Sąd sądem...
Oczywiście wyrok
NSA to żaden dramat. Funkcjonariusze PiS nie wykonują wyroków, z którymi się
nie zgadzają
Właściwie to skandal, że są jeszcze jakieś niezależne sądy i niezawiśli sędziowie. Nie dość, że wydają wyroki, to jeszcze takie, które nie podobają się władzy. W idealnym państwie PiS, do którego dziarskim krokiem od czterech lat zmierzamy, wszystkie wyroki sądów zgodne będą z oczekiwaniami władzy.
Oczywiście wyrok NSA to żaden dramat. Funkcjonariusze PiS nie wykonują wyroków, z którymi się nie zgadzają. To byłoby niesprawiedliwe. Ale przyznajcie, że sama taka sytuacja jest najzupełniej zbędna.
Władzy do niczego zmuszać nie wolno i takich wyroków być nie powinno. Chodzi o to, by słuszna wola prezesa i elity władzy spływała do mas bezboleśnie, miękko, wręcz jedwabiście, tak by nie wzbudzać niepotrzebnych emocji i by pismaki nie miały niezdrowej pożywki.
Oczywiście suweren wszystko rozumie. Suwerena to nic nie obchodzi i nie bulwersuje. A hałas, medialny hałas, jest niepotrzebny. Prezes hałasu nie lubi, hałas go męczy, zwłaszcza latem, gdy gorąco i okna na oścież pootwierane.
W sumie nic strasznego się nie stało. W państwie PiS oddani ludzie partii zawsze trwają na posterunku. Należy do nich skromny, dotąd szerzej nieznany szef Urzędu Ochrony Danych Osobowych Jan Nowak.
Jan Nowak to człowiek wolny od obciążającego umysł wykształcenia prawniczego i w ogóle (nie) „wyróżniający się wybitną wiedzą prawniczą”, polityk i były radny PiS dzielnicy Warszawa Wola, namaszczony przez Nowogrodzką i samego prezesa. Dodawać nie trzeba, że Nowak jest - jak każe ustawa - całkowicie apolityczny.
Lenin słusznie nauczał, że „najważniejsze są kadry”. Jeżeli Polska pozostać ma „wyspą wolności” - jak przekonuje prezes – na jej straży stać muszą wybitni, apolityczni, niezależni fachowcy. Tacy jak Jan Nowak.
Muszą stać apolityczni i niezależni prokuratorzy, jak Zbigniew Ziobro i Stanisław Piotrowicz. Niezawiśli sędziowie, jak Andrzej Kryże. Prezesi Trybunałów, jak Julia Przyłębska, czy prezes Izby Dyscyplinarnej SN Jan Majchrowski. A rzecznikiem ds. równego traktowania być musi Adam Lipiński, rzecznikiem praw dziecka – Mikołaj Pawlak. Oni wszyscy zadbają o nasze i naszych dzieci prawa i sprawiedliwość.
Dlatego, jeżeli już, czytelniku, tej władzy nie pomagasz, to przynajmniej nie przeszkadzaj rządzić.
No chyba że chcesz powrotu do tego, co było: sądy znowu będą
orzekać niezależnie, w sposób dla władzy nieprzewidywalny, niezawiśli sędziowie
powoływać się będą na konstytucję i strzec twoich obywatelskich praw. Władze
będą się równoważyć i nawzajem szanować, a wyroki sądów - o zgrozo! - będą
wykonywane.
Tylko wtedy Polska przestanie być „wyspą wolności”.
Jarosław Kurski
Ośmiornica w samolocie
Polska jest pudrowana
przez 500+, a od środka gnije.
Gdyby nie opozycja, to nie wiedzielibyśmy o
kilkusettysięcznych nagrodach dla członków rządu, braliby do dzisiaj. Jarosław
Kaczyński tak się jednak przejął, że za karę postanowił ukarać wszystkich
posłów, zmniejszając im apanaże.
Przytrafił nam się najgorszy marszałek Sejmu od 1989 r.
Marek Kuchciński jako marszałek jest niemy i próbuje zrobić Sejm niemy.
Ogranicza posłom prawo głosu, karze finansowo polityków opozycji. Poseł
Sławomir Nitras będzie chodził po prośbie, bo za chwilę nie będzie miał czym
zapłacić za prąd.
Dzięki dziennikarzom dowiedzieliśmy się, że marszałek lata
sobie rządowym samolotem wraz z rodziną. Bezczelnie wykorzystuje samolot
rządowy, nie wiemy, ile razy, i tego się pewnie nie dowiemy, a jego zastępca
mówi: i cóż z tego? Czy się zabiera dziennikarza, czy syna - lot to lot.
Jarosław Kaczyński znowu się wzburzył, w związku z tym
marszałek wpłacił pieniądze na Caritas. Na Caritas to niech wpłaci za karę, a
drugie tyle do kancelarii Sejmu. Poprzednio rządzący też wspomagali Caritas za
to, że dostali nagrody. Jak mają takie dobre serce, to niech wyciągną z własnej
kieszeni.
Marek Kuchciński leciał ze statusem HEAD, czyli w rezerwie
musiał stać drugi samolot, z drugą załogą. Politycy władzy mówią: za czasów
Tuska było to samo. A co mnie to obchodzi, co było za czasów Tuska? Zresztą
wtedy dziennikarze też krytykowali.
PiS rządzi już cztery lata. Oblepiło spółki skarbu państwa
swoimi przyjaciółmi, rodzinami, koleżkami z podstawówki. W kampanii wyborczej mówili,
że Polska jest w ruinie, jak widać, przez cztery lata nieźle czerpią z tej
ruiny.
Najpierw ogłupiali ludzi morderstwem w Smoleńsku, tworząc
bzdurne komisje, oszukując mgłą, zamachem stanu, pompując pieniądze w ludzi,
którzy bredzili o parówkach etc. Ładują pieniądze, nasze, z naszego budżetu, w
imperium dyrektora Rydzyka, ładują kasę w telewizję publiczną, żeby ogłupiać
ludzi. Ale to nieważne, bo Polakom się żyje lepiej. I nieważne, że na światło
dzienne wyszły zmory, najgorsze instynkty, nienawiść, brak tolerancji.
Czymże są ośmiorniczki i zegarek Sławomira Nowaka w
porównaniu z tym, co się teraz dzieje? To jest jedna wielka ośmiornica.
Nie wyjaśnia się sprawy Marka Falenty, bo nici prowadzą do
obecnych służb specjalnych. Tusk mówił, że afera podsłuchowa była pisana obcym
alfabetem, ten alfabet, jak widać, cały czas trwa w naszej ojczyźnie. Wystarczy
przeczytać książkę Grzegorza Rzeczkowskiego, w której czarno na białym widać,
czym opleciona jest Polska, nasz kraj, ojczyzna, która nie schodzi z ust
rządzących.
I węgiel, który jest podstawą naszego bytu. Okazuje się, że
czerpiemy go garściami z Rosji. W 2018 r. z Rosji do Polski przyjechało aż 13
mln ton węgla, ponad dwa i pół razy więcej niż w 2015. Wartość tego importu
surowca osiągnęła 3,4 mld euro! Trzy razy więcej niż w 2016 r.
Marek Falenta, który siedzi w więzieniu pod specjalnym
nadzorem, dostał 20 mln ton węgla od Rosjan, nic nie płacąc! Czy to nie jest
podejrzane?
Książka Rzeczkowskiego powinna być Biblią dla opozycji. I
może niech Jarosław Kaczyński ją przeczyta i znowu dostanie wzmożenia moralnego
i zastanowi się, dlaczego jesteśmy tak uzależnieni od Rosjan. Na wakacje dobra
lektura.
Monika Olejnik
Pętla
Męską wodą toaletową Victory zasnuta jest
cała ulica Nowogrodzka. Kobiety skropione wodą Trzy Beaty pachną patriotyzmem
przez cały dzień. I panie, i panów prowadzi niezawodny wielki motorniczy. On
zawsze dojeżdżając do pętli, zaciska ją trochę mocniej na szyjach drugiego
sortu. Lubiany jest nie tylko przez swoich tramwajarzy, ale także na
największych salonach całej Europy. Był nawet kiedyś w Wielkiej Brytanii, ale
tymczasem siedzi w kiosku przy pl. Zawiszy i na małych karteczkach rysuje nową
mapę naszego kontynentu.
W starożytnej
Grecji Europa, córka Agenora, była fenicką księżniczką. Nam ta Fenicja mówi
wszystko. To przecież oni wymyślili pieniądze i boga sobie z nich zrobili.
Prawo i Sprawiedliwość się na to nie zgadza.
Wszystkie dziedziny życia powinny być transparentne i służyć
ludziom. SKOK Wołomin! O, to była firma. Tylko że szczęścia nie miała. Komisja
Nadzoru Finansowego to obecnie obiekt wirtualny, którego nie ma, a jest. 40
mln i będzie pan miał spokój - mówił ówczesny szef tej instytucji do
właściciela banku. Podobno w letnich upałach i ta sprawa zwiędła. I
rzeczywiście jest spokój. Następna to Polska Fundacja Narodowa ze swoim
sztandarowym projektem „I love Poland”, czyli rozwalonym jachtem pokazującym
biało-czerwone dno. I budżetem ćwierć miliarda, na który zrzucają się spółki
Skarbu Państwa. Cel PFN wciąż nieznany, na razie zmieniają się prezesi.
Ale może mówmy o
ludziach. O tych niezłomnych, o naszych kamieniach milowych. Z polskiej
konstytucji bardzo niewiele już zostało - strzępki, i to kilka sztuk. Jeden z
nich mówi o tym, że państwo szczególną opieką otacza małżeństwo kobiety i
mężczyzny, rodzinę... I tak jest. Wszyscy znają pewnego ojca, księdza
katolickiego z zawodu. On właśnie założył rodzinę - ożenił się z radiostacją.
Małżeństwo jest uwielbiane, szczególnie przez starszą
ludność miasteczek i wsi. Rządowi też ten mariaż się podoba, dlatego
nagrodził go 214,2 mln zł z naszych pieniędzy. Ośmielona prezentami rodzina
wypowiada się więc często na tematy polityczne. Zawsze bezbłędnie.
Teraz drugi kamień. Marszałek Sejmu. Wzór
polityka i obywatela. Przyjeżdżają wycieczki z całego świata, żeby go zobaczyć.
Dziennikarze mają z nim ułatwiony kontakt. Jeżeli widzą 12 strażników w
galowych mundurach z szablami, to znaczy, że w środku tej grupy znajduje się
druga głowa w państwie. Ostatnio rząd sprezentował tej głowie wojskowy samolot
za 220 mln zł do wykonywania misji o statusie „Head”, czyli z bardzo ostrymi
przepisami bezpieczeństwa. W pogotowiu musi wówczas czekać zapasowy samolot, a
na lotnisku wstrzymuje się wszystkie inne lądowania i starty. Przecież
marszałek wozi nim dzieci i rodzinę na weekend! - krzyczeli dziennikarze. Jak
się okazało, 23 razy. Oni wsiadają bez biletów, bo na ten samolot się ich nie
sprzedaje - odparł urzędnik Kuchcińskiego. Poza tym Gulfstream musi latać, bo
dzięki temu załoga się szkoli. Na razie marszałek z dobrego serca, jako
zadośćuczynienie, wpłacił jakąś sumę na cele charytatywne. „Dla nas rodzina
stoi w samym sercu polityki państwa”, jak mawia premier Morawiecki. I w dalszym
ciągu błyszczy erudycją, że aż oczy trzeba mrużyć. Na spotkaniu wyborczym w
Siemiatyczach Śląskich w ciągu trzech minut udowodnił, że PiS to partia
socjalistyczna. Ci, co nie zrozumieli, o czym mówi, bili brawo. Pamiętam, jak
Biuro Polityczne PZPR ustalało ceny koperku. Dziś biuro polityczne PiS
zapowiada narzucenie odgórnych cen na owoce. Ma to być pierwsza próba
„ucywilizowania handlu i wyeliminowania złodziei żerujących na pracy rolników”.
Osłabłem.
Stanisław Tym
Zło
Polską rządzą ludzie źli. Rozmyślnie użyłem
tego ostatniego słowa, jednego z podstawowych pojęć etycznych. Mogłem
napisać, że rządzi na przykład mafia albo gang. Oszuści albo złodzieje
publicznych pieniędzy. Bezkarni niszczyciele prawa, edukacji, mediów, armii,
ochrony zdrowia i środowiska… Właściwie wystarczyłyby tu dwa słowa -
wolności i demokracji. Zdecydowałem się jednak na ludzi złych, bo mieszczą
w sobie to, co powyżej i jeszcze tysiąc innych kwestii od B do Z,
czyli od brudu do zarazy. A propos Kościoła. Pomaga złotej władzy, jak
może, i w brawurowych ślinotokach udowadnia, że Chrystus jednak nie
miał racji. Ma ją natomiast abp Jędraszewski, jeden z wodzów instytucji
moralnie czystej niczym łza. W dodatku brutalnie prześladowanej przez, jak
się wyraził, agresywną tęczową zarazę, która chce opanować polskie serca, dusze
i umysły. Nikczemne słowa krakowskiego metropolity padły w kazaniu
podczas uroczystej mszy w Bazylice Mariackiej w 75. rocznicę
powstania warszawskiego - przed ołtarzem Wita Stwosza (Niemca zresztą, zmarł
w Norymberdze). Zgromadzeni bili gromkie brawa. Nikt nie krzyknął
„hańba!”, nikt nie wyszedł. Nikt nie poczuł zagrożenia faszystowską retoryką.
Polską rządzą
ludzie źli. Ministerstwo Zdrowia postanowiło pokazać pacjentom, jak bardzo
o nich dba. Z tradycyjnie pustej kasy wysupłało milion złotych na
kampanię edukacyjną promującą zdrowie i profilaktykę nowotworów dla… TV
Trwam z archipelagu inwestycji o. Rydzyka. Telewizja ta powinna zmienić nazwę
na Ledwo Trwam - ma 0,36 proc. oglądalności. Wyjątkowo udana inwestycja
u bardzo złego faceta. Tego samego dnia w szpitalu w Chorzowie
zamknięto oddział dla dzieci chorych na raka. Mimo świetnej aparatury był nie
do utrzymania. Zabrakło lekarzy. Likwidacja jednego szpitala dziennie jest
zresztą ambitnym planem rządu. Podobno ma ich zniknąć 150. A średnia
długość życia w Polsce spadła po raz pierwszy od wielu lat -
o półtora miesiąca.
Liderem listy złych
ludzi w Polsce jest oczywiście Jego Nowogrodzkość. To on, wraz ze Zbigniewem
Ziobrą, powoli, ale z sukcesami kontynuuje demontaż wymiaru
sprawiedliwości. Pomaga im, jak umie, kancelista z piórem w randze
prezydenta. Utworzyli już „właściwą izbę” Sądu Najwyższego, by mogli
w niej zasiąść politycy PiS. Parę dni temu ustalono, że właśnie oni będą
decydować o ważności lub nieważności najbliższych wyborów. To jest taka
izba asekuracyjna, gdyby PiS powinęła się noga, co jednak nawet teoretycznie
jest niemożliwe.
Listy poparcia dla
członków neoKRS wciąż pozostają tajne, choć Naczelny Sąd Administracyjny
ostatecznym wyrokiem nakazał Sejmowi ich publikację. Ciekawe, czy te listy
w ogóle istnieją. Sprawę skomentował pewien znany prawnik z Krakowa,
który powiedział, że sędziowie nie są nieomylni. Mam wrażenie, że w tym
momencie prawa człowieka przestały u nas obowiązywać. Polska ogłosiła
swoją upadłość. Krystaliczne zło stało się ciałem.
Oczywiście jeżdżą tramwaje, sklepy są
otwarte, ludzie chodzą do pracy i wszystkie pociągi PKP opóźniają się
z tym samym wdziękiem. Codziennie lata też do Rzeszowa
i z powrotem Marek Kuchciński. Cztery miliony rocznie kosztuje nas to
jego hobby. Były minister spraw wewnętrznych Joachim Brudziński zwrócił się
z groteskowym apelem, by marszałek za to przeprosił. Przeprosił? Za brak
wspomnianej na początku moralnej etyki? Przecież i tak, jeśli przeprosi,
to skłamie. Jak wy wszyscy w tym Prawie i Sprawiedliwości.
A na pytanie
przyszłych pokoleń, czy w Polsce nie było w 2019 r. żadnej
opozycji, odpowiadam już dziś. Była.
Stanisław Tym
Zdjęcia tygodnia
W poprzednim numerze nie zdążyliśmy
poświęcić więcej miejsca„wydarzeniom białostockim”; nasze komentarze i relacje
zamieszczaliśmy na bieżąco w wydaniach cyfrowych, bo jednak zdarzyło się coś
poważnego. Niby podobne sceny widywano już w poprzednich latach, ale nie na tę
skalę. Na uczestników marszu równości czekało cztery czy pięć tysięcy
kontrmanifestantów, a raczej - biorąc pod uwagę niebywały poziom agresji
fizycznej i werbalnej - napastników. Na s. 18 publikujemy zbiorowe zdjęcie
tych młodych ludzi. Jedno z ta kich, które warto zachować w pamięci. Niemal
wszyscy ubrani w szorty i T-shirty z klubowymi lub patriotycznymi napisami, w
zwartej grupie, jak armia, napakowani agresją, z otwartymi w krzyku ustami.
Wiemy, co krzyczeli: wy-pier-da-lać! Właśnie tak. Tym zdjęciem ilustrujemy
okładkowy artykuł Ewy Wilk pt.„Bluzg”, traktujący o tym, jak w ogóle polski
język potoczny przesyca się wulgarnością, pogardą, jak pękają kolejne normy
zachowań publicznych. Ale w Białymstoku ta wulgarność miała jeszcze podtekst
polityczny, wyborczy.
Nie ulega
wątpliwości, że ci ludzie wyszli na ulice, aby hałaśliwie zademonstrować
siebie, swoją tożsamość: katolika, Polaka, mężczyzny. Aby poczuć się dobrze i
silnie na tle przestraszonych „pedałów i lesb”. Stworzyć swoją własną, mobilną
„strefę wolną od LGBT” (o tych „strefach” piszemy więcej na s. 14). Ten rodzaj
prymitywnego maczyzmu od dawna był obecny na polskich stadionach, ale za sprawą
PiS zaczął nabierać ideowej szlachetności, rycerskiej misji. To PiS dostarczył
stadionowym ultrasom i oenerowskiej młodzieży sznytu patriotyzmu, dumy obrońców
tradycyjnych wartości, plus „stylówę” żołnierzy wyklętych.
Prezydent
Białegostoku Tadeusz Truskolaski mówi w tym wydaniu POLITYKI (s. 27), że
przedstawiciele władzy w terenie nawet wiedząc, że „patrioci” umawiają się na
zadymę, podkręcali nastroje, zachęcali do konfrontacji. To samo czynili
związani mentalnie z PiS hierarchowie i księża lokalnego kościoła, wzywając do
obrony chrześcijaństwa i ściągając na ulice także tzw. normalsów. PiS-owi, jego
sojusznikom i mediom, znowu udało się rozbudzić w wielu ludziach lęk o realne i
moralne bezpieczeństwo ich rodzin; dokładnie według tej formuły, w jakiej
skutecznie straszono uchodźcami (tyle że wtedy „nasze kobiety i dzieci” mieli
atakować i gwałcić muzułmańscy imigranci, a teraz - chyba? - homoseksualiści).
I po raz kolejny w tym politycznym teatrzyku „chłopcy wyklęci” zostali
obsadzeni w roli pożytecznych idiotów.
Zwróćmy uwagę, kto mianowicie, według panów
w szortach, miałby z Polski wypier...? (Pomijam już subtelną kwestię - dokąd?)
Wiemy, bo i w Białymstoku, i na wcześniejszych pokazach, niejednokrotnie to
oznajmiali: zboczeńcy, islamiści, banderowcy, Żydzi, Tusk („matole, twój rząd
obalą kibole”), elity, lewactwo. Kogo na tej liście nie ma? Nie ma PiS. Nie ma
Kaczyńskiego. Nie ma nowych dygnitarzy. Przy całej antysystemowości,
tradycyjnej „kibolskiej” nienawiści wobec reprezentującej państwo policji, akurat
z tą władzą nie ma „kosy”, jest zgoda. A zestaw wrogów Polski jest dokładnie
taki, jak wskazuje palcem partia władzy. Około stadionowa chuliganerka, być
może bezwiednie - co tylko potwierdza jej infantylność - dała się wpisać w rolę
młodej gwardii, strażników rewolucji; stała się de facto młodzieżówką partyjną
PiS. Nic dziwnego, że reakcje władzy na przemoc w Białymstoku były spóźnione,
wymuszone, utopione w kakofonii sprzecznych przekazów, byle nie drażnić, nie
obrazić „obrońców wartości”.
Powtarzamy, że PiS
tę kampanię wyborczą chce odciągnąć od tematu jakości rządzenia, nadużyć władzy
i stanu państwa, a skupić i rozegrać wokół spraw światopoglądowych. Zwłaszcza
jednego: rzekomej ofensywy „ideologii LGBT, primo voto gender”.
W tę stronę już od miesięcy idzie ostry przekaz tzw. mediów
narodowych (polecam wstrząsającą relację Jana Hartmana na polityka.pl), z
wykorzystaniem stale tych samych opowieści o seksualizacji dzieci, lekcjach
masturbacji, homoseksualnej pedofilii, obsceniczności, atakach na wiarę. Jak na
główny temat kampanii wyborczej w kraju, zmierzającym do kryzysu właściwie w
każdej dziedzinie, jest to jakieś kuriozum, ale PiS zrobi wszystko, aby
opozycja na tym froncie utknęła. Propaganda władzy będzie się rzucać na każdy
kolejny marsz równości, wyszukiwać zachowania czy zdania, które dadzą się użyć
w wykreowanej, podsycanej wojnie kulturowej. Opozycji trudno znaleźć na to
dobrą odpowiedź, bo nie można znowu się dać zastraszyć, zaszantażować PiS (temu
zjawisku poświęca swój tekst Mariusz Janicki na s. 24), ale też nie należy się
dać łatwo prowokować. Na szczęście opozycja pomału się uczy.
W miniony weekend dobry ton (mówiąc o
obronie prawa do miłości i wolności wyboru) znaleźli występujący na protestacyjnym
wiecu w Białymstoku przedstawiciele środowisk LGBT i szefowie trzech lewicowych
partii szykujących się do koalicji (więcej s. 21). Ale już na wcześniejszej
manifestacji w Warszawie mówcy przypuścili zmasowany atak nie na PiS czy
nazioli, ale na Platformę Obywatelską, która „za późno” poparła związki
partnerskie. Niestety przypomina to znany z poprzednich wyborów „syndrom
Jegierskiego”, kiedy to popularny działacz LGBT oficjalnie poparł PiS, dając do
zrozumienia, że już nie może patrzeć na PO. Naprawdę bardzo potrzebny byłby w tej
kampanii, oficjalny lub nie, pakt o nieagresji środowisk i ugrupowań
opozycyjnych. Stawka jest większa niż wcześniejsze czy obecne niechęci.
Prezydent Truskolaski mówi, że jeśli PiS wygra, to będzie oznaczało faktyczny
kres samorządności w Polsce. Ale także, dodajmy, koniec nadziei na uchwalenie
ustawy o związkach partnerskich, na faktyczny rozdział Kościoła od państwa
(Tadeusz Rydzyk podobno już dostał ćwierć miliarda złotych), na reformę usług
publicznych i realizację innych, drogich lewicy, postulatów.
Spierające się
ugrupowania opozycyjne powinny wpatrzeć się w kolejne symboliczne zdjęcie,
które pokazujemy na s. 25.
Warto by je kiedyś przemalować na olejno jako
socrealistyczny portret kultu jednostki. Przejmujące. Na mnie (ale to może
kwestia pokoleniowa) wrażenie robią też cotygodniowe piknikowe fotografie
prezesa na tle miłych pań przebranych w ludowe stroje. Historia wraca jako
groteska, także w obrazkach. Ale to nie są żarty: istota tego politycznego
projektu jest czytelna do bólu - albo akceptujesz panowanie partii,
zadekretowany ideologiczny, państwowy, społeczny porządek, albo wypier...
Jerzy Baczyński
Moment zero
Ujawniona trochę przypadkiem sprawa
nadużycia przez marszałka Sejmu prawa do służbowych lotów rozkręciła się bardzo
niepomyślnie dla obozu władzy (sporo o tym piszemy w artykule pt.
„PiSancjum”). Tematu nie udało się zneutralizować ani wielokrotnym
demonstrowaniem przez media narodowe fotografii premiera Donalda Tuska
z rodziną na pokładzie służbowego samolotu, ani wymuszoną wpłatą
datku-mandatu na cele charytatywne. Tu już dawno przestało chodzić o to,
że marszałek podrzucił bliskich do Rzeszowa - opozycja słusznie eksponuje skalę
prywaty, nadużywanie specjalnego statusu HEAD, a przede wszystkim
milczenie marszałka i kłamstwa jego urzędników. W tym nasza „Airgate”
zaczyna przypominać matkę wszystkich politycznych afer, słynną Watergate. Tam
też zaczęło się od banału, włamania jakichś gości do jednego z partyjnych
biur. To, co pogrążyło prezydenta Richarda Nixona, to próby tuszowania wpadki,
kolejne fałszywe oświadczenia, nakręcające się spirale kłamstw, a przede
wszystkim wyłaniający się pomału obraz skrajnego zepsucia i cynizmu
władzy.
Niekompetencja
Marka Kuchcińskiego jako marszałka Sejmu nigdy dotąd nie była niebezpieczna dla
PiS. Nie drażniły też dygnitarskie upodobania Kuchcińskiego, bo „suweren” - jak
nazywamy zdeklarowanych wyborców PiS - toleruje, nawet chyba lubi, kiedy
„władza jest władzą”, towarzyszy jej pewien splendor, luksus, uroczysty
dystans. Kłopotem stało się narzucenie przez tabloidy interpretacji, że
marszałek przeholował, „wożąc się za nasze miliony”. W kampanii PiS chce
odtworzyć wizerunek z 2015 r.: partii skromnych patriotów
zatroskanych o dobrobyt i bezpieczeństwo Polaków. Tak brzmią
przemówienia prezesa i premiera. Samoloty Kuchcińskiego zakłóciły tę
sielankę. Jest więc bardzo prawdopodobne, że marszałek, „druga osoba
w państwie”, może podać się do dymisji, zmęczony „bezprzykładną nagonką
opozycji na swoją rodzinę”. Wszystko jak zawsze będzie zależało od sondaży
i osobistej kalkulacji Jarosława Kaczyńskiego, czy da się
z Kuchcińskim dotrwać do wyborów.
Ten sam dokładnie kontekst ma kolejna
„afera tygodnia”, czyli blokowanie przez Kancelarię Sejmu i rzecznika
ochrony danych osobowych ujawnienia nazwisk osób, które podpisały się pod
kandydaturami do nowej Krajowej Rady Sądownictwa. To faktyczna odmowa wykonania
prawomocnego wyroku sądu. Widać, że prezes podjął decyzję, aby za wszelką cenę,
nawet ryzykując „jazgot prawników” czy kolejne interwencje Unii Europejskiej,
nie odsłaniać kompromitujących (co do tego chyba nie ma wątpliwości) detali
politycznego przejmowania KRS. W artykule Ewy Siedleckiej o szykanach
wobec prokuratorów, broniących resztek niezależności i godności swojego
zawodu, przywoływane są kolejne przykłady utrącania lub przekładania („byle do
wyborów”) spraw niebezpiecznych dla ludzi władzy.
Afera Dwóch Wież
i kłopotliwe dla samego prezesa Kaczyńskiego zeznania austriackiego
biznesmena Birgfellnera; sprawa KNF i banku za złotówkę; publiczne
oskarżenia ze strony Marka Falenty o to, że wymienieni z nazwiska
funkcjonariusze PiS nakręcali wraz z nim aferę taśmową; niejasne zeznania
majątkowe premiera Morawieckiego i ministra Dworczyka; transfery pieniędzy
ze SKOK… Wszystko niepodjęte, odroczone, przełożone.
Nie dziwi, że PiS
postanowił, a prezydent zapowiedział, iż wybory odbędą w najbliższym
możliwym terminie, już 13 października. To nie tylko bardzo utrudnia
zorganizowanie kampanii przez partie opozycyjne (w tym nowe koalicje), ale
skraca też czas do „wielkiej legalizacji”. Zwycięstwo w wyborach PiS
potraktuje jako pełne, ostateczne rozgrzeszenie ze wszystkich zarzutów
i oskarżeń wobec władzy, jakie zgromadziły się przez te cztery lata,
akceptację suwerena dla wcześniejszych naruszeń i łamania konstytucji, dla
nadużyć, choćby takich, jak loty marszałka, korzystanie z publicznych
pieniędzy dla jawnie partyjnych i prywatnych celów. A prokuratura
zamknie dochodzenia przeciw prominentom.
To tylko dwa miesiące; jeśli uda się
dowieźć do wyborów obecne sondaże, PiS z partii władzy stanie się
partią-władzą. I trudno powiedzieć, na jak długo. Znany konserwatywny
publicysta Paweł Musiałek pisze w tym numerze POLITYKI, że ewentualne
kolejne lata rządów PiS mogłyby tę partię na swój sposób „upaństwowić”,
pozbawić pazerności i agresywności motywowanej wieloletnim poczuciem
krzywdy i pominięcia; włączyć wreszcie prawicę w historię III RP. No,
nie wiem… Na razie, w przypadku zwycięstwa PiS, zapowiada się raczej opcja
orbanowska lub putinowska: całkowite przejęcie państwa przez partyjną
oligarchię, faktyczne jedynowładztwo, pogrzebanie porządku konstytucyjnego III
RP. I bezkarność ludzi władzy. Prezes Kaczyński zapowiedział
w miniony weekend zamiar napisania nowej „prawdziwie demokratycznej” ustawy
zasadniczej, ale nawet nie będzie musiał pisać i liczyć na jakąś formalną
większość konstytucyjną - wystarczy nawet taka jak dotychczas. Kontrolując
całkowicie aparat i budżet państwa, Trybunał Konstytucyjny, prokuraturę,
już za chwilę może sądy i samorządy, prezes będzie miał takie państwo,
jakie zechce.
Żeby dotrwać do
„momentu zero”, partia nie może jednak spłoszyć suwerena. Dlatego kampania
wyborcza PiS będzie wielkim milczeniem na temat realnego stanu państwa,
unikaniem merytorycznych polemik i debat; okresem przykrywania afer,
uśmiechów prezesa, wezwań do narodowej zgody; zapowiedzi kolejnych wypłat
i prezentów (w tym tak nieoczekiwanych jak legalizacja bimbrownictwa,
o czym pisaliśmy przed tygodniem), snuciem usypiających opowieści o dobrym
czasie dla Polski i jeszcze lepszym, który przyjdzie. PiS w tej
kampanii nie epatuje jakąś nową wersją IV RP, wizją przyszłego państwa - tu
wystarczają komunały. Coraz wyraźniej rolę ideologii zajmuje - ma zająć -
religia. Na różne głosy i sposoby partia Kaczyńskiego przedstawia się jako
formacja obrony katolicyzmu, protektor sankcjonowanego przez Kościół (ten ks.
Rydzyka i bp. Jędraszewskiego) porządku społecznego i moralnego,
„świeckie ramię wiary”. Mamy w polskiej literaturze piękny cytat na taką
okoliczność: „ubrał się diabeł w ornat i ogonem na mszę dzwoni”. Ale
te dzwonki dzwonią także dla opozycji. O episkopacie już nie wspomnę.
Jerzy Baczyński
Niewysłany list
Środowiska wrogie
Kościołowi nieustannie zarzucają duszpasterzom, że nie reagują na
niechrześcijańskie zachowania polityków PiS, którzy za nic mają ewangelię i
nakaz miłowania nieprzyjaciół. Nie znają chyba jednak opracowanego w marcu tego
roku listu Konferencji Episkopatu „O ład społeczny dla wspólnego dobra”.
Oto na samym wstępie autorzy stwierdzają,
że „Kościołowi nie chodzi o zdobycie przywilejów czy o opowiadanie
się za którąś ze stron”. To bardzo ważna deklaracja, bo do tej pory wiele osób
(ze wstydem przyznaję, że i ja) było przekonanych, że właśnie o to
chodzi. Teraz możemy być spokojniejsi, bo choć pojawiają się przecież jakieś
przywileje i stronniczość w działaniach Kościoła, to dzieje się tak
nie dlatego, że Kościołowi o to chodzi, lecz dlatego, że przynoszone jest
niejako z zewnątrz i Kościołowi narzucane.
Zresztą jeśli
chodzi o zarzut stronniczości, polegającej na mniej czy bardziej
zakamuflowanym popieraniu PiS, to w ogóle nie ma o czym mówić, gdyż
list dowodzi, że w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. Wiem, co
mówię, proszę Szanownych Czytelników, oto dowody.
W rozdziale „Refleksja nad językiem”
czytamy, że nie należy formułować „ocen poszczególnych osób czy środowisk
[w sposób] krzywdzący czy wręcz uwłaczający ich godności”. Dla niepoznaki
nie ma tu żadnego nazwiska, ale przecież jest jasne, że biskupom chodziło
o Jarosława Kaczyńskiego z jego „zdradzieckimi mordami”, „kanaliami”
i „drugim sortem”. Można by oczywiście tę odważną krytykę uznać za przypadkowe
skojarzenie, gdyby nie liczne dalsze fragmenty listu. W następnym zdaniu
znajdujemy bowiem następujące stwierdzenie: „Miarą szacunku jest także
ograniczenie uproszczeń, które fałszują rzeczywistość”. Nie mam wątpliwości, że
biskupi potępiają tu Beatę Szydło, pod egidą której jako premierki rozpętano
fałszującą rzeczywistość kampanię billboardową przeciwko sędziom. Surowej
krytyki ze strony hierarchów nie uniknął także szef pisowskiej telewizji Jacek
Kurski. Oburzeni jego postępowaniem członkowie Episkopatu poświęcili mu
znaczniejszy fragment, który w całości zacytuję: „Odpowiedzialność za
język debaty publicznej ponoszą zwłaszcza środki społecznego przekazu. Rzetelny
i uczciwy opis rzeczywistości, pluralizm prezentowanych opinii, równy
dystans do wszystkich opcji politycznych, daleki od jednostronności oraz
uproszczeń język - to istota medialnej posługi na rzecz dialogu i dobra
wspólnego”.
W rozdziale „Istota polityki” odnajdujemy
cytat z Jana Pawła II: „W odniesieniu do dziedziny polityki należy
podkreślić, że jawność w administracji publicznej, poszanowanie praw
przeciwników politycznych, sprawiedliwe i uczciwe wykorzystanie pieniędzy
publicznych - to zasady, które znajdują źródło w obiektywnych nakazach
moralnych, dotyczących funkcjonowania państwa”. Zgadnijcie Państwo, o kogo
tu może chodzić, czyje naganne postępowanie mieli purpuraci na myśli? Każdy
choć trochę zorientowany w polityce już wie: to panowie Kuchciński
i Ziobro! Ten pierwszy dlatego, że z Sejmu uczynił parodię parlamentu
i folwark, w którym występuje jako tępiący opozycję ekonom. Ten drugi
zaś za to, że zgromadzone w Funduszu Pomocy Pokrzywdzonym oraz Pomocy
Postpenitencjarnej publiczne pieniądze wydawał na cele czysto polityczne,
traktując ten fundusz jak partyjną skarbonkę. Do obu natomiast odnosi się
pogwałcenie zasady jawności przez odmowę opublikowania listy sędziów
popierających kandydatów do neoKRS.
Przechodzimy do rozdziału „Fundamenty ładu
społecznego”, którymi zdaniem autorów listu są roztropność, przezorność,
sprawiedliwość, umiarkowanie i męstwo. Od razu na wstępie zajmują się
panią poseł Pawłowicz, pisząc: „Nie mieszczą się w tych kategoriach ataki
ad personam lub podsycanie z premedytacją płomieni emocjonalnych sporów”.
Rozważając zaś cnotę sprawiedliwości, hierarchowie wytykają jej brak ministrowi
zdrowia Łukaszowi Szumowskiemu, podnosząc, że: „Sprawiedliwość domaga się
zachowania umów (pacta servanda sunt)”. W oczywisty sposób chodzi tu
o niedotrzymaną umowę zawartą przez ministra ze strajkującymi rezydentami.
Pan minister zobowiązał się w niej do corocznego podwyższania wydatków na
zdrowie aż do 6 proc. PKB, po czym - gdy wskaźnik po roku nie wzrósł -
oświadczył zdumionym rezydentom i niemniej zdumionej opinii publicznej, że
nie chodziło o odnoszenie wydatków do bieżącego, każdorocznego PKB, ale
zawsze do PKB z 2017 r. (!). Rzecz jasna, wobec takiego wiarołomstwa
biskupi nie mogli przejść obojętnie, tym bardziej że minister Szumowski
w swoim czasie zawierzył polską służbę zdrowia Matce Boskiej.
Omawiając
w dalszym ciągu cnotę sprawiedliwości, Konferencja Episkopatu ponownie
ostro krytykuje Jarosława Kaczyńskiego: „Krzywdzące, a niekiedy jawnie
fałszywe oceny, brak szacunku dla godności politycznych konkurentów - są [tej
cnoty] zaprzeczeniem”. Oj, podpadł pan prezes Kościołowi, podpadł.
Powróciły także negatywne oceny Beaty
Szydło. Biskupi nie zapomnieli pieniędzy, które jej i jej kolegom „się po
prostu należały”. Dostrzegamy to w słowach: „Cnota umiarkowania oznacza
m.in. umiar w korzystaniu z władzy” oraz „Ci, którzy pragną wykonywać
zawód polityka, niech starają się go wykonywać nie pamiętając o dobru
własnym i korzyściach materialnych”.
Bacznej uwadze
biskupów nie uszedł również minister Gliński, specjalista od wywoływania
konfliktów wszędzie, gdzie tylko się taka możliwość pojawi. Ostatnio pojawiła
się przy okazji Westerplatte i Muzeum Historii Żydów Polskich. W swym
liście Episkopat potraktował tę arogancję bardzo zdecydowanie: „(…) Brak
umiarkowania w korzystaniu z prawnych możliwości może prowadzić do
negacji dobra wspólnego”.
A premier Morawiecki? - zapytacie Państwo.
Czyżby miał jakieś szczególne względy? Teoretycznie mógłby mieć, bo pląsał
z o. Rydzykiem i z Jasnej Góry prawie nie schodzi. Ale nie, list
jest wobec niego surowy, hierarchowie zauważyli bowiem, że szef rządu nad wyraz
oszczędnie gospodaruje prawdą (np. „Mamy milion uchodźców z Ukrainy” lub
„Mój bank nigdy nie udzielał kredytów frankowych”). Kwitują tę przykrą
przypadłość krótko, ale boleśnie: „Męstwo polityka przejawia się w postaci
życia w prawdzie”.
Czas na
podsumowanie. Jestem pełen uznania dla Episkopatu za tak daleko posuniętą
odwagę i bezkompromisowość w krytyce rządzących nami polityków PiS.
Wszyscy oni to przykładni katolicy, więc na pewno się poprawią. I tylko
jedno dręczy mnie pytanie: czy Episkopat aby wysłał im ten list?
Marek Borowski
Brexit Borysa
Nowy
premier Wielkiej Brytanii stoi przed leninowskim pytaniem: co czynić?
Adam Zamoyski w swej świetnej nowej
biografii Napoleona opisuje stan umysłów elit francuskich, w tym wojskowych,
tuż przed wkroczeniem Wielkiej Armii do Wilna, czyli przed inwazją Rosji.
Prawie wszyscy uważali, że to fatalny pomysł, ale jednocześnie większość
sądziła, że Napoleon po tylu zwycięstwach wie, co robi. Wyciągnie królika z
kapelusza i przemieni wątpliwą eskapadę w kolejny triumf. Zresztą niewiele
brakowało. Gdyby cesarz zarządził ewakuację Moskwy dwa tygodnie wcześniej,
ocaliłby armię i losy Europy potoczyłyby się inaczej.
Tak Borysowi, jak i
Napoleonowi idzie o handel. Napoleon nie zamierzał bynajmniej okupować Rosji, a
jedynie zmusić ją do ściślejszego przestrzegania blokady celnej skierowanej
przeciwko Wielkiej Brytanii. Tym razem, odwrotnie, Borys mówi, że Wielka
Brytania skorzysta na wyrwaniu się z kontynentalnego jednolitego rynku na rzecz
łatwiejszego rzekomo handlu z resztą świata.
W obu przypadkach ścieżka prowadząca do
sukcesu jest bardzo wąska, a każdy krok w bok to pewna śmierć.
W swym pierwszym przemówieniu w Izbie Gmin Borys ogłosił, że
jego celem jest wykonanie brexitu, modernizacja kraju i ochronienie go przed
rządami marksistowskiego przywódcy Partii Pracy Jeremyego Corbyna. Ponieważ
drugie i trzecie wynika z pierwszego, cały plan Borysa zależy nie tylko od
wykonania brexitu, ale też takiego jego wykonania, który brytyjski suweren uzna
za sukces. Od tego zależy nie tylko przyszłość Wielkiej Brytanii jako
poważnego kraju, ale i miejsce Borysa w historii. Przy czym sukces brexitu ma
polegać na tym, że Wielka Brytania odzyska kontrolę nad własną polityką
handlową, nie poddając się jednocześnie warunkom wymaganym przez Brukselę.
Na pierwszy rzut
oka wydaje się to niemożliwe, gdyż zewnętrzna granica celna i regulacyjna Unii
Europejskiej musi gdzieś być. Dziś jest na Atlantyku, może być na Kanale
Angielskim, w poprzek Morza Irlandzkiego lub w poprzek Irlandii. Do sytuacji, w
której produkty mogłyby wpływać na jedną z wysp poza unijną kontrolą, a
następnie bez kontroli trafiać na rynek całej Unii, dopuścić oczywiście nie
można, bo taka dziura zniszczyłaby jednolity rynek w parę miesięcy. Jeśli więc
Wielka Brytania ma być na zewnątrz unijnego jednolitego rynku, to coś musi się
zmienić. Irlandia musi powrócić do Wielkiej Brytanii, Irlandia Północna
połączyć się z resztą wyspy albo muszą powstać kontrole graniczne: pomiędzy
Wielką Brytanią a wyspą Irlandia lub pomiędzy sześcioma hrabstwami Irlandii a
Republiką. Pierwsze jest nie do zaakceptowania dla Partii Demokratycznych
Unionistów, bez której Borys nie ma większości w Izbie Gmin, drugie - dla rządu
Irlandii oraz Irlandzkiej Armii Republikańskiej jako naruszenie porozumienia
wielkopiątkowego, które zakończyło wojnę domową. Jak mówią Amerykanie:
something has to give, ktoś musi się rozczarować.
Najprostszym i
najtrwalszym rozwiązaniem byłoby naturalnie zjednoczenie Irlandii. Nie chce tego
rząd Republiki - wcale nie pali się do rządzenia protestancką większością
północnych prowincji - ale sondaże wskazują, że przy chaotycznym brexicie w
referendum wygrałaby opcja za zjednoczeniem. Miałoby to też tę zaletę, że
coroczne subsydium Londynu dla Ulsteru jest o 50 proc. wyższe niż składka
Wielkiej Brytanii do Unii Europejskiej. Kraj odzyskałby więc suwerenność w
polityce handlowej i jeszcze Borys miałby kilka miliardów funtów rocznie na
modernizację i wyborcze cukierki. Jest z tym wszakże mały kłopot. Partia Borysa
oficjalnie nazywa się Partia Konserwatywna i Unionistyczna. Utratę Irlandii
Północnej trudno byłoby sprzedać jako wzmocnienie brytyjskiej suwerenności tak
w Izbie Gmin, jak i w angielskim interiorze. A dla wspomnianej już DUP jedność
królestwa jest daleko ważniejsza niż brexit. Politycy DUP wiedzą, że chaotyczny
brexit jest dla nich zagrożeniem, i dlatego już zapowiedzieli, że bezumownemu
wyjściu z Unii się sprzeciwią.
Borys stoi więc
przed leninowskim pytaniem: co czynić? Na razie kalkuluje, że jeśli wyda realne
pieniądze na przygotowania do bezumownego brexitu, to Niemcy - których
gospodarka i tak dramatycznie spowalnia - pójdą po rozum do głowy i zmuszą
Francję i Irlandię do ustępstw. Jeśli ustępstwem miałoby być wykreślenie irlandzkiego
bezpiecznika z umowy o wyjściu (czyli pozostanie Wielkiej Brytanii w strefie
celnej Unii do czasu stworzenia technicznych możliwości zarządzania ruchem
transgranicznym bez fizycznych inspekcji) toteż może skończyć się zjednoczeniem
Irlandii; ale nie od razu. I wtedy Borys mógłby na jesieni iść na wybory,
twierdząc, że wykonał brexit i zmusił perfidną Unię do ustępstw.
Unia będzie miała na jesieni prawdziwy
dylemat. Trzymać się parafowanej już umowy i - co ważniejsze - chronić
integralność swego jednolitego rynku, także przed możliwymi naśladowcami
Brytyjczyków? Czy też uznać, że Wielka Brytania jest zbyt ważna, aby skazywać
ją na chaos i wpychać w objęcia Trumpa, a może i Putina? Byłem na sali, gdy
Donald Tusk odpowiadał Borysowi na jego twierdzenie, że Wielka Brytania może „zjeść
ciastko i je mieć”. „Przeprowadź eksperyment - publicznie powiedział
przewodniczący Rady Europejskiej. - Kup sobie ciastko, zjedz je i zobacz, czy
nadal je masz”. Nie sądzę, aby Unia porozumiała się z Wielką Brytanią, dopóki ta
nie pokaże, że rozumie, iż musi dokonać prawdziwych, bolesnych kompromisów
pomiędzy suwerennością a przywilejami.
Borys postrzega
siebie jako współczesnego Winstona Churchilla, który w chwili narodowej
potrzeby wykrzesuje w rodakach ducha walki i z niemożliwej sytuacji doprowadza
ich do zwycięstwa. Jego pierwsze optymistyczne przemówienia tchną energią i
podobają się. Jako koledze od 35 lat życzę mu, aby dał radę. Choć jego sytuacja
kojarzy mi się z naszym rodzimym politykiem, który też całe życie marzył o tym,
aby zamiast dziennikarzyć, rządzić. Mieczysław Rakowski, założyciel tego
tygodnika, o którego fryzurze tak obrazowo pisał Leopold Tyrmand, też chciał
zostać szefem swojej partii i premierem. I został. Aż do upadku PRL i
wyprowadzenia sztandaru. Oby Borysowi powiodło się lepiej.
Radosław Sikorski
Głową w system
Sądziłem, że odetchnę od polityki, sięgając
po IV tom „Dziennika 1967-1978”,
wielkiego pisarza węgierskiego Sandora Maraia, który ukazał się niedawno w
przekładzie Teresy Worowskiej. Ale gdzie tam! Mimo że autor (urodzony w 1900
r.) pisał ten tom jako starszy pan z dala od ojczyzny, polityka powraca na
niemal każdej stronicy.
Dylemat emigranta,
który wyjechał z Węgier w 1948 r. (ale z języka węgierskiego nie wyjechał
nigdy). Po latach uzasadnia swoją decyzję. „Naród wie, że pisarz, który
pozostaje w ojczyźnie i żyje w tyranii, jest jak oswojona papuga z podciętym
językiem, wyuczony brzuchomówca powtarzający zalecenia aktualnej komunistycznej
taktyki literackiej”. Nieco dalej: „W chwilach kryzysu pisarz staje przed
decyzją: czy ma się wypowiadać za pomocą rdzewiejących słów, ale swobodnie, czy
raczej dokonywać ortopedycznych wykrętów i kłamać w ojczystym języku? To
twarde, zgrzytliwe pytanie. Ale nie sposób go ominąć”. Wybór Maraiego jest
jasny: Lepiej być pisarzem wolnym, który pisze „rdzewiejącym językiem” na
obczyźnie, niż zniewolonym w kraju. Człowiek nieposiadający swoich przekonań
„jest gorszy od swojej własnej karykatury: strach na wróble, słomiana kukła”.
Marai krytycznie
patrzy na tych, którzy - jak nawet najwięksi dysydenci w ZSRR, Sołżenicyn i
Sacharow - nie poszli jego drogą, prowadzili swoją działalność w kraju.
„Wielkie larum w kręgach literackich, żądają by w Sowietach zaprzestano
prześladowań inteligenckich dysydentów, Amalrika, Sacharowa, Sołżenicyna i
innych. Kanclerz Brandt wypowiedział się, że to niedobrze. (...) Wszystko to
bardzo ładnie. Ale gdzie był ten Sacharow, Dubczek i cała reszta komunistycznej
inteligencji, kiedy - przez 50 lat! - miliony ludzi znikały w sowieckich
łagrach, dlaczego milczeli, kiedy w krajach komunistycznych dziesiątkowano
inteligencję, dlaczego Sacharow pomógł Sowietom w budowaniu bomby wodorowej,
kiedy powinien był wiedzieć, że system, któremu daje do ręki tak straszliwą
broń, nie jest demokratyczny. (...) Wszyscy oni milczeli, ci Sacharowowie,
Dubczekowie, Imre Nagyowie - i odezwali się dopiero wówczas, gdy któraś ze
zwalczających się wzajemnie frakcji namówiła ich do tego. Wtedy nagle obudziło
się w nich sumienie. A ci zachodni liberałowie, którzy teraz tak krytykują
system sowiecki - gdzie oni byli i co robili przez tych 50 lat, kiedy przecież
wiedzieli, co się urzeczywistnia w Sowietach”. Ryzykowna to argumentacja, bo
pisarze „krajowi” mogą zapytać, gdzie był Marai, kiedy oni tłukli głową w system.
A Imre Nagy zapłacił najwyższą cenę.
Trudno powiedzieć,
do jakiego stopnia Marai krytykuje dysydentów za to, że latami milczeli, a na
ile jest to obrona jego własnej drogi niezłomnego emigranta, którego gryzie
sumienie, że zamiast być w oblężonym przez sowieckie czołgi Budapeszcie,
przyjmuje amerykańskie obywatelstwo i paszport. Nie ma złudzeń co do natury
komunizmu i ma za złe nawet takim instytucjom jak CIA i Radio Wolna Europa, z
którym latami współpracował, pisząc około tysiąca felietonów. „Czasami
odczuwam jeszcze pogardliwe wzburzenie, kiedy myślę o Radiu Wolna Europa - o
tym cynicznym oszustwie, które każe futrować Węgrów i Amerykanów niewiadomej
konduity wszelkim dobrem, podczas gdy tych kilku ludzi, którzy pomogli temu
przedsięwzięciu stanąć na nogi, (...) z obrzydzeniem było zmuszonych je
opuścić. Niemniej jednak - z mojego punktu widzenia - nie mogłem odrzucić tej
pracy. Przez kilka lat stanowiła ona prawdziwe zadanie”.
Szczególnie
krytyczny jest Marai w stosunku do Aleksandra Sołżenicyna. Co prawda proces
jego i Sacharowa nazywa „procesem czarownic”, ale czytajmy dalej. „»Sołżenicyn
show« rozkręcony na cały regulator. Jakoś nie ufam temu człowiekowi: z maską
Dostojewskiego żyje sobie spokojnie w Moskwie, gdzie ma mieszkanie i samochód,
podczas gdy część prasy sowieckiej uważa go za zdrajcę ojczyzny i wroga ludu -
coś tu nie pasuje. I te jego deklaracje, że »nie opuści Rosji«, nie chce żyć na
emigracji, one też nie wydają mi się szczere. Więksi pisarze musieli opuścić
swoją ojczyznę, Voltaire, Turgieniew, Hugo, Thomas Mann i liczni inni, którzy
żyli na obczyźnie, bo chcieli swobodnie pisać. Wokół Sołżenicyna jest jakiś
zapaszek, możliwe, że jest ofiarą, ale możliwe też, że to agent provocateur”.
Wśród „większych pisarzy” nie wymienia Marai samego siebie, ale sugestia, czy
kompleks autora, są czytelne.
Jest wielkim pisarzem, ma już za sobą 50
wydanych tomów i pisze następne, ale jest smutny, rozgoryczony, ma za złe,
surowo osądza innych. Zazdrość? Próżność? Christiaan Barnard, kardiochirurg,
który pierwszy dokonał transplantacji serca, to „Przystojny
południowoafrykański rzeźnik, który wyjął serce jednemu umierającemu, żeby je
przeszczepić innemu umierającemu, triumfalnie objeżdża Europę i Amerykę
(pacjent, który otrzymał nowe serce, jeszcze żyje, ale chirurg już się o niego
nie troszczy (...). To młody człowiek (45 lat) w typie uśmiechniętego cwanego
kupca, całkiem jak telewizyjny przystojniak Lindsay, burmistrz Nowego Jorku”.
Transplantacja serca i zachowanie Barnarda to „cyniczny cyrk, cyrkowy pokaz”,
na pytania i wątpliwości włoskich lekarzy „wyszczerzony w uśmiechu rzeźnik
odpowiadał z wyższością, a potem poszedł do papieża i do Sophii Loren”.
Rok 1968. „W Paryżu
chaos i objawy anarchii. Pewien żydowski anarchista ze wschodnich Niemiec,
niejaki Cohn, rozkręcił studenckie strajki, a naród wielkiej kultury w panice
przygląda się skutkom”.
Papież przyjął na dłuższej rozmowie Gromykę, sowieckiego
ministra spraw zagranicznych. Włoska telewizja nie nadała żadnej relacji z tego
spotkania. „Ta dyskrecja przypomina postawę oficera, który po dobiciu targu
mówi do kurwy: »Dobrze, dam ci 20, ale kiedy się spotkamy na ulicy, masz mnie
nie poznawać«”.
„W telewizji pokazują Breżniewa, który całuje
w rękę żonę kanclerza Brandta. Brandt jest socjaldemokratą, a więc według
oficjalnej doktryny sowieckiej »lokajem kapitalistów«. Breżniew, komunista
numer jeden, uprzejmie kłania się żonie lokaja”.
Marai wali głową w
system oraz w tych, którzy robią to inaczej.
Daniel Passent
Pogrom - słowo zakazane
Grzegorz Gauden napisał niezwykle potrzebną
i znakomitą książkę „Lwów. Kres iluzji. Opowieść o pogromie
listopadowym 1918”
(Wydawnictwo Universitas). Jakieś dwa miesiące temu, po promocji, podszedłem do
autora po autograf i z (nieproszonym) komentarzem. Koła narodowo-wyklęte
książkę przemilczą - przewidywałem - bo polemika z dziełem tak świetnie
udokumentowanym i napisanym byłaby bardzo trudna, jeśli nie wręcz
niemożliwa. Oczywiście nie można wykluczyć, że z czasem pojawią się
nowe źródła, ale nie zmienią one tego, co najważniejsze: Gauden zerwał zasłonę
milczenia, która otaczała jedno z najbardziej tragicznych i zbrodniczych
wydarzeń w stosunkach polsko-żydowskich. Pożal się Boże autorytety wyklęte
będą starały się tę pozycję przemilczeć, podobnie jak cztery lata temu stało
się ze świetną pracą dr. Mirosława Tryczyka „Miasta śmierci. Sąsiedzkie pogromy
Żydów” (na Podlasiu). Prędzej się Gauden dowie, że miał pradziadka
w carskiej Ochranie i prababcię z koła gospodyń wiejskich
w Austro-Węgrzech.
Ze względu na
szczupłe rozmiary felietonu stwierdzam krótko - świetnie napisana i
„wychodzona” książka o bestialskim pogromie na miarę Kielc, Pińska,
Jedwabnego oraz (m.in.) o tym, dlaczego wydarzenie tak ważne nie doczekało
się w ciągu stu lat (!) żadnej poważnej monografii poświęconej temu, ile
wkładano wysiłku, by je przemilczeć lub zakłamać. Gauden przez trzy lata
docierał do najdrobniejszych szczegółów, by dać obraz przekonujący
i kompletny. To niezwykle mocne oskarżenie sprawców i uczestników
polskiego pogromu Żydów w historycznym momencie powrotu Lwowa do Macierzy.
„Szok” - pisze prof. Andrzej Romanowski. „Szok” - pisze prof. Jan Widacki. „Polityka
historyczna, czyli państwowe kłamstwo - niech zostanie na korytarzu” - pisze
Adam Zagajewski.
Gauden nie kluczy,
nie owija w bawełnę. „W tamtych czasach antysemityzm stał się dla
ogromnej części polskiego społeczeństwa fundamentem tożsamości narodowej. To
bezsprzeczny sukces endecji i Romana Dmowskiego. »Jestem antysemitą« było
dumną deklaracją składaną publicznie przez Polaków. Żyd, który chciał zostać
»prawdziwym Polakiem«, akceptowanym przez nacjonalistów, musiał stać się
antysemitą i publicznie składać gorliwe deklaracje antysemickie”.
Oddział II
(kontrwywiad) Naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego informował w meldunku
z 30 grudnia 1918 r. (a więc tydzień po listopadowym pogromie):
„Przy nieustannym podburzaniu przeciwko Rusinom i Żydom wytworzył się
pewien stan psychozy i podłoże psychologiczne dla zastraszających
rozmiarami i barbarzyństwem rozruchów antyżydowskich”.
Andrzej Romanowski
w posłowiu przywołuje rozruchy antyżydowskie 1918-1919 w Kielcach,
Częstochowie, Kolbuszowej, Lwowie - wszystkie spowodowały ofiary śmiertelne
wśród ludności żydowskiej. „Jakkolwiek by nie patrzeć na wydarzenia z lat
1918-1919 wycisnęły piętno na początku naszej niepodległości. Wszak - jak we
Lwowie - Polacy zdobywali wolność, bijąc nie zaborców, nawet nie konkurentów do
posiadania tej samej ziemi, lecz Żydów. Czy więc przypięta nam przez świat
łatka antysemitów naprawdę jest nieuzasadniona?”- pisze. „Nad lwowskim
listopadem zaciągnęliśmy kurtynę kłamstwa i niepamięci. Pogłębia to jednak
tylko i zwielokrotnia naszą hańbę”.
Skala pogromu była
ogromna, tysiące uczestników, co najmniej kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych
wśród ludności żydowskiej, spalone domy, splądrowane mieszkania i sklepy,
setki rannych. „Miarą dzikości pogromu był fakt, że zdarzały się wypadki
strzelania do Żydów wyskakujących z okien płonących domów”. Wśród
uczestników(-ek) pogromu nie brakło zacnych przedstawicieli inteligencji
i mieszczaństwa. „Polskie damy w czasie pogromu nie uchybiły
obowiązującej etykiecie. »Panie w kapeluszach przychodziły razem ze
służącymi, by te zabierały zrabowane rzeczy do domów« - zeznała kupcowa Katz.
Mecenas Schaff widzi wśród rabujących osoby »o twarzach nader
inteligentnych, wskazujące na zawód inteligentny«”.
Byli wśród
lwowiaków ludzie prawi. Nie ulegali antysemickiemu szałowi. Byli nawet gotowi
ponieść ryzyko - pisze Gauden. Pani Polańska ukrywała u siebie
pięćdziesięcioletniego Żyda Wiesnera. Żołnierze znaleźli go i chcieli
zabić. Na ratunek rzuciła się jego córka i to go uratowało. Nie zabili go,
lecz tylko okaleczyli. Władysław Ciołek zamieszkały przy ul. Romanowicza
miał odwagę udać się do dzielnicy żydowskiej na ul. Żółkiewską 22, by ratować
żydowską rodzinę. Według zeznania świadków zachowanie bandytów „było nie do
opisania”. Gdy Ciołek tam przybył, legioniści nie wpuścili go, grozili mu
karabinem.
Żołnierz polski
chronił Żydów przed zgromadzonym tłumem i wyprowadził ich płonącą ulicą.
„Wynagrodzenia przyjąć nie chciał”.
Ciekawą część książki stanowi semantyka
pogromowa. „Pod koniec listopada 1918 r. jednym z największych
zmartwień władz Lwowa i polskiego rządu okazało się zagadnienie
semantyczne, czyli ich zdaniem nieuprawnione używanie słowa pogrom przez
lwowskich Żydów i prasę zagraniczną w odniesieniu do wydarzeń we
Lwowie w dniach 22 i 23 listopada 1918 r. Zarówno władze cywilne
Lwowa, jak i wojskowe uznały, że tego słowa używać nie wolno” - pisze
Gauden. „Ten semantyczny problem coraz mocniej spędzał sen z powiek
Ministerstwu Spraw Zagranicznych, bowiem regularnie zaczęło się ono pojawiać w prasie
światowej i w rozmowach dyplomatycznych wokół Polski. Czołowym
negocjatorem sprawy polskiej w Paryżu był Roman Dmowski, jego antysemityzm
oraz »wiadomości o polskich pogromach nie wróżyły dobrze sprawie polskiej
w Paryżu«”.
Adam Zagajewski
podkreśla w przedmowie: „W drugiej połowie tej tak potrzebnej książki
autor przywołuje próby, dość żałosne, »ratowania honoru miasta«, zacierania
tych strasznych faktów”, ale „jeżeli ktoś naprawdę ratuje honor Lwowa, to
pisarze tacy jak Grzegorz Gauden”.
Trzy lata temu
„dobra zmiana” wyrzuciła Gaudena ze stanowiska dyrektora Instytutu Książki.
Paradoksalnie, powinniśmy dziękować ministrowi Glińskiemu - bez jego światłej
decyzji ta książka może by nie powstała.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz