Zagadkowa seria
zatrzymań w Rosji oskarżanych o szpiegostwo - Polaka i trójki Rosjan - obniża i
tak już niską reputację naszych służb. Mamy kryzys o skali nienotowanej od lat.
Najmocniej przebił się news o skazaniu
za szpiegostwo przez moskiewski sąd Mariana Radzajewskiego, Polaka
z Białegostoku. Za sprawą kryje się dramat człowieka, ojca siódemki
dzieci, którego czeka 14-letnia odsiadka w łagrze o zaostrzonym
rygorze. Jak twierdzą ci, którzy znają realia rosyjskiego systemu
penitencjarnego, jeśli nie uda się go wyciągnąć, czeka go tam walka
o życie. - Jako szpion będzie stał najniżej w hierarchii
łagrowej, co z kolei znaczy, że znajdzie się na łasce i niełasce
strażników oraz współwięźniów - mówi były oficer kontrwywiadu, który
specjalizował się w akcjach przeciwko rosyjskim służbom. Niepokojące jest
również to, że choć przypadek Radzajewskiego nie jest odosobniony, polskie
władze najwyraźniej nie mają pomysłu, jak rozwiązać kryzys.
Z licencją
wojskową
Proces Polaka oskarżonego o szpiegostwo ruszył 10
czerwca. Już po 15 dniach prowadzonego za zamkniętymi drzwiami postępowania
moskiewski sąd miejski ogłosił wyrok - na razie nieprawomocny.
Z opublikowanego przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa komunikatu można
się dowiedzieć, że Radzajewski próbował zdobyć „tajne elementy rakiet
przeciwlotniczych S-300 w celu ich późniejszego nielegalnego wywozu do
Rzeczpospolitej Polskiej”. A „próbując sfinalizować transakcję”, został
zatrzymany na gorącym uczynku przez funkcjonariuszy moskiewskiej FSB. Jak to
w rzeczywistości wyglądało, pokazuje trwający niespełna minutę film, który
rosyjski kontrwywiad nagrał, a potem opublikował w internecie. Sprawa
jest o tyle zagadkowa, że służby z reguły unikają tego typu
„przedstawień”.
Klip zaczyna się od
nagranych od tyłu, ruszających biegiem mężczyzn w kominiarkach
i bluzach z napisem FSB na plecach, którzy po chwili dopadają trzy
osoby stojące przy samochodzie osobowym - jedną z nich rzucają na ziemię.
Wszystko dzieje się w pomieszczeniu przypominającym garaż. Na nagraniu
słychać, jak zatrzymany mężczyzna podaje swoje nazwisko i przyznaje po
rosyjsku, że jest obywatelem Polski i że przyjechał do Rosji po części
zamienne. Niejako na dowód, że Radzajewski to szpieg, funkcjonariusze FSB
wyjmują z jego kieszeni pieniądze. Po chwili rozkładają na podłodze dolary
i ruble w znacznej ilości. W jednym z kolejnych ujęć można
zobaczyć ułożone w bagażniku nieduże skrzynki.
Według FSB odbiorcą
przemycanych części miała być „polska organizacja, która jest wiodącym dostawcą
krajowych sił zbrojnych i służb specjalnych”. Nazwa nie padła, ale bez
trudu można odgadnąć, że chodzi o Polską Grupę Zbrojeniową. Dlaczego
Rosjanie wskazali tę firmę, a nie np. służby specjalne?
Według rozmówcy POLITYKI związanego z kontrwywiadem może to świadczyć,
że Radzajewski pracował dla PGZ, sprowadzając z Rosji i Białorusi
części do poradzieckiego uzbrojenia, którego wiele jest jeszcze w naszej
armii. Ponieważ oficjalnie Polska i Rosja nie handlują między sobą tego
typu towarem - ostatnio ze względu na nałożone na Rosję embargo po aneksji
Krymu - odbywa się to przez pośredników.
- Ktoś widocznie
postanowił wykorzystać jego kontakty na Wschodzie i rozszerzyć jego
działalność - twierdzi nasz rozmówca związany niegdyś
z kontrwywiadem. Jego zdaniem, mimo podawanych informacji, że Polak nie
przyznał się do winy, prawdopodobnie nie odmówił składania zeznań. - Od
tego, jak zachował się w śledztwie, zależy jego życie. Do jakiego łagru
trafi i jak będzie w nim traktowany - mówi oficer. M.in.
z wypowiedzi prawniczki Polaka, adwokat Julii Soriny, wynika, że jej
klient przyznał się, że przyjechał do Rosji po części zamienne, ale zaprzeczył,
by chciał kupować te objęte tajemnicami. Wiele wskazuje, że na tym ma się
opierać linia obrony podczas procesu apelacyjnego (jego termin jeszcze nie jest
znany), choć jasne jest, że w gruncie rzeczy nie ma to żadnego znaczenia.
Decyzje o losie Polaka zapadają gdzie indziej - w centrali FSB.
Skąd jednak
podejrzenia, że Radzajewski pracował dla polskich służb? W tym środowisku znany
był jako człowiek, który miał koncesję na tzw. obrót specjalny. Potwierdza to
rejestr MSWiA, z którego wynika, że Radzajewski otrzymał koncesję
w 2005 r., czyli miał ją od 14 lat. Od tamtej pory - jak się
dowiadujemy - jeździł na Wschód raz, trzy razy na kwartał. Głównie do Rosji,
czyli do Uljanowska i Moskwy, ale także na Białoruś. Stracił ją dopiero
w grudniu 2018 r., gdy przebywał w rosyjskim areszcie, co jest
znamienne - wygląda, jakby ktoś w Polsce chciał się od niego odciąć.
Jak można dowiedzieć się z rejestru MSWiA, firma
Radzajewskiego Auto-Trans miała zgodę, która obejmowała m.in. obrót czołgami
oraz pojazdami opancerzonymi i częściami do nich. Oficjalnie Radzajewski
sprowadzał podzespoły do samochodów produkowanych na Wschodzie - uazów
i gazeli. Delikatnie mówiąc, marek mało popularnych w Polsce. Trudno
uwierzyć, że taki biznes pozwoliłby mu rozwinąć firmę, utrzymać liczną rodzinę
i dorobić się majątku. Prawdopodobnie więc była to przykrywka dla handlu
częściami wojskowymi, co zapewne odbywało się za cichym przyzwoleniem służb
rosyjskich, które zapewne czerpały z tego różne korzyści. Nie tylko
finansowe - w tym dla własnych fabryk - ale i wywiadowcze. Do czasu,
aż sprawy zaszły za daleko.
Zasłona milczenia
Partnerką Radzajewskiego w podróżach na Wschód miała
być Białorusinka Maria D. Według informacji POLITYKI towarzyszyła mu również
w feralnym wyjeździe, podczas którego został zatrzymany. Co jednak
najbardziej zagadkowe D., która również miała być zatrzymana, po kilku dniach
wróciła do Białegostoku, gdzie mieszka w apartamencie kupionym przez
Radzajewskiego. Jak udało nam się dowiedzieć, poznał ją podczas jednego ze
swych pobytów na Białorusi i w 2016 r. sprowadził do Polski, po
czym zatrudnił w swojej firmie jako specjalistkę od sprzedaży. Jedno
z jej dzieci, urodzone już po tym fakcie, uznał za swoje.
Co ciekawe, dopiero
po zatrzymaniu Radzajewskiego Białorusinką zainteresował się polski
kontrwywiad. Niewiele jednak z tego wynika. Kobieta nadal mieszka
w Białymstoku. W rozmowie z POLITYKĄ zaprzeczyła, by była
z Radzajewskim podczas zatrzymania i w ogóle, by z nim
pojechała do Rosji. Twierdzi, że przebywała wówczas w Białymstoku, choć
przyznała, że to ona załatwiła mu prawniczkę, z której pracy - jak wynika
z informacji POLITYKI - Radzajewski nie jest zadowolony. Szuka innego
adwokata.
Próbowaliśmy
porozmawiać z Julią Soriną. Dodzwoniliśmy się do jej kancelarii
w Smoleńsku, ale gdy powiedzieliśmy, z kim chcemy rozmawiać, kobieta,
która odebrała połączenie, poprosiła o telefon następnego dnia. Gdy
zadzwoniliśmy ponownie, od razu się rozłączyła. Potem już nie podnosiła
słuchawki. Podobnie zachowuje się Maria D. Gdy zaczęliśmy dopytywać, na jakiej
podstawie twierdzi, że Radzajewski wyjdzie z więzienia za rok, półtora,
przerwała połączenie. Tak samo jak po pytaniach o to, komu sprzedawali
sprowadzane z Rosji części. Gdy oddzwoniliśmy, odebrał mężczyzna, który
nienaganną polszczyzną powiedział, że Marii D. nie ma, i poradził, żeby
więcej już do niej nie dzwonić.
Człowiek z okładkami
Osoby, które miały okazję poznać Radzajewskiego, twierdzą,
że był osobą w typie „kozaka”, który chwalił się swoimi możliwościami
i kontaktami na Wschodzie. - Ktoś w naszych służbach
najwyraźniej popełnił poważny błąd, bo ludzie o tego typu charakterze nie
powinni być brani pod uwagę - mówi jeden z naszych informatorów.
Osoby związane z wywiadem i kontrwywiadem, pytane
o białostoczanina, twierdzą, że „miał okładki” w jednej
z polskich służb, co oznacza, że został zarejestrowany co najmniej jako
współpracownik, choć nie musiał mieć takiego statusu w sensie formalnym.
Większość rozmówców wskazuje na wywiad wojskowy, o czym świadczy nie tylko
to, że Radzajewski próbował pozyskać części do rakiet przeciwlotniczych, ale -
jak przyznaje jedno ze źródeł - „większa skłonność do ryzyka kolegów
z wojska”.
Usłyszeć można
również, że operacja była amatorsko przygotowana, a działalność
Radzajewskiego od pewnego momentu znajdowała się pod kontrolą FSB. O tym,
że mężczyzna działał na zlecenie polskich służb, świadczy choćby brak jakiegokolwiek
dementi ze strony naszych władz. Nie tylko służby odmawiają komentarzy,
oszczędne w słowach jest również MSZ, które ogranicza się do zapewnienia,
że sprawę Radzajewskiego zna, udziela mu niezbędnej pomocy konsularnej oraz
jest w kontakcie z nim i jego bliskimi (którzy jednak dotąd nie
otrzymali żadnej pomocy, choćby psychologicznej). Nikt nie zaprzecza rosyjskimi
oskarżeniom.
To tym bardziej
znaczące, że został on zatrzymany ponad rok temu, w kwietniu 2018 r.,
o czym zresztą Rosjanie natychmiast poinformowali polską ambasadę. 14
miesięcy to wystarczająco dużo, by zbadać sprawę dogłębnie. Tymczasem jedyne,
co polskie władze do tej pory zrobiły, to spuściły szczelną zasłonę milczenia.
Jakby ktoś liczył na to, że sprawa przyschnie i wszyscy o niej
zapomną. Co znamienne, w tym czasie Rosjanie podbili stawkę - jeszcze na
samym początku 2019 r. Radzajewski był oskarżony o próbę przemytu
broni, za co groziła mu niższa kara. To już z kolei świadczy o tym,
o czym głośno mówi się nie tylko w światku służb - że polskie władze
de facto się od niego odwróciły po amatorsko przeprowadzonej operacji. -
Wszystko zostało spieprzone, co tylko spieprzone być mogło. Jeśli wykonywał
zlecenie służb, przekazanie materiałów nie powinno się odbywać na terenie
kraju, z którego one pochodzą. Przejmujący nie powinien mieć przy sobie
pieniędzy, bo to go obciąża. Teren powinien być rozpoznany i sprawdzony przez
naszych ludzi - wylicza ekspert, który miał do czynienia z podobnymi
sprawami. Co jednak najgorsze, polski kontrwywiad wojskowy o tym, że
Radzajewski siedzi za szpiegostwo, dowiedział się z mediów po ogłoszeniu
wyroku.
Czy to mogła być
rosyjska prowokacja? Mało wiarygodnie bowiem brzmi wersja o tym, że Polak
chciał zdobyć części do rakiet przeciwlotniczych S-300. To system produkowany
od końca lat 70. i dobrze w NATO znany. Różne jego wersje znajdowały
się na wyposażeniu armii kilku krajów sojuszu - m.in. Grecji, Słowacji,
Bułgarii, ale także Ukrainy. Po co ryzykować i brać coś, co jest znane?
Chyba że była to transakcja podjęta niejako „na próbę”. Jako demonstracja
możliwości Radzajewskiego lub jego kontrahentów. Ale i tak, jak przyznaje
pewien były znaczący oficer polskiego wywiadu, „obowiązkiem rodzimych służb
jest kontrolowanie tego typu osób, by nie robiły głupot”.
O tym, że
prawdopodobnie jego rosyjscy kooperanci współpracowali z FSB, świadczy to,
że choć razem z Radzajewskim zatrzymano inne osoby, o ich ewentualnym
procesie czy skazaniu rosyjskie media milczą. Oficjalnie nie wiadomo nawet, kim
były.
Warszawa, mamy
problem
W tej sprawie najbardziej niepokoi to, co skrzętnie
jest przemilczane. Czyli brak reakcji na zatrzymanie Polaka - tak jakby ktoś
przestraszył się konsekwencji spapranej roboty i postanowił trzymać się od
niej z dala. Przekonał się o tym poseł PO Robert Tyszkiewicz, który
w MSZ próbował dowiedzieć się czegokolwiek o sytuacji Radzajewskiego.
Odpowiedzi nie dostał.
Podobne sygnały, że
„Polacy niewiele zrobili, aby pomóc swojemu obywatelowi”, cytowane przez
specjalistyczny serwis O służbach, dochodzą z Rosji. - Nie
przypominam sobie, by Rosja kiedykolwiek tak mocno uderzyła nas w sprawie
dotyczącej szpiegostwa. Pokazała film, w dodatku doprowadziła do wyroku
skazującego i nagłośniła nie tylko sam fakt skazania, ale i ważne
dowody. W światku służb to jak danie komuś pięścią w twarz. Oznaczać
to może, że nasze służby nie podjęły żadnych poważnych działań, by wyciągnąć
Radzajewskiego, albo że zwodziły Rosjan, którzy w końcu stracili
cierpliwość i stwierdzili: jak nie chcecie gadać, to wasz człowiek będzie
siedział - mówi rozmówca związany z kontrwywiadem.
Jego opinię
potwierdzają inni eksperci. Ich zdaniem sytuacja, gdy obywatel obcego kraju
jest zatrzymywany bez rozgłosu przez kontrwywiad, a następnie po dłuższym
czasie w świetle kamer jest skazywany za szpiegostwo, oznacza, że albo jednej
ze stron zależy na konfrontacji, albo służby, dla których pracował, od niego
się odwróciły. - Gdybyśmy mieli dobry kontakt z Rosjanami, być może
nie doszłoby do tak spektakularnego zakończenia sprawy. Takie rzeczy służby
często załatwiają między sobą - mówi były oficer kontrwywiadu. Ale Polska
takich kontaktów albo nie ma, albo są słabe. - Nie mamy dziś żadnych
zdolności, także międzynarodowych i sojuszniczych, by te sprawy
profesjonalnie prowadzić - mówi ważny oficer wywiadu. Czyli mówiąc
wprost: nie możemy zareagować propozycją wymiany na podejrzewanych
o szpiegostwo Rosjan, bo polskie służby osłabione czystką przeprowadzoną
przez PiS takich ostatnio nie złapały. Jedyna nadzieja w Amerykanach,
którzy tego typu „trofea” posiadają i którym może zależeć, by ratować
reputację swego najwierniejszego sojusznika na wschodniej flance NATO.
Wiele popsuło
również ujawnienie przez ludzi Antoniego Macierewicza tajnej operacji polskich
służb z 2015 r., gdy oficer Służby Kontrwywiadu Wojskowego wyciągnęła
z białoruskiego więzienia polskiego żołnierza oskarżonego
o szpiegostwo. Zamiast odznaczeń i awansów, została zdegradowana
przez ówczesnego szefa SKW Piotra Bączka i do dziś walczy o dobre
imię w sądach. Jej sprawę zna każdy funkcjonariusz. Dlatego w sprawie
Radzajewskiego nikt się nie wychyli.
A może
Rosjanie po braku satysfakcjonującej reakcji z polskiej strony na
zatrzymanie Radzajewskiego zmienili strategię i postanowili wykorzystać go
do innych celów? O tym, że polskie służby mają poważne problemy, mogą
świadczyć też akcje rosyjskiego wywiadu w obwodzie kaliningradzkim. Tam
również są tropy prowadzące do naszego wywiadu. Chodzi o zatrzymanie
Aleksandra Worobiowa i Konstantina Antońca, których FSB zamknęła
w areszcie na Lefortowie w odstępie zaledwie kilku dni, na początku
lipca. Rok temu w czerwcu, czyli dwa miesiące po zatrzymaniu
Radzajewskiego, FSB pod tym samym zarzutem zatrzymała żonę Antońca Antoninę
Ziminę. Oboje mieli współpracować ze służbami krajów bałtyckich.
Wszystkich zaś
łączy to, że są związani z Kaliningradem i pełnili ważne funkcje
w strukturach państwowych i związanych z nimi organizacjach.
Najważniejszy jest 39-letni Worobiow - bliski współpracownik, oficjalnie
sekretarz i doradca Nikołaja Cukanowa. A Cukanow to już znacząca
figura, były gubernator obwodu kaliningradzkiego w latach 2010-16, dziś
zaś szef prezydenckiej administracji w okręgu uralskim. Worobiow zaś,
o czym chętnie piszą rosyjskie media, 14 lat temu był studentem
warszawskiej Krajowej Szkoły Administracji Publicznej. Podczas zatrzymania miał
mieć przy sobie polski paszport i specjalny sprzęt nagrywający. Miał też
posiadać trzy nieruchomości w Polsce - dom w Gdańsku i dwa
mieszkania w Warszawie. Jak informuje „Moskowskij Komsomolec”, mógł być
źródłem służb natowskich podczas kryzysu po próbie zatrucia Skripalów
w 2018 r. oraz przekazywać informacje związane z włamaniem dokonanym
przez hakerów GRU na serwery komitetu wyborczego amerykańskiej Partii
Demokratycznej w 2016 r.
Rosja: kasujemy
polskie służby
Według rosyjskich mediów Worobiow przygotowywał się do
ucieczki - świadczyć ma o tym nie tylko polski paszport, ale i wystawienie
na sprzedaż 50-metrowego mieszkania w Kaliningradzie. Co ciekawe, jego
pryncypał Cukanow nie tylko nie próbował bronić swojego przybocznego, ale
jeszcze pochwalił akcję FSB. Co może znaczyć, że dowody są rzeczywiście mocne.
„Zatrzymanie i aresztowanie prezydenckiego pełnomocnika Aleksandra
Worobiowa może być jednym z epizodów operacji na dużą skalę, aby pokonać
polskich agentów” - pisze „Moskowskij Komsomolec”, powołując się na swoje
źródła.
W tym
przypadku Polska również milczy, co tylko pogłębia obawy, że wszystkie te
sprawy nie są jedynie wykwitem panującej w Rosji szpiegomanii, ale że gra
idzie o coś znacznie bardziej istotnego. Niepokój, że Rosjanie nie
blefują, przebija z wielu stron. - Wygląda to rzeczywiście na
klasyczne zdjęcie grupy i na sygnał wysłany w świat: system
bezpieczeństwa w jednym z krajów natowskich się zawalił. Wiele
wskazuje na to, że tym państwem jest Polska, która jest naturalnym zapleczem do
działań wywiadowczych prowadzonych np. przez Amerykanów na tamtym terenie.
Czyli Rosja formułuje propagandowy przekaz, który brzmi: kasujemy Polaków - mówi
doświadczony oficer kontrwywiadu. I dodaje: - Taka liczba zatrzymań
po latach posuchy, przy wydaje się mocnych dowodach, to po prostu nokaut. Coś
takiego dzieje się z reguły tylko w jednej sytuacji: gdy dochodzi do
zdrady. Nasze służby mają duży problem.
Ale nie tylko
służby. Jeśli prawdą jest, że obie szpiegowskie wpadki obciążają nasz wywiad
wojskowy, o czym mówią dobrze poinformowane źródła, problem ma również PiS
i jego wiceprezes Antoni Macierewicz. To jego człowiek - gen. Andrzej
Kowalski - kieruje tą służbą, a najbliżsi współpracownicy byłego szefa MON
obsadzili w niej ważne stanowiska. Tak czy inaczej ciąg dalszy raczej na
pewno nastąpi.
Grzegorz Rzeczkowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz