środa, 7 sierpnia 2019

PiSancjum



Afera z „latającym marszałkiem” Markiem Kuchcińskim zwróciła uwagę na to, że ekipa PiS cieszy się władzą i przywilejami jak żadna inna w III RP.

Dygnitarze „dobrej zmiany” uwielbiają latać luksusowymi samolotami, rozbijać się (czasem dosłownie) drogimi limuzynami, przecinać wstęgi, wkopywać kamienie węgielne i pokazywać ludowi splendor władzy. Jak to jest, że ekipa, która miała być bliżej ludu i kierować się narzuconą przez Jarosława Kaczyńskiego skromnością, nie może się powstrzymać przed ostentacyjnym konsumowaniem przywilejów?

Odloty Kuchcińskiego
Afera wybuchła, gdy pod koniec lipca okazało się, że marszałek Sejmu zabierał na pokład luksusowego gulfstreama, którym latał z Warszawy na Podkarpacie, żonę, synów i córkę. Zaczęło się od ujawnienia jednego lotu, potem mowa była o kilku, na koniec marszałek przyznał się do 23 podróży.
   Na początku władza szła w zaparte, Kancelaria Sejmu zarzekała się, że rodzinne wycieczki Air Kuchciński nie zwiększały kosztów, a wiceszef PiS Ryszard Terlecki mówił, że „nie dzieje się nic nadzwyczajnego”. Zajęcie się sprawą wymusiła podobno interwencja Kaczyńskiego. Kuchciński wpłacił na cele charytatywne koszty 23 podróży żony i dzieci (dziwnym trafem wyszło 15 tys. zł, dokładnie tyle, ile Kuchciński zadeklarował oszczędności w oświadczeniu majątkowym). PiS obiecał zaś nowe przepisy, które umożliwią oficjelom podróże z rodzinami na podstawie rynkowych stawek. W poniedziałek przyciskany przez partyjnych kolegów Kuchciński przeprosił. Przyznał się też do jednego lotu powrotnego, którym z Rzeszowa do Warszawy leciała żona bez marszałka, i obiecał pokryć jego koszt w całości - 28 tys. zł.
   To miało zamknąć sprawę, ale nie zamknęło. Po pierwsze dlatego, że nowe reguły, zamiast przywrócić normalność, legalizują patologię. W oficjalnych lotach o statusie HEAD mogą latać tylko osoby wchodzące w skład delegacji, czyli oficjele i obsługujący ich personel. Podczas wizyty zagranicznej marszałka w delegacji może być jego żona, ale powrót z marszałkiem do domu już nie wchodzi w grę (na marginesie: co z ubezpieczeniem „prywatnych” pasażerów?). Po drugie, podróż o statusie HEAD to dużo droższa sprawa niż zwykły lot rejsowy: samolot zapasowy, załoga, obsługa lotniska, próbne loty, testy sprawności, korytarz bezpieczeństwa w powietrzu. Po trzecie, na jaw codziennie wychodzą nowe, bulwersujące szczegóły. Kuchciński leciał też z synem wojskowym śmigłowcem Sokół. Marszałek łącznie odbył około 100 powietrznych podróży w ciągu 16 miesięcy. W piątek 9 sierpnia późnym wieczorem sprawą ma się zająć Sejm, już w weekend dymisja Kuchcińskiego wisiała w powietrzu.
   Gdyby marszałek tylko sam wracał do domu, pewnie dużej sprawy by nie było, bo na podobne podróże pozwalały sobie poprzednie ekipy (choć raczej premierzy niż marszałkowie). Do domu latała Beata Szydło, Donaldowi Tuskowi przez pięć lat wyliczono 175 lotów między Gdańskiem a Warszawą. Ale z podróży marszałka regularnie korzystała rodzina, a nie jest to jedyny przejaw skłonności nowej władzy do przepychu.
   To PiS zresztą przeciął nierozwiązaną od lat sprawę samolotów dla VIP. Poprzednie rządy bały się oskarżeń o szastanie publicznymi pieniędzmi, PiS nie miał takich oporów. Kierowane przez Antoniego Macierewicza Ministerstwo Obrony dwa lata temu zdecydowało o zakupie dwóch gulfstreamów i trzech boeingów 737-800 za łącznie 2,5 mld zł, nie licząc VAT. To prawie o miliard więcej, niż przewidywał rządowy program. Boeingi rząd kupił bez przetargu, co oprotestowała opozycja i konkurencja.
Nie tylko samoloty ściągały problemy na polityków PiS. Dużo więcej było słychać o samochodach, ze względu na serię wypadków rządowych limuzyn, na czele z niewyjaśnioną kolizją kolumny Beaty Szydło z lutego 2017 r., w której premier została ranna. W kolizjach uczestniczyły auta z kolumn Andrzeja Dudy, Kuchcińskiego czy Macierewicza. Tylko od grudnia ub.r. do kwietnia 2019 r. ujawniono 11 uszkodzeń rządowych aut, których naprawa kosztowała 133 tys. zł. Za samą naprawę - jak pisała Szydło - po „drobnej stłuczce” z nią na pokładzie z jesieni minionego roku trzeba było zapłacić 135 tys. zł.
   Koszty generują przede wszystkim zakupy nowych samochodów. Dygnitarze PiS nie zadowolą się byle czym. W 2017 r. dla ośmiu ministerstw, urzędów wojewódzkich i innych jednostek administracji w przetargu zakupiono 258 aut za 30 mln zł.
   Nie powinno nikogo oburzać, że władza używa służbowych samochodów. Dobrze by jednak było, gdyby kupowała nieco skromniej. Na dniach Służba Ochrony Państwa rozstrzygnie przetarg na 25 nowych aut. Osiem limuzyn to szczyt marzeń motoryzacyjnych maniaków: 340 koni, fotele skórzane, wentylowane i podgrzewane, z regulacją odcinka lędźwiowego, i lodówka na pokładzie. Kryteria okazały się tak wygórowane, że do przetargu stanęły tylko BMW i Mercedes. Za jedną rząd chce zapłacić 600 tys. zł (!).
   Kancelaria Sejmu ma w swojej flocie 75 samochodów, z czego sześć dokupiła dwa lata temu. Dla posła Edwarda Siarki z PiS to wciąż mało. Na komisji regulaminowej postulował: „Już dość ograniczeń. Trzeba przestać się bać tabloidowych komentarzy, że kupujemy nowe samochody dla Sejmu”, według Siarki „praca posłów jest w praktyce paraliżowana” przez brak aut.
   Łatwiej mają ministrowie i ich zastępcy, którzy limuzyny mają do dyspozycji. Ostatnio „Super Express” przyłapał wiceministra cyfryzacji Adama Andruszkiewicza, byłego prezesa Młodzieży Wszechpolskiej, jak wsiadał do limuzyny z narzeczoną, innym razem podrzucił ją na dworzec. Korzystanie z rządowej limuzyny nie wyklucza zresztą rozliczania sejmowej kilometrówki. Zastępca koordynatora służb specjalnych Maciej Wąsik, choć ma do dyspozycji służbowe auto, to w zeszłym roku pobrał z Kancelarii Sejmu 25 tys. zł. Jak policzyli dziennikarze, musiałby pokonywać 7 tys. km miesięcznie, by wyjeździć taką kwotę.

Dwór marszałka
Wokół dygnitarzy PiS wyrastają dwory z wszelkimi możliwymi atrybutami wyższości nad poddanymi. I tu także przoduje marszałek Sejmu. Jeden z polityków PiS opowiadał POLITYCE, że prawie parska śmiechem, gdy mija Kuchcińskiego maszerującego przez Sejm w asyście Straży Marszałkowskiej. „Jest najmłodszą formacją mundurową w Polsce, ale duchem armią najdzielniejszą” - mówił marszałek w dniu jej święta. Z inicjatywy PiS w zeszłym roku awansowała ona do miana służby mundurowej.
   Marszałek zakupił dla niej 15 sztuk broni paradnej za 57 tys. zł, ale ludzie najbardziej pamiętają, jak siłowała się z opiekunami osób niepełnosprawnych w Sejmie. Straż odwdzięczyła się marszałkowi. W rejestrze korzyści majątkowych Marek Kuchciński wpisał w czerwcu: „szabla podarowana przez Straż Marszałkowską na pamiątkę pierwszej promocji oficerskiej, wartość 4 tys. zł”.
   Kuchciński lubi rozmach. Na 550-lecie polskiego parlamentaryzmu na dziedzińcu Zamku Królewskiego ustawił namiot za ponad milion złotych. A jak nagradza, to hojną ręką. Wydał prawie milion złotych na nagrody dla 434 pracowników Sejmu. Szefowa Kancelarii Sejmu Agnieszka Kaczmarska, była warszawska radna PiS i była dyrektor biura Klubu Parlamentarnego partii, w tym roku dostała 31 tys. zł nagrody. To Kuchciński osobiście zdecydował o uhonorowaniu jej za to, że „w ponadprzeciętny sposób wykonywała ponadstandardowe zadania”. W pierwszy weekend lipca towarzyszyła marszałkowi na konwencji PiS w Katowicach i w pierwszym rzędzie oklaskiwała wystąpienia szefa.
   W otoczeniu marszałka jest jeszcze dyrektor Centrum Informacyjnego Sejmu, były dziennikarz Andrzej Grzegrzółka, który tłumaczył loty Kuchcińskiego z rodziną. Gdy sprawą zajęła się jeszcze w kwietniu „Gazeta Wyborcza”, dementował jej informacje. Teraz twierdzi, że działał według „dostępnej wiedzy”, choć z marszałkiem widuje się prawie codziennie.
   - Kuchciński otacza się strażnikami, z szefowej Kancelarii zrobił nadworną asystentkę, z samolotów rządowych taksówkę, która podobno latała też po koszule dla niego, a z biura prasowego Sejmu swoich osobistych rzeczników. Najgorsze jest to, że kiedy Nowogrodzka pytała go, ile było tych lotów, kto latał i po co, to kręcił. A można było ten pożar ugasić szybciej i skutecznie - załamuje ręce jeden z ważnych polityków PiS. Co ciekawe, według Kaczyńskiego to właśnie Kuchciński w latach 90. miał wymyślić określenie, które piętnowało polityków bez poglądów, ale z pociągiem do przywilejów - partia TKM, czyli „teraz, k…, my”.

Szydło, Glapiński, Zieliński, Macierewicz…
Kuchciński nie jest osamotniony, wystarczy przypomnieć kilka głośnych medialnie afer. Największym skandalem była sprawa drugich pensji, które wypłacała sobie i ministrom premier Beata Szydło. Do historii przeszły już jej słowa o pieniądzach, które „im się po prostu należały”.
   Z kolei najgłośniejszy dwór zbudował wokół siebie prezes NBP Adam Glapiński. Na początku roku wybuchła afera wokół jego dwóch współpracowniczek, Martyny Wojciechowskiej i Kamili Sukiennik. Obie zarabiały po kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie, choć nie są wybitnymi specjalistkami od bankowości.
Z zamiłowania do celebry słynie wiceszef MSWiA odpowiedzialny za policję Jarosław Zieliński. Zrobiło się o nim głośno, gdy policjanci wycinali konfetti dla niego przy okazji obchodów 11 listopada 2016 r. w Augustowie. Białostockie seniorki z Akademii 50+ tańczyły na cześć Zielińskiego taniec „sen Hawajów”. Ostatnio naczelnik wydziału prewencji w białostockiej policji, który organizował konfetti i hawajski taniec, awansował do stopnia podinspektora. Miejscowi policjanci skarżyli się na ministra w liście do posłanki PO. Pisali, że minister lubi być w centrum uwagi. „Czasami za BOR robią miejscowi policjanci, którzy przebierają się w garnitury, zakładają okulary, wkładają do ucha słuchawki od telefonów, by poważniej wyglądać, i chodzą w pobliżu ministra”.
   O oprawę wystąpień bardzo dbał Macierewicz, który jako szef MON poruszał się w kolumnie dwóch limuzyn, mając do dyspozycji na bieżąco dwóch kierowców i trzech ochroniarzy. Auta jeździły po kraju z ogromną prędkością, z imprezy Tadeusza Rydzyka pod Toruniem do centrum Warszawy dotarły w godzinę i 40 minut. W wypadku kolumny ministra w styczniu 2017 r. w Lubiczu Dolnym skasowanych zostało pięć aut prywatnych i dwa rządowe. Mimo utraty stanowiska ministra Macierewicz, jako szef podkomisji ds. katastrofy smoleńskiej, dostał gabinet w kompleksie MON przy ul. Klonowej oraz limuzynę i kierowcę. W kwietniu tego roku został zauważony, jak gna przez Warszawę na sygnale.
   Symbolem buty i zachłanności nowej ekipy stał się współpracownik Macierewicza Bartłomiej Misiewicz. Były rzecznik MON, który miał w CV m.in. pracę w aptece, żądał od wizytowanych dowódców powitania przed frontem jednostki. Minister uhonorował go złotym medalem za zasługi dla obronności, co nie uchroniło go przed odejściem w niesławie i kilkoma miesiącami aresztu na początku tego roku (zarzut: powoływanie się na wpływy).
   Odrębnym problemem jest obsadzanie przez PiS stanowisk w spółkach Skarbu Państwa i pobieranie gigantycznych apanaży. Symboliczne były kariery np. wieloletniego wójta Pcimia Daniela Obajtka, który został prezesem Energi, a potem PKN Orlen. Według kwietniowych wyliczeń OKO.press 73 osoby związane z PiS, zasiadając we władzach 14 giełdowych spółek z udziałem Skarbu Państwa, wzbogaciły się łącznie o 95 mln zł.
Im bliżej wyborów, tym PiS chętniej przecina wstęgi, puszy się i pokazuje. Pod koniec lipca Łukasz Schreiber, minister w Kancelarii Premiera, przywiózł Mateusza Morawieckiego z byłym kapitanem piłkarskiej reprezentacji Kubą Błaszczykowskim do Truskolasów (niedaleko Częstochowy), żeby wspólnie zainaugurować budowę szkolnego boiska. Ale i tak w PiS za mistrza sportowej celebry uchodzi prezes TVP Jacek Kurski. Przy każdym materiale „Wiadomości” o sukcesach skoczków czy piłkarzy jest jego wypowiedź, jakby były jego zasługą.
   Z drugiej strony politycy PiS bywają ostrożni, rzadko się ich widuje w restauracjach. - Po aferze taśmowej wolimy nie chodzić po knajpach i nie zajadać się ośmiorniczkami, po co narażać się na zdjęcia w tabloidach. Ostatnio poseł Dominik Tarczyński musiał oglądać swoje zdjęcia z nogami na krześle. Zresztą odkąd prezes obciął posłom pensje, to nie mamy za co chodzić - opowiada jeden z posłów. Po ośmiorniczkach władza jest uczulona na owoce morza. Kuchciński rok temu wycofał się z zakupu 5 kg kawioru i kilkuset kilogramów owoców morza do restauracji sejmowej.

Kaczyński interweniuje
PiS przedstawiał siebie jako ekipę o wyższych standardach niż wcześniejsze elity III RP. Dlatego Jarosław Kaczyński zdaje sobie sprawę, że nadmierne korzystanie z owoców władzy może być dla jego formacji zabójcze. W ostatnich latach kilka razy interweniował właśnie w takich sytuacjach. Pierwszy raz - przy drugich pensjach dla rządu Szydło.
    „Vox populi, vox dei, głos ludu, głos Boga” - mówił wtedy prezes PiS. „Jeśli społeczeństwo tego chce, a widać wyraźnie, że chce, to my się przychylamy do tej decyzji i będziemy ponosić finansowe straty, ale dla dobra ojczyzny, dla budowy przeświadczenia społeczeństwa, że polityka rzeczywiście nie jest dla bogacenia się, jest po to, żeby służyć dobru publicznemu”.
   Kaczyński przeforsował wtedy obniżenie pensji poselskich i senatorskich o 20 proc. (dziś poseł zarabia 5,6 tys. na rękę i 2,5 tys. zł diety), niższe limity wynagrodzeń dla wójtów, burmistrzów, prezydentów miast, marszałków województw i innych wysokich urzędników samorządowych oraz zniesienie dodatkowych świadczeń dla menedżerów spółek Skarbu Państwa i spółek komunalnych. Prezes zagroził politykom partii, że w tej sprawie będzie bezwzględnie egzekwował dyscyplinę, a oporni zostaną ukarani pozbawieniem miejsc na listach.
   Po aferze z nagrodami w rządzie Szydło resortom przykręcono kurek na wydatki z kart służbowych. Najchętniej rozdawał je swoim ludziom minister środowiska Jan Szyszko - 142 karty, z których zapłacono 1,8 mln zł. Jego następca minister Henryk Kowalczyk zredukował je do 14.
   Przed rokiem Kaczyński znowu interweniował, gdy ujawniono zarobki lokalnych radnych PiS w spółkach Skarbu Państwa. Rekordzista - Paweł Śliwa z małopolskiego sejmiku - w latach 2016-17 w PGE dostał 1,6 mln zł. Prezes PiS wymusił wtedy na partii decyzję, że zatrudnieni w spółkach nie będą mogli kandydować w wyborach samorządowych.
   Afera ze współpracowniczkami Glapińskiego zakończyła się uchwaleniem przez PiS na początku roku ustawy ujawniającej i obniżającej wynagrodzenia w NBP. Były inne sytuacje, choćby zapomniana już dymisja ministra Skarbu Dawida Jackiewicza po wystawnym forum w Krynicy we wrześniu 2016 r.
   Dlaczego prezes osobiście musi powściągać apetyt partyjnych podwładnych? Niektórzy obserwatorzy uważają, że ludzie związani z pisowską prawicą (a wcześniej z Porozumieniem Centrum) w III RP relatywnie krótko sprawowali władzę. Trudno jest więc powstrzymać presję aparatu, który domaga się nagród, także materialnych, za lata służby w opozycji. Jednocześnie to może być także efekt wymuszonej skromności. Jeśli PiS obniża wynagrodzenia posłów, samorządowców czy menedżerów, ludzie próbują sobie to odbić w inny sposób: na służbowych samolotach, darmowych podróżach czy innych przywilejach.
   Jak dowiadujemy się z Nowogrodzkiej, w kolejnej kadencji prezes chce podnieść pensje parlamentarzystów: - Wpadliśmy w pułapkę skromności. Politycy zarabiają za mało i kombinują, jak wyciągnąć pieniądze na kilometrówkach, do jakiej spółki państwowej uciec, aby się dorobić. Potem to wychodzi na jaw i obrywamy, że miało być skromnie, a jest Bizancjum.

Polacy od ściany do ściany
Stosunek Polaków do korzystania przez władzę z przywilejów jest zresztą nieco schizofreniczny. Z jednej strony panuje dość apatyczna postawa symbolizowana frazą „wszyscy kradną”. Bo jak wszyscy kradną, to przecież nie ma się za bardzo co czepiać tych, którzy akurat to robią teraz, bo inni kradli przed nimi, a kolejni będą kraść po nich. Politykom PiS i ich zwolennikom nawet odpowiada modne zdanie, że obecna ekipa „może kradnie, ale przynajmniej się dzieli”, wypłacając 500+, 13. emerytury itd.
   Potwierdzają to badania IPSOS dla OKO.press z maja, według których 68 proc. Polaków uważa, że ekipa PiS bardziej zabiega o partyjny interes niż poprzednie rządy PO-PSL. A 58 proc. uważało, że obecna ekipa bardziej dba o osobiste korzyści finansowe. Z drugiej strony 60 proc. badanych uznało, że PiS bardziej niż POPSL troszczy się o uboższych, słabszych i wykluczonych.
   Socjologowie tłumaczą, że w Polsce stosunki obywateli z władzą mają często paternalistyczny, nawet postfolwarczny charakter. Ludzie pozbawieni instytucjonalnego wsparcia, bo organizacje społeczne czy związki zawodowe są słabe, często nie wyobrażają sobie sprzeciwu nawet wobec patologicznych działań rządzących. Ale okresy akceptacji dla przywilejów władzy przeplatane są w kraju okresami wybuchów ludowej złości.
   W PRL mieliśmy z nimi do czynienia parokrotnie. Po raz pierwszy w 1956 r., gdy symbolem zachłanności stalinowskich aparatczyków stały się niedostępne dla zwykłych obywateli „sklepy za żółtymi firankami”. Potem bardzo ostro, w czasach pierwszej, masowej Solidarności, gdy publicznie piętnowano ekscesy gierkowskich kacyków, zarówno z Komitetu Centralnego, jak i wojewódzkich, miejskich czy gminnych.
   W III RP niechęć do polityków i elit odbijała się różnego rodzaju akcjami, jak „Tanie państwo”, które doprowadzały do absurdalnych sytuacji, np. utrzymywania niskich pensji wiceministrów, często dużo niższych niż podlegających im urzędników. Brakuje rozsądnego namysłu i debaty na temat tego, ile realnie powinniśmy przeznaczyć publicznych pieniędzy na wynagradzanie oraz utrzymanie urzędników i polityków. Ktokolwiek znajduje się u władzy. Zamiast jawnych standardów mamy pokrętne kombinacje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz