu. U nas zabrakło i procedur,i jakiejkolwiek
dobrej woli. Do władzy doszła partia otwarcie antysystemowa, głodna władzy
i odwetu, przekonana, że wyborcze zwycięstwo daje jej monopol władzy
w państwie, znosi faktycznie konstytucyjny trójpodział władzy,
a opozycję - niejako z definicji - ustawia w roli przeciwników
demokracji i wrogów państwa. Sejm stał się jedną z pierwszych
naturalnych ofiar tego mentalnego i politycznego zamachu stanu.
Obserwowaliśmy przez cztery lata, jak
parlament zmienia się w karykaturę, arenę dla sztuczek i błazenady.
Nocne obrady, odbieranie głosu opozycji, uchwalanie ustaw w godzinę,
odrzucanie wszelkich poprawek i projektów opozycji, wnoszenie rządowych
projektów jako poselskie, obrady w Sali Kolumnowej, izolowanie
dziennikarzy, zamiana straży sejmowej w operetkową gwardię marszałka,
odmowy udostępnienia informacji publicznych, arbitralne kary dla posłów - co
się stało z polskim Sejmem, opisujemy szerzej w tekście Rafała Kalukina.
Postać marszałka Kuchcińskiego jest w tej opowieści ważna
i symboliczna. Trzeciorzędny partyjny działacz, bez samodzielnej pozycji
politycznej, postawiony w roli „drugiej osoby w państwie”
i traktowany przez Jarosława Kaczyńskiego równie lekceważąco jak „pierwsza
osoba w państwie”. Kompensujący swoje upokorzenia arogancją
i napuszonym dygnitarstwem.
Parlamentarna
opozycja próbowała się w tej sytuacji jakoś odnaleźć, ale po tzw. kryzysie
grudniowym 2016 r. i realnym ryzyku powołania przez władzę
marionetkowego parlamentu poza salą sejmową przeszła w tryb miękkich
protestów, biernego uczestnictwa, rzadko objawiając jakąś legislacyjną czy choćby
polityczną inicjatywę. Parę razy się udało - głównie dzięki młodym posłom PO
Michałowi Szczerbie („marszałku kochany”), Krzysztofowi Brejzie (afera
premiowa) czy Sławomirowi Nitrasowi, który znakomicie merytorycznie
i retorycznie rozegrał sprawę AirKuchciński. Trzeba jednak zauważyć, że te
względne sukcesy opozycji dotyczyły spraw co prawda bulwersujących opinię
publiczną, ale marginalnych na tle naprawdę poważnych nadużyć, naruszeń prawa,
zaniechań, wpadek rządu PiS.
Rozbawił mnie ostatnio Ludwik Dorn, mówiąc
w wywiadzie dla gazeta.pl, że władza PiS kojarzy mu się
z pierwotniakiem, który „oblewa i wchłania wszystko, co napotka, ale
sam nie ma żadnej struktury poza jądrem komórkowym, którym jest Jarosław
Kaczyński”. Ten stwór dlatego właśnie jest groźny, że rozlewa się bez celu
i planu „jak glut”, a „państwo skolonizowane przez pierwotniaka też staje
się galaretą”. Właściwie wszystkie tzw. reformy czy plany PiS (poza czystym
rozdawaniem pieniędzy) utknęły w owej galarecie. Dorn przypomina, o czym
i my piszemy każdego tygodnia: jeśli popatrzeć na służbę zdrowia,
edukację, zapowiadane szumnie inwestycje, budowę dróg, sprawność sądownictwa,
program mieszkaniowy, obronność, administrację, energetykę, ochronę klimatu,
międzynarodową pozycję kraju i co jeszcze chcieć - nic się nie poprawiło,
generalnie jest gorzej, a na pewno nie lepiej, niż było. Istotą realnej
polityki są proste transfery socjalne i podgrzewanie konfliktów
światopoglądowych.
Zgadzam się
z Ludwikiem Dornem w opisie ogólnej nieudolności, niepowagi
pisowskiego państwa, ale myślę, że nie docenia zarazem sprawności partii
w zagarnianiu i wyostrzaniu instrumentów władzy. Poprawa jakości
państwa - wymagająca jakiejś wiedzy, trudu, społecznych konsultacji,
wytrwałości, ponoszenia politycznego ryzyka - jest poza polem priorytetów tej
ekipy i jej szefa. Liczy się to, co daje i umacnia samą dominację:
pieniądze z budżetu i spółek Skarbu Państwa, telewizja, służby
specjalne i mundurowe, kontrola nad Trybunałem Konstytucyjnym, prokuraturą
i Kościołem, upychanie lojalnych kadr partii we wszystkich możliwych
instytucjach. Reszta jest propagandą, widowiskiem, cyrkiem właśnie. A tam -
co oglądamy każdego dnia - iluzjonistyczne popisy speców od manipulacji,
prawnicze sztuczki, straszenie publiczności rzekomymi potworami, błazeńskie
teksty i gesty.
W latach gierkowskich nadawano
w radiowej Trójce niesłychanie popularny kabaretowy serial Jacka
Fedorowicza pt. „Dyrekcja cyrku w budowie”, nawiązujący do faktycznie
trwającej przez kilkanaście lat budowy gmachu cyrku na Powiślu. Jeden
z autorów skeczów, Marcin Wolski (późniejszy nominat PiS w TVP),
mówił kiedyś, że istotą zgrywy było „budowanie czegoś, co nigdy nie mogło być
skończone”, bo po pierwsze z tą ekipą skończenie czegokolwiek było
niewykonalne, a po drugie, gdyby jakimś cudem coś ukończono, to ekipa nie
miałaby co robić i czym uzasadniać swojego istnienia. Więc stale odbywały
się zatroskane narady, tworzono plany dalszego doskonalenia, szukano szkodników
i wrogów, składając rytualne hołdy Panu Kierownikowi i sepleniącemu
Pierwszemu Spikerowi.
Tym razem podniebne
akrobacje marszałka Kuchcińskiego zakończyły się upadkiem (co prawda na siatkę,
czyli listę wyborczą w Krośnie), ale show trwa, publiczność bije brawo,
dyrektor cyrku w budowie zapowiada kolejne porcje darmowego popcornu.
I może rzeczywiście kiedyś będziemy się z tego śmiać.
Jerzy Baczyński
Świst kosy
Może tak być, że za 50 lat o tym, kto
jest w Polsce marszałkiem Sejmu, będzie wiedziało tylko kilka osób. Dla
reszty podstawowe stanie się pytanie, skąd wziąć szklankę wody. Starzy ludzie
będą wtedy opowiadać, że widzieli jeszcze Wisłę - jako strumyk, ale widzieli.
Miarą patriotyzmu będzie zużywanie pół szklanki H2O. Dziś tą miarą jest liczba
poklepań po ramieniu Marka Kuchcińskiego. Wyrażają one szacunek i uznanie
dla prawie 900 ustaw, które jako marszałek w pięknym stylu przeprowadził
przez parlament. Tyle bezsennych nocy złożył na ołtarzu ojczyzny, że Gulfstream
mu się należał jak Piotrowiczowi stanowisko przewodniczącego sejmowej komisji
sprawiedliwości i praw człowieka.
Słońce od Ziemi jest oddalone
o 150 mln km. Wysyła do nas światło białe, ale gdy to światło puścić
przez szklany pryzmat, rozszczepia się ono na siedem kolorów tęczy.
W Polsce w niedługim czasie upaństwowi się wszystkie pryzmaty, aby
nie dopuścić do uczenia dzieci masturbacji. Dzieci muszą się nauczyć miłości do
Boga, święcenia dnia świętego i nienawiści do bliźniego, który jest
diabłem przebranym w tęczowe szaty. W ten sposób bp Dec podpisał się
pod „tęczową zarazą” abp. Jędraszewskiego. Nieszczęścia zwykle chodzą parami,
ale u nas batalionami. W stronę uczestników marszu równości
w Płocku - w minioną sobotę - nie poleciały kamienie jak
w Białymstoku, ale… Mali chłopcy idący z rodzicami
w kontrmanifestacji krzyczeli na widok tęczowych sztandarów: „J…. was,
pedały”, „Kut...y do buzi”. Ktoś ich tego nauczył. Na lekcjach katechizmu czy
w domu? Nie bądźmy drobiazgowi - takiej rzetelnej identyfikacji „wroga”
nauczyli się w dzisiejszej pisowskiej Polsce.
Wyobrażam sobie,
jak Pan Bóg się z tego cieszy. Wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki, prof.
humanistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, wznosił modły w intencji abp.
Jędraszewskiego na chodniku przed krakowską kurią. Ja uważam, że Terlecki ze
swoim wsparciem powinien objechać cały świat, a na końcu zrobić sobie
operację plastyczną twarzy (żeby nikt go nie poznał) i zniknąć
w interiorze nad Amazonką.
Skoro Słońce jest odpowiedzialne za tęczę,
więc może powinno na zawsze zgasnąć. Że ciemno i strasznie zimno będzie?
Komu będzie, temu będzie. My mamy zagwarantowane dostawy rosyjskiego węgla
z ukraińskiego Donbasu. A wszechobecna ciemność (czyt. ciemnota) to
dla Jego Nowogrodzkości zwycięstwo. Wszystkie kolory będą czarne. Nad Polską da
się słyszeć tylko miarowy świst kosy - to Jarosław Gowin w czarnym
garniturze będzie kosił trawę. Wszystkie plusy totalnego blackoutu trudno
przewidzieć. Na pewno w aptekach wreszcie przestanie brakować leków -
kupując po ciemku, nie będziesz wiedział, co dostajesz. Za to w domu ci
się wyrówna - nie będziesz wiedział, co bierzesz. Nareszcie zamknie się
wszystkie szpitale i każdego pacjenta położy się gdziekolwiek
w czyimś mieszkaniu. Gdy właściciele zaczną protestować, powie się, że to
ich ciotka z Będzina, która zasłabła na dworcu i kazała się tu
przywieźć.
Ciemność zbliża
ludzi - oto hasło najlepszej zmiany. Co w tym czasie będzie robił premier
Morawiecki? Ogłosi żałobę po milionie elektrycznych samochodów, dwudziestu
promach, lotniskach w Radomiu i Baranowie, przekopie Mierzei
Wiślanej, mieszkaniach+ itd., itp. Ale spokojnie. Znajdzie inne sposoby na
dogonienie Europy. Zorganizuje na przykład dla wszystkich emerytów półdarmowe
rehabilitacyjne wczasy w opuszczonych kopalniach.
Jednego możemy być
pewni - Jego Nowogrodzkość jest jak czarna wdowa.
Stanisław Tym
Wyszarpywanie wyborcze
Dla wszystkich partii
opozycyjnych przeciwnikiem symbolicznym i nominalnym będzie PiS, natomiast
przeciwnikiem realnym - inne partie opozycyjne.
Mamy postanowienie prezydenta
o wyborach, wiemy, kto i z kim oraz bez kogo będzie tworzył
listy wyborcze. Przed nami kampania wyborcza, niewiele jednak ona zmieni
w układzie sił, który ujawnił się w wyborach do Parlamentu
Europejskiego (jeśli nie dojdzie do jakichś wydarzeń nadzwyczajnych, to suma
przesunięć między wszystkimi partiami nie przekroczy raczej 5-6 pkt proc.). Ale
może zmienić bardzo wiele, jeśli chodzi o najważniejszy politycznie
rezultat: uzyskanie lub nie przez PiS większości bezwzględnej w Sejmie,
czyli zdolności do powołania rządu.
Tu naprawdę nic nie
wiadomo, nie ma co zgadywać. Można natomiast przewidywać dynamikę kampanii
wyborczej po stronie zróżnicowanej opozycji. Wydaje mi się, że dla wszystkich
partii opozycyjnych przeciwnikiem symbolicznym i nominalnym będzie PiS,
natomiast przeciwnikiem realnym, czyli potencjalnym rezerwuarem dodatkowych
głosów do zdobycia - inne partie opozycyjne.
Zacznijmy od lewej strony. Jest oczywiste,
że to Sojusz Lewicy Demokratycznej zjednoczył na swoich warunkach rozproszoną
i obezwładnioną po brukselskiej emigracji Roberta Biedronia lewicę.
Istotne są dwie główne konsekwencje. Po pierwsze, realne kierownictwo
polityczne spoczywa w rękach postkomunistycznego mastodonta Włodzimierza
Czarzastego, co oznacza triumf pragmatyzmu i racjonalności celowo
instrumentalnej, a celem założonym jest powrót postkomunistycznego pod
względem kadrowym SLD do politycznego znaczenia - czyli minimum 11-12 proc.
w wyborach do Sejmu (tak, jak w 1991 r.), przy czym
w przyszłym klubie Lewicy przewagę mają mieć politycy z solidnym
pezetpeerowsko-eseldowskim rodowodem, tacy jak Robert Kwiatkowski, Jerzy
Jaskiernia, Marek Dyduch. Konsekwencja druga to oparcie przesłania w ten
sposób zjednoczonej lewicy na jadowitym antyklerykalizmie. Jeżeli przyjrzeć się
kwestiom podnoszonym przez segmenty zjednoczonej lewicy (SLD, Wiosna, Razem),
to już na pierwszy rzut oka niewiele się tu składa do kupy, poza jednym:
antyklerykalizmem i głębiej - antykatolicyzmem. Odwołanie się do tego
lepiszcza w celu uzyskania wyniku dwucyfrowego ma sens. Jak wynika
z różnych badań, w Polsce ok. 4 proc. obywateli (a są to
obywatele aktywni wyborczo) nienawidzi obsesyjnie Kościoła i katolicyzmu,
a ok. 8 proc. czuje do Kościoła głęboką niechęć, choć bez nienawiści.
Razem składa się to na wymarzone lewicowe 12 proc. Innego wspólnego motywu
lewica po prostu nie ma, więc musi się odwołać do tego.
Łatwo zauważyć, że
w związku z tym najgroźniejszym wyborczym przeciwnikiem Lewicy nie
jest wcale PiS, którego zdeklarowani i potencjalni wyborcy są całkowicie
poza zasięgiem oddziaływania panów Czarzastego, Biedronia i Zandberga, ani
PSL (z takich samych powodów), ale Platforma Obywatelska z doczepką
w postaci resztówki po Nowoczesnej, czyli Koalicja Obywatelska.
W obszarze oddziaływania KO kryją się ci wyborcy, których Lewica może do
siebie przyciągnąć, osłabiając twór Grzegorza Schetyny. Są po temu całkiem
spore możliwości. Po pierwsze, jadowity antyklerykalizm najlepiej się ma
w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców, a poważną siłą jest
w pięciu polskich metropoliach. Są to zarazem te tereny wyborczej, na których
najsilniejsza jest Koalicja Obywatelska.
Po drugie, wobec antyklerykalnej
i wymierzonej de facto w KO ofensywy lewicy zaatakowana będzie
bezradna, co dobrze wróży atakującemu. Istotna jest tutaj ewolucja Platformy
Obywatelskiej, która w latach 2001-07 zaczynała jako partia wyraźnie
centroprawicowa z niewielką doczepką centrolewicową, a w latach
2007-19 zmieniła się w partię centrolewicową z niewielką doczepką
centroprawicową. Ta ewolucja widoczna była i na poziomie wyborców (wyraźny
spadek wyborców deklarujących co najmniej cotygodniowe praktyki religijne
i identyfikujących się z prawicą), jak i zorganizowanych
środowisk politycznych - czyli całkowita marginalizacja tzw. konserwatywnego
skrzydła PO, którego działaczy wyrzucano z partii. Po deklaracjach
poparcia dla ruchu LGBT ze strony tak istotnych dla PO polityków, jak Rafał
Trzaskowski, Aleksandra Dulkiewicz i Jacek Jaśkowiak, Koalicja może albo
antyklerykalne postulaty Lewicy poprzeć, określając się jako ogon, który jest
wleczony za korpusem, albo też bąkać: może oni chcą dobrze i w dobrą
stronę, ale nietaktycznie, za bardzo, nie uwzględniają tego, że miliony Polaków
jeszcze do słusznych idei nie dorosły, tak miękcej w tym temacie by
trzeba... A to oznacza kapitulację, przyznanie, że jest się bladą kopią
atrakcyjnego oryginału. Wyborczo zabójcze; Lewica dobrze sobie z tego
zdaje sprawę i to wykorzysta.
Będzie się starał
to wykorzystać też po prawej stronie opozycji PSL, wzbogacony o doczepkę
Pawła Kukiza i paru jego faworytów. O ile zjednoczenie lewicy
z pragmatycznego punktu widzenia jest naturalne (swój do swego i po
swoje), Koalicja Obywatelska też odwołuje się do formuły PO sprzed powstania
secesji Nowoczesnej, to wzięcie przez ludowców na swoją listę Pawła Kukiza jest
nader śmiałym eksperymentem i nie wiadomo, jaki będzie jego rezultat. Może
zakończyć się nie najlepiej, bo PSL to najbardziej establishmentowa partia III
RP (na 30 lat, 17 lat ludowcy współtworzyli rządy), natomiast Kukiz to
klasyczny polityk antyestablishmentowego protestu. Jego pojawienie się na liście
PSL może niewielu z kurczącej się grupy zwolenników zbuntowanego
szarpidruta przyciągnąć do solidnie poukładanego z rzeczywistością
Stronnictwa, z kolei część wyborców establishmentowych może się
przestraszyć, zwłaszcza jeśli pan Kukiz - a to wielce prawdopodobne - nie
da się peeselowcom okiełznać podczas kampanii wyborczej i będzie zadziwiał
swoją niekonwencjonalnością. To są - jak powiedziałby klasyk - plusy ujemne.
Ale są też plusy dodatnie. Jak pokazały
badania prof. Piotra Radkiewicza, omawiane także w POLITYCE (nr 29),
wyborców PiS cechuje antyliberalny komunitaryzm i tym odróżniają się od
całej reszty politycznej Polski - wyborcy innych partii różnią się między sobą,
ale proporcjami, w jakich łączą przywiązanie do wspólnoty z wątkami
indywidualnych wolności. Otóż wyborcy Kukiz’15 i PSL lokują się, jeśli
chodzi o wspólnotowość i liberalizm, w połowie drogi między
wyborcami PiS a wyborcami PO i Nowoczesnej - co oznacza, że PSL może
uzyskać zdolność przyciągania niezdecydowanych wyborców z obrzeży silniejszych
partii, w tym antypisowskich miejskich konserwatystów zniesmaczonych
wymuszanym przez Lewicę antyklerykalnym dryfem Koalicji Obywatelskiej. PSL
będzie się jednak musiał w tym celu powysilać, bo inaczej to jego wyborcy
odpłyną na obrzeża PiS lub KO.
Ludwik Dorn
Życie na kredyt
Jeśli porównać życie do partii szachów, to
jestem długo po otwarciu i po gambicie, trwa końcówka. Jak ją przegrać
z fasonem, bo wygrać nie sposób? „W życiu dane mi było spotkać trzy
prawdziwe potęgi: Rosjan, Amerykanów i starość. Teraz odkrywam, że
ostatnia z nich jest przeraźliwie bezlitosna” - pisał Sándor Márai
w swoim „Dzienniku”(przekład Teresy Worowskiej). Był rok 1971, Márai,
kiedy to pisał, miał 71 lat - łatwo to obliczyć, bowiem urodził się
w 1900 r. Ja, kiedy to dzisiaj czytam, mam 10 lat więcej niż autor,
kiedy to pisał. Stary dziennikarz czyta starego pisarza.
„Mam siedemdziesiąt lat, mój czas się
skończył. Ale możliwe, że wydostanę się z tego podświata i będę miał
jeszcze kilka nudnych, ascetycznych, dietetycznych, pozbawionych kawy, wina
i papierosów, ale pomimo to ekscytujących, gęstych, zmysłowych lat” -
pisał. Kiedy czytam, mam tę samą świadomość co Márai: „Według danych
statystycznych już od sześciu lat nie powinienem żyć, a jednak to robię:
overtime”. Żyję na kredyt.
Telefon dzwoni rzadko, listonoszka - jeśli
przychodzi - to po to, by doręczyć gazety, które uprzednio zaprenumerowałeś,
albo mandat, na który zasłużyłeś; dentysta - jeśli cię przyjmuje - to dlatego,
że się uprzednio zapisałeś. Jakoś nie słyszałem, żeby dentyści chodzili po
domach pacjentów. Odgłosy płynące ze świata trzeba wywoływać, spowodować, bo
świat wokół ciebie milczy. Telefon zadzwoni - bo zostawiłeś komuś wiadomość.
Świat nie zagaja, tylko odpowiada.
„Dla większości ludzi starość jest pustką.
Zmieniają się warunki atmosferyczne życia jak u astronautów: starego
człowieka nic już nie wiąże z ziemią, wpada w stan nieważkości. Świat
pustoszeje: znajomi wymierają, więzi z ludźmi blakną, seks, praca,
wszystko fading” - pisze Márai. Ale dodaje, że chciałby jeszcze „zaiskrzyć”:
„Napisać jeszcze to i tamto… Przeczytać to i coś tam. To się jeszcze
zdarza. Ale przeżyć to czy coś innego - to mi już nigdy nie przychodzi do
głowy”.
Rytm otoczenia
zmienia się okrutnie. Niedawno wsiadłem do windy w POLITYCE.
W windzie było ciasnawo. Sama młodzież, wszyscy „20+”. W pierwszej
chwili myślałem, że to jedna z tych wycieczek, które od czasu do czasu
zwiedzają redakcję. Nie poznałem nikogo, choć to bractwo z Polityki
Insight. Ma rację Márai - otoczenie zmienia się barbarzyńsko. Choć nasza
redakcja jest zaprzeczeniem barbarzyństwa, umożliwia miękkie lądowanie - mam
pokój (i, niestety, spokój), biurko, telefon (dzwoni raz na rok), komputer,
zaproszenie na zebrania redakcyjne, dostęp do ambulatorium, a przede
wszystkim na łamy i, last but not least, do kasy. Muszę tylko jeszcze
zaproponować swoisty „room service”, żeby zamiast whisky przynosił „świat
realny i poznawalny”.
Kiedyś,
w latach 70., odwiedziłem z Agnieszką i z Agatą Bułata
Okudżawę, który przeziębiony leżał w łóżku w Hotelu Europejskim. Obok
nocnej szafki stało kilka butelek coca-coli. Pukanie do drzwi. Kelner wnosi
kolejną coca-colę. - Bułat, co ty z tą coca-colą? - pytamy. A Bułat
na to: - Podnosisz słuchawkę, zamawiasz coca-colę, przychodzi kelner, dajesz mu
sto złotych i on jeszcze ci się kłania. A ja kiedyś przyjechałem
w nocy do hotelu w Leningradzie i zadzwoniłem do recepcji po
herbatę, to usłyszałem: „A tobie nogi z tyłka nie wyrosły, że nie
możesz się pofatygować sam?”. Taki tam był „room service”.
„W starości - pisał Márai - jest jakiś
element cyrkowy, coś jak człowiek porośnięty sierścią czy kobieta z brodą.
Zjawisko wystawione na widok publiczny, na które oglądający patrzą ze szczyptą
obrzydzenia i mówią: »Coś takiego…«”. Kiedyś na Powązkach usłyszałem, jak
przewodnik, który oprowadzał wycieczkę nauczycieli ze Śląska, mówił: „Tu leży
Tuwim, a tam stoi redaktor Passent z telewizji”.
Myśli wspólne ludziom starym: „Przez cały
czas powracający maniacko niepokój: co zrobi L. [żona pisarza], kiedy któregoś
dnia mnie zabraknie? I co ja zrobię, kiedy jej przy mnie nie będzie? Ale
możliwe, że rzeczywistość okaże się prostsza?”. Dziwne uczucie: kiedy czytamy
„Dziennik” Máraiego, wiemy, jakie będzie zakończenie. I dlatego lepiej je
rozumiemy. „W nocy mała, licząca sto dziewięćdziesiąt stron książka
Motherlanta [pisarz francuski, 1895-1972]: notatki czynione przez niego podczas
czytania Plutarcha, Tacyta i Seneki. Ciekawiło go samobójstwo, zapiski
pisarza pochodzą z lat 1955-1970, wydał je od razu, a dwa lata
później dotrzymał słowa i zastrzelił się (…). W czasach starożytnych,
przed wynalezieniem broni palnej skutecznie popełnić samobójstwo wcale nie było
łatwo: truciznom nie można było dowierzać, miecz czy sztylet czasami zsuwał
się, niewolnik nie wypełniał na czas rozkazu itd. Dziś też nie jest to łatwe -
pisze Márai - nie sposób zdobyć cyjanku, kula rewolwerowa może nie trafić
w cel, jeśli samobójcy zadrży ręka. Poza tym strach, że samobójstwo
zostanie uznane za snobizm, a wręcz plagiat. W każdym razie
Montherlant jako jeden z niewielu na końcu swoich rozważań postawił kropkę
nabojem z pistoletu”.
Márai znów pisze
o samobójstwie, tym razem dwóch wybitnych pisarzy japońskich.
Powieściopisarz Yukio Mishima (1925-70) pisał pod pseudonimem, by
w młodości ukryć swoje próby literackie przed ojcem, który przewidywał dla
niego inną karierę. Zakończył okrutne i bogate życie, popełniając
harakiri. Dwa lata później skończył ze sobą jego przyjaciel Yasunari
Kawabata, laureat Literackiej Nagrody Nobla. Uciekli w śmierć „przed
pustką nowoczesnego życia”: „w ustandaryzowanym życiu konsumpcyjnym nie ma
już nic bohaterskiego ani ludzkiego” - pisał Kawabata w swoim ostatnim
wyznaniu. Obaj odeszli, kiedy Márai był już po siedemdziesiątce, nie mając
blisko siebie nikogo poza ukochaną żoną. Lubił mówić, że ojczyzną pisarza jest
język. Ale kiedyś przypomniał w swoim dzienniku słowa francuskiego pisarza
Paula Léautauda: „Nie ma innej ojczyzny, tylko życie”.
Z tej ojczyzny
Márai odszedł w 1989 r.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz