sobota, 10 sierpnia 2019

Sąd sądem...,Ośmiornica w samolocie,Pętla,Zło,Zdjęcia tygodnia,Moment zero,Niewysłany list,Brexit Borysa,Głową w system i Pogrom - słowo zakazane



Sąd sądem...

Oczywiście wyrok NSA to żaden dramat. Funkcjonariusze PiS nie wykonują wyroków, z którymi się nie zgadzają

Właściwie to skandal, że są jeszcze jakieś niezależne sądy i niezawiśli sędziowie. Nie dość, że wydają wyroki, to jeszcze takie, które nie podobają się władzy. W idealnym państwie PiS, do którego dziarskim krokiem od czterech lat zmierzamy, wszystkie wyroki sądów zgodne będą z oczekiwaniami władzy.

Oczywiście wyrok NSA to żaden dramat. Funkcjonariusze PiS nie wykonują wyroków, z którymi się nie zgadzają. To byłoby niesprawiedliwe. Ale przyznajcie, że sama taka sytuacja jest najzupełniej zbędna.
Władzy do niczego zmuszać nie wolno i takich wyroków być nie powinno. Chodzi o to, by słuszna wola prezesa i elity władzy spływała do mas bezboleśnie, miękko, wręcz jedwabiście, tak by nie wzbudzać niepotrzebnych emocji i by pismaki nie miały niezdrowej pożywki.

Oczywiście suweren wszystko rozumie. Suwerena to nic nie obchodzi i nie bulwersuje. A hałas, medialny hałas, jest niepotrzebny. Prezes hałasu nie lubi, hałas go męczy, zwłaszcza latem, gdy gorąco i okna na oścież pootwierane.

W sumie nic strasznego się nie stało. W państwie PiS oddani ludzie partii zawsze trwają na posterunku. Należy do nich skromny, dotąd szerzej nieznany szef Urzędu Ochrony Danych Osobowych Jan Nowak.
Jan Nowak to człowiek wolny od obciążającego umysł wykształcenia prawniczego i w ogóle (nie) „wyróżniający się wybitną wiedzą prawniczą”, polityk i były radny PiS dzielnicy Warszawa Wola, namaszczony przez Nowogrodzką i samego prezesa. Dodawać nie trzeba, że Nowak jest - jak każe ustawa - całkowicie apolityczny.

Lenin słusznie nauczał, że „najważniejsze są kadry”. Jeżeli Polska pozostać ma „wyspą wolności” - jak przekonuje prezes – na jej straży stać muszą wybitni, apolityczni, niezależni fachowcy. Tacy jak Jan Nowak.
Muszą stać apolityczni i niezależni prokuratorzy, jak Zbigniew Ziobro i Stanisław Piotrowicz. Niezawiśli sędziowie, jak Andrzej Kryże. Prezesi Trybunałów, jak Julia Przyłębska, czy prezes Izby Dyscyplinarnej SN Jan Majchrowski. A rzecznikiem ds. równego traktowania być musi Adam Lipiński, rzecznikiem praw dziecka – Mikołaj Pawlak. Oni wszyscy zadbają o nasze i naszych dzieci prawa i sprawiedliwość.

Dlatego, jeżeli już, czytelniku, tej władzy nie pomagasz, to przynajmniej nie przeszkadzaj rządzić.
No chyba że chcesz powrotu do tego, co było: sądy znowu będą orzekać niezależnie, w sposób dla władzy nieprzewidywalny, niezawiśli sędziowie powoływać się będą na konstytucję i strzec twoich obywatelskich praw. Władze będą się równoważyć i nawzajem szanować, a wyroki sądów - o zgrozo! - będą wykonywane.

Tylko wtedy Polska przestanie być „wyspą wolności”.
Jarosław Kurski

Ośmiornica w samolocie

Polska jest pudrowana przez 500+, a od środka gnije.

Gdyby nie opozycja, to nie wiedzielibyśmy o kilkusettysięcznych nagrodach dla członków rządu, braliby do dzisiaj. Jarosław Kaczyński tak się jednak przejął, że za karę postanowił ukarać wszystkich posłów, zmniejszając im apanaże.

Przytrafił nam się najgorszy marszałek Sejmu od 1989 r. Marek Kuchciński jako marszałek jest niemy i próbuje zrobić Sejm niemy. Ogranicza posłom prawo głosu, karze finansowo polityków opozycji. Poseł Sławomir Nitras będzie chodził po prośbie, bo za chwilę nie będzie miał czym zapłacić za prąd.

Dzięki dziennikarzom dowiedzieliśmy się, że marszałek lata sobie rządowym samolotem wraz z rodziną. Bezczelnie wykorzystuje samolot rządowy, nie wiemy, ile razy, i tego się pewnie nie dowiemy, a jego zastępca mówi: i cóż z tego? Czy się zabiera dziennikarza, czy syna - lot to lot.

Jarosław Kaczyński znowu się wzburzył, w związku z tym marszałek wpłacił pieniądze na Caritas. Na Caritas to niech wpłaci za karę, a drugie tyle do kancelarii Sejmu. Poprzednio rządzący też wspomagali Caritas za to, że dostali nagrody. Jak mają takie dobre serce, to niech wyciągną z własnej kieszeni.

Marek Kuchciński leciał ze statusem HEAD, czyli w rezerwie musiał stać drugi samolot, z drugą załogą. Politycy władzy mówią: za czasów Tuska było to samo. A co mnie to obchodzi, co było za czasów Tuska? Zresztą wtedy dziennikarze też krytykowali.

PiS rządzi już cztery lata. Oblepiło spółki skarbu państwa swoimi przyjaciółmi, rodzinami, koleżkami z podstawówki. W kampanii wyborczej mówili, że Polska jest w ruinie, jak widać, przez cztery lata nieźle czerpią z tej ruiny.

Najpierw ogłupiali ludzi morderstwem w Smoleńsku, tworząc bzdurne komisje, oszukując mgłą, zamachem stanu, pompując pieniądze w ludzi, którzy bredzili o parówkach etc. Ładują pieniądze, nasze, z naszego budżetu, w imperium dyrektora Rydzyka, ładują kasę w telewizję publiczną, żeby ogłupiać ludzi. Ale to nieważne, bo Polakom się żyje lepiej. I nieważne, że na światło dzienne wyszły zmory, najgorsze instynkty, nienawiść, brak tolerancji.

Czymże są ośmiorniczki i zegarek Sławomira Nowaka w porównaniu z tym, co się teraz dzieje? To jest jedna wielka ośmiornica.

Nie wyjaśnia się sprawy Marka Falenty, bo nici prowadzą do obecnych służb specjalnych. Tusk mówił, że afera podsłuchowa była pisana obcym alfabetem, ten alfabet, jak widać, cały czas trwa w naszej ojczyźnie. Wystarczy przeczytać książkę Grzegorza Rzeczkowskiego, w której czarno na białym widać, czym opleciona jest Polska, nasz kraj, ojczyzna, która nie schodzi z ust rządzących.

I węgiel, który jest podstawą naszego bytu. Okazuje się, że czerpiemy go garściami z Rosji. W 2018 r. z Rosji do Polski przyjechało aż 13 mln ton węgla, ponad dwa i pół razy więcej niż w 2015. Wartość tego importu surowca osiągnęła 3,4 mld euro! Trzy razy więcej niż w 2016 r.

Marek Falenta, który siedzi w więzieniu pod specjalnym nadzorem, dostał 20 mln ton węgla od Rosjan, nic nie płacąc! Czy to nie jest podejrzane?

Książka Rzeczkowskiego powinna być Biblią dla opozycji. I może niech Jarosław Kaczyński ją przeczyta i znowu dostanie wzmożenia moralnego i zastanowi się, dlaczego jesteśmy tak uzależnieni od Rosjan. Na wakacje dobra lektura.
Monika Olejnik

Pętla

Męską wodą toaletową Victory zasnuta jest cała ulica Nowogrodz­ka. Kobiety skropio­ne wodą Trzy Beaty pachną patriotyzmem przez cały dzień. I panie, i panów prowadzi niezawodny wielki motorniczy. On zawsze dojeżdżając do pętli, zaciska ją trochę mocniej na szy­jach drugiego sortu. Lubiany jest nie tylko przez swoich tramwajarzy, ale także na największych salonach całej Europy. Był nawet kiedyś w Wielkiej Brytanii, ale tymcza­sem siedzi w kiosku przy pl. Zawiszy i na małych karteczkach rysuje nową mapę naszego kontynentu.
   W starożytnej Grecji Europa, cór­ka Agenora, była fenicką księżnicz­ką. Nam ta Fenicja mówi wszystko. To przecież oni wymyślili pieniądze i boga sobie z nich zrobili. Prawo i Sprawiedliwość się na to nie zgadza.
Wszystkie dziedziny życia powinny być transparentne i służyć ludziom. SKOK Wołomin! O, to była firma. Tylko że szczęścia nie miała. Komisja Nad­zoru Finansowego to obecnie obiekt wirtualny, którego nie ma, a jest. 40 mln i będzie pan miał spokój - mówił ówczesny szef tej instytucji do właściciela banku. Podob­no w letnich upałach i ta sprawa zwiędła. I rzeczywiście jest spokój. Następna to Polska Fundacja Narodowa ze swoim sztandarowym projektem „I love Poland”, czyli rozwalonym jachtem pokazującym biało-czerwone dno. I budżetem ćwierć miliarda, na który zrzucają się spółki Skarbu Państwa. Cel PFN wciąż nieznany, na razie zmie­niają się prezesi.
   Ale może mówmy o ludziach. O tych niezłomnych, o na­szych kamieniach milowych. Z polskiej konstytucji bar­dzo niewiele już zostało - strzępki, i to kilka sztuk. Jeden z nich mówi o tym, że państwo szczególną opieką otacza małżeństwo kobiety i mężczyzny, rodzinę... I tak jest. Wszyscy znają pewnego ojca, księdza katolickiego z zawo­du. On właśnie założył rodzinę - ożenił się z radiostacją.
Małżeństwo jest uwielbiane, szcze­gólnie przez starszą ludność mia­steczek i wsi. Rządowi też ten ma­riaż się podoba, dlatego nagrodził go 214,2 mln zł z naszych pieniędzy. Ośmielona prezentami rodzina wypowiada się więc często na tematy polityczne. Zawsze bezbłędnie.

Teraz drugi kamień. Marszałek Sejmu. Wzór polityka i obywatela. Przyjeżdżają wycieczki z całego świata, żeby go zobaczyć. Dziennikarze mają z nim ułatwiony kontakt. Jeżeli widzą 12 strażników w galowych mundurach z szablami, to znaczy, że w środku tej grupy znajduje się druga głowa w państwie. Ostatnio rząd sprezentował tej głowie wojskowy samolot za 220 mln zł do wykonywania misji o statusie „Head”, czyli z bardzo ostrymi przepisami bezpieczeństwa. W pogotowiu musi wówczas czekać za­pasowy samolot, a na lotnisku wstrzy­muje się wszystkie inne lądowania i starty. Przecież marszałek wozi nim dzieci i rodzinę na weekend! - krzyczeli dziennikarze. Jak się okazało, 23 razy. Oni wsiadają bez biletów, bo na ten samolot się ich nie sprzedaje - odparł urzędnik Kuchcińskiego. Poza tym Gulfstream musi latać, bo dzięki temu załoga się szkoli. Na razie marszałek z do­brego serca, jako zadośćuczynienie, wpłacił jakąś sumę na cele charytatywne. „Dla nas rodzina stoi w samym sercu polityki państwa”, jak mawia premier Morawiecki. I w dalszym ciągu błyszczy erudycją, że aż oczy trzeba mrużyć. Na spotkaniu wyborczym w Siemiatyczach Ślą­skich w ciągu trzech minut udowodnił, że PiS to partia socjalistyczna. Ci, co nie zrozumieli, o czym mówi, bili brawo. Pamiętam, jak Biuro Polityczne PZPR ustalało ceny koperku. Dziś biuro polityczne PiS zapowiada na­rzucenie odgórnych cen na owoce. Ma to być pierwsza próba „ucywilizowania handlu i wyeliminowania złodziei żerujących na pracy rolników”. Osłabłem.
Stanisław Tym

Zło

Polską rządzą ludzie źli. Rozmyślnie użyłem tego ostatniego słowa, jednego z podstawowych pojęć etycznych. Mogłem napisać, że rządzi na przykład mafia albo gang. Oszuści albo złodzieje publicznych pieniędzy. Bezkarni niszczyciele prawa, edukacji, mediów, armii, ochrony zdrowia i środowiska… Właściwie wystarczyłyby tu dwa słowa - wolności i demokracji. Zdecydowałem się jednak na ludzi złych, bo mieszczą w sobie to, co powyżej i jeszcze tysiąc innych kwestii od B do Z, czyli od brudu do zarazy. A propos Kościoła. Pomaga złotej władzy, jak może, i w brawurowych ślinotokach udowadnia, że Chrystus jednak nie miał racji. Ma ją natomiast abp Jędraszewski, jeden z wodzów instytucji moralnie czystej niczym łza. W dodatku brutalnie prześladowanej przez, jak się wyraził, agresywną tęczową zarazę, która chce opanować polskie serca, dusze i umysły. Nikczemne słowa krakowskiego metropolity padły w kazaniu podczas uroczystej mszy w Bazylice Mariackiej w 75. rocznicę powstania warszawskiego - przed ołtarzem Wita Stwosza (Niemca zresztą, zmarł w Norymberdze). Zgromadzeni bili gromkie brawa. Nikt nie krzyknął „hańba!”, nikt nie wyszedł. Nikt nie poczuł zagrożenia faszystowską retoryką.
   Polską rządzą ludzie źli. Ministerstwo Zdrowia postanowiło pokazać pacjentom, jak bardzo o nich dba. Z tradycyjnie pustej kasy wysupłało milion złotych na kampanię edukacyjną promującą zdrowie i profilaktykę nowotworów dla… TV Trwam z archipelagu inwestycji o. Rydzyka. Telewizja ta powinna zmienić nazwę na Ledwo Trwam - ma 0,36 proc. oglądalności. Wyjątkowo udana inwestycja u bardzo złego faceta. Tego samego dnia w szpitalu w Chorzowie zamknięto oddział dla dzieci chorych na raka. Mimo świetnej aparatury był nie do utrzymania. Zabrakło lekarzy. Likwidacja jednego szpitala dziennie jest zresztą ambitnym planem rządu. Podobno ma ich zniknąć 150. A średnia długość życia w Polsce spadła po raz pierwszy od wielu lat - o półtora miesiąca.
   Liderem listy złych ludzi w Polsce jest oczywiście Jego Nowogrodzkość. To on, wraz ze Zbigniewem Ziobrą, powoli, ale z sukcesami kontynuuje demontaż wymiaru sprawiedliwości. Pomaga im, jak umie, kancelista z piórem w randze prezydenta. Utworzyli już „właściwą izbę” Sądu Najwyższego, by mogli w niej zasiąść politycy PiS. Parę dni temu ustalono, że właśnie oni będą decydować o ważności lub nieważności najbliższych wyborów. To jest taka izba asekuracyjna, gdyby PiS powinęła się noga, co jednak nawet teoretycznie jest niemożliwe.
   Listy poparcia dla członków neoKRS wciąż pozostają tajne, choć Naczelny Sąd Administracyjny ostatecznym wyrokiem nakazał Sejmowi ich publikację. Ciekawe, czy te listy w ogóle istnieją. Sprawę skomentował pewien znany prawnik z Krakowa, który powiedział, że sędziowie nie są nieomylni. Mam wrażenie, że w tym momencie prawa człowieka przestały u nas obowiązywać. Polska ogłosiła swoją upadłość. Krystaliczne zło stało się ciałem.

Oczywiście jeżdżą tramwaje, sklepy są otwarte, ludzie chodzą do pracy i wszystkie pociągi PKP opóźniają się z tym samym wdziękiem. Codziennie lata też do Rzeszowa i z powrotem Marek Kuchciński. Cztery miliony rocznie kosztuje nas to jego hobby. Były minister spraw wewnętrznych Joachim Brudziński zwrócił się z groteskowym apelem, by marszałek za to przeprosił. Przeprosił? Za brak wspomnianej na początku moralnej etyki? Przecież i tak, jeśli przeprosi, to skłamie. Jak wy wszyscy w tym Prawie i Sprawiedliwości.
   A na pytanie przyszłych pokoleń, czy w Polsce nie było w 2019 r. żadnej opozycji, odpowiadam już dziś. Była.
Stanisław Tym

Zdjęcia tygodnia

W poprzednim numerze nie zdążyliśmy poświęcić więcej miejsca„wydarzeniom białostockim”; nasze komentarze i relacje zamieszczaliśmy na bieżąco w wydaniach cyfrowych, bo jednak zdarzyło się coś poważnego. Niby podobne sceny widywano już w po­przednich latach, ale nie na tę skalę. Na uczestników marszu równości czekało cztery czy pięć tysięcy kontrmanifestantów, a raczej - biorąc pod uwagę niebywały poziom agresji fizycznej i werbalnej - napastni­ków. Na s. 18 publikujemy zbiorowe zdjęcie tych młodych ludzi. Jedno z ta kich, które warto zachować w pamięci. Niemal wszyscy ubrani w szorty i T-shirty z klubowymi lub patriotycznymi napisami, w zwar­tej grupie, jak armia, napakowani agresją, z otwartymi w krzyku ustami. Wiemy, co krzyczeli: wy-pier-da-lać! Właśnie tak. Tym zdjęciem ilustrujemy okładkowy artykuł Ewy Wilk pt.„Bluzg”, traktujący o tym, jak w ogóle polski język potoczny przesyca się wulgarnością, pogardą, jak pękają kolejne normy zachowań publicznych. Ale w Białymstoku ta wulgarność miała jeszcze podtekst polityczny, wyborczy.
   Nie ulega wątpliwości, że ci ludzie wyszli na ulice, aby hałaśliwie zademonstrować siebie, swoją tożsamość: katolika, Polaka, mężczyzny. Aby poczuć się dobrze i silnie na tle przestraszonych „pedałów i lesb”. Stworzyć swoją własną, mobilną „strefę wolną od LGBT” (o tych „strefach” piszemy więcej na s. 14). Ten rodzaj prymitywnego maczyzmu od dawna był obecny na polskich stadionach, ale za sprawą PiS zaczął nabierać ideowej szlachetności, rycerskiej misji. To PiS dostarczył stadionowym ultrasom i oenerowskiej młodzieży sznytu patriotyzmu, dumy obrońców tradycyjnych wartości, plus „stylówę” żołnierzy wyklętych.
   Prezydent Białegostoku Tadeusz Truskolaski mówi w tym wy­daniu POLITYKI (s. 27), że przedstawiciele władzy w terenie nawet wiedząc, że „patrioci” umawiają się na zadymę, podkręcali nastroje, zachęcali do konfrontacji. To samo czynili związani mentalnie z PiS hierarchowie i księża lokalnego kościoła, wzywając do obrony chrześcijaństwa i ściągając na ulice także tzw. normalsów. PiS-owi, jego sojusznikom i mediom, znowu udało się rozbudzić w wielu ludziach lęk o realne i moralne bezpieczeństwo ich rodzin; dokład­nie według tej formuły, w jakiej skutecznie straszono uchodźcami (tyle że wtedy „nasze kobiety i dzieci” mieli atakować i gwałcić muzułmańscy imigranci, a teraz - chyba? - homoseksualiści). I po raz kolejny w tym politycznym teatrzyku „chłopcy wyklęci” zostali obsadzeni w roli pożytecznych idiotów.

Zwróćmy uwagę, kto mianowicie, według panów w szortach, miałby z Polski wypier...? (Pomijam już subtelną kwestię - do­kąd?) Wiemy, bo i w Białymstoku, i na wcześniejszych pokazach, nie­jednokrotnie to oznajmiali: zboczeńcy, islamiści, banderowcy, Żydzi, Tusk („matole, twój rząd obalą kibole”), elity, lewactwo. Kogo na tej liście nie ma? Nie ma PiS. Nie ma Kaczyńskiego. Nie ma nowych dy­gnitarzy. Przy całej antysystemowości, tradycyjnej „kibolskiej” nie­nawiści wobec reprezentującej państwo policji, akurat z tą władzą nie ma „kosy”, jest zgoda. A zestaw wrogów Polski jest dokładnie taki, jak wskazuje palcem partia władzy. Około stadionowa chuliganerka, być może bezwiednie - co tylko potwierdza jej infantylność - dała się wpisać w rolę młodej gwardii, strażników rewolucji; stała się de facto młodzieżówką partyjną PiS. Nic dziwnego, że reakcje władzy na przemoc w Białymstoku były spóźnione, wymuszone, utopione w kakofonii sprzecznych przekazów, byle nie drażnić, nie obrazić „obrońców wartości”.
   Powtarzamy, że PiS tę kampanię wyborczą chce odciągnąć od tematu jakości rządzenia, nadużyć władzy i stanu państwa, a skupić i rozegrać wokół spraw światopoglądowych. Zwłaszcza jednego: rzekomej ofensywy „ideologii LGBT, primo voto gender”.
W tę stronę już od miesięcy idzie ostry przekaz tzw. mediów narodowych (polecam wstrząsającą relację Jana Hartmana na polityka.pl), z wykorzystaniem stale tych samych opowieści o seksualizacji dzieci, lekcjach masturbacji, homoseksualnej pedofilii, obsceniczności, atakach na wiarę. Jak na główny temat kampanii wyborczej w kraju, zmierzającym do kryzysu właściwie w każdej dziedzinie, jest to jakieś kuriozum, ale PiS zrobi wszystko, aby opozycja na tym froncie utknęła. Propaganda władzy będzie się rzucać na każdy kolejny marsz równości, wyszukiwać zachowania czy zdania, które dadzą się użyć w wykreowanej, podsycanej wojnie kulturowej. Opozycji trudno znaleźć na to dobrą odpowiedź, bo nie można znowu się dać zastraszyć, zaszantażować PiS (temu zjawisku poświęca swój tekst Mariusz Janicki na s. 24), ale też nie należy się dać łatwo prowokować. Na szczęście opozycja pomału się uczy.

W miniony weekend dobry ton (mówiąc o obronie prawa do miłości i wolności wyboru) znaleźli występujący na protestacyj­nym wiecu w Białymstoku przedstawiciele środowisk LGBT i szefowie trzech lewicowych partii szykujących się do koalicji (więcej s. 21). Ale już na wcześniejszej manifestacji w Warszawie mówcy przypuścili zmasowany atak nie na PiS czy nazioli, ale na Platformę Obywatelską, która „za późno” poparła związki partnerskie. Niestety przypomina to znany z poprzednich wyborów „syndrom Jegierskiego”, kiedy to popularny działacz LGBT oficjalnie poparł PiS, dając do zrozumienia, że już nie może patrzeć na PO. Naprawdę bardzo potrzebny byłby w tej kampanii, oficjalny lub nie, pakt o nieagresji środowisk i ugrupo­wań opozycyjnych. Stawka jest większa niż wcześniejsze czy obecne niechęci. Prezydent Truskolaski mówi, że jeśli PiS wygra, to będzie oznaczało faktyczny kres samorządności w Polsce. Ale także, dodaj­my, koniec nadziei na uchwalenie ustawy o związkach partnerskich, na faktyczny rozdział Kościoła od państwa (Tadeusz Rydzyk podobno już dostał ćwierć miliarda złotych), na reformę usług publicznych i re­alizację innych, drogich lewicy, postulatów.
   Spierające się ugrupowania opozycyjne powinny wpatrzeć się w kolejne symboliczne zdjęcie, które pokazujemy na s. 25.
Warto by je kiedyś przemalować na olejno jako socrealistyczny portret kultu jednostki. Przejmujące. Na mnie (ale to może kwestia pokoleniowa) wrażenie robią też cotygodniowe piknikowe fotografie prezesa na tle miłych pań przebranych w ludowe stroje. Historia wraca jako groteska, także w obrazkach. Ale to nie są żarty: istota tego politycznego projektu jest czytelna do bólu - albo akceptujesz panowanie partii, zadekretowany ideologiczny, państwowy, społeczny porządek, albo wypier...
Jerzy Baczyński

Moment zero

Ujawniona trochę przypadkiem sprawa nadużycia przez marszałka Sejmu prawa do służbowych lotów rozkręciła się bardzo niepomyślnie dla obozu władzy (sporo o tym piszemy w artykule pt. „PiSancjum”). Tematu nie udało się zneutralizować ani wielokrotnym demonstrowaniem przez media narodowe fotografii premiera Donalda Tuska z rodziną na pokładzie służbowego samolotu, ani wymuszoną wpłatą datku-mandatu na cele charytatywne. Tu już dawno przestało chodzić o to, że marszałek podrzucił bliskich do Rzeszowa - opozycja słusznie eksponuje skalę prywaty, nadużywanie specjalnego statusu HEAD, a przede wszystkim milczenie marszałka i kłamstwa jego urzędników. W tym nasza „Airgate” zaczyna przypominać matkę wszystkich politycznych afer, słynną Watergate. Tam też zaczęło się od banału, włamania jakichś gości do jednego z partyjnych biur. To, co pogrążyło prezydenta Richarda Nixona, to próby tuszowania wpadki, kolejne fałszywe oświadczenia, nakręcające się spirale kłamstw, a przede wszystkim wyłaniający się pomału obraz skrajnego zepsucia i cynizmu władzy.
   Niekompetencja Marka Kuchcińskiego jako marszałka Sejmu nigdy dotąd nie była niebezpieczna dla PiS. Nie drażniły też dygnitarskie upodobania Kuchcińskiego, bo „suweren” - jak nazywamy zdeklarowanych wyborców PiS - toleruje, nawet chyba lubi, kiedy „władza jest władzą”, towarzyszy jej pewien splendor, luksus, uroczysty dystans. Kłopotem stało się narzucenie przez tabloidy interpretacji, że marszałek przeholował, „wożąc się za nasze miliony”. W kampanii PiS chce odtworzyć wizerunek z 2015 r.: partii skromnych patriotów zatroskanych o dobrobyt i bezpieczeństwo Polaków. Tak brzmią przemówienia prezesa i premiera. Samoloty Kuchcińskiego zakłóciły tę sielankę. Jest więc bardzo prawdopodobne, że marszałek, „druga osoba w państwie”, może podać się do dymisji, zmęczony „bezprzykładną nagonką opozycji na swoją rodzinę”. Wszystko jak zawsze będzie zależało od sondaży i osobistej kalkulacji Jarosława Kaczyńskiego, czy da się z Kuchcińskim dotrwać do wyborów.

Ten sam dokładnie kontekst ma kolejna „afera tygodnia”, czyli blokowanie przez Kancelarię Sejmu i rzecznika ochrony danych osobowych ujawnienia nazwisk osób, które podpisały się pod kandydaturami do nowej Krajowej Rady Sądownictwa. To faktyczna odmowa wykonania prawomocnego wyroku sądu. Widać, że prezes podjął decyzję, aby za wszelką cenę, nawet ryzykując „jazgot prawników” czy kolejne interwencje Unii Europejskiej, nie odsłaniać kompromitujących (co do tego chyba nie ma wątpliwości) detali politycznego przejmowania KRS. W artykule Ewy Siedleckiej o szykanach wobec prokuratorów, broniących resztek niezależności i godności swojego zawodu, przywoływane są kolejne przykłady utrącania lub przekładania („byle do wyborów”) spraw niebezpiecznych dla ludzi władzy.
   Afera Dwóch Wież i kłopotliwe dla samego prezesa Kaczyńskiego zeznania austriackiego biznesmena Birgfellnera; sprawa KNF i banku za złotówkę; publiczne oskarżenia ze strony Marka Falenty o to, że wymienieni z nazwiska funkcjonariusze PiS nakręcali wraz z nim aferę taśmową; niejasne zeznania majątkowe premiera Morawieckiego i ministra Dworczyka; transfery pieniędzy ze SKOK… Wszystko niepodjęte, odroczone, przełożone.
   Nie dziwi, że PiS postanowił, a prezydent zapowiedział, iż wybory odbędą w najbliższym możliwym terminie, już 13 października. To nie tylko bardzo utrudnia zorganizowanie kampanii przez partie opozycyjne (w tym nowe koalicje), ale skraca też czas do „wielkiej legalizacji”. Zwycięstwo w wyborach PiS potraktuje jako pełne, ostateczne rozgrzeszenie ze wszystkich zarzutów i oskarżeń wobec władzy, jakie zgromadziły się przez te cztery lata, akceptację suwerena dla wcześniejszych naruszeń i łamania konstytucji, dla nadużyć, choćby takich, jak loty marszałka, korzystanie z publicznych pieniędzy dla jawnie partyjnych i prywatnych celów. A prokuratura zamknie dochodzenia przeciw prominentom.

To tylko dwa miesiące; jeśli uda się dowieźć do wyborów obecne sondaże, PiS z partii władzy stanie się partią-władzą. I trudno powiedzieć, na jak długo. Znany konserwatywny publicysta Paweł Musiałek pisze w tym numerze POLITYKI, że ewentualne kolejne lata rządów PiS mogłyby tę partię na swój sposób „upaństwowić”, pozbawić pazerności i agresywności motywowanej wieloletnim poczuciem krzywdy i pominięcia; włączyć wreszcie prawicę w historię III RP. No, nie wiem… Na razie, w przypadku zwycięstwa PiS, zapowiada się raczej opcja orbanowska lub putinowska: całkowite przejęcie państwa przez partyjną oligarchię, faktyczne jedynowładztwo, pogrzebanie porządku konstytucyjnego III RP. I bezkarność ludzi władzy. Prezes Kaczyński zapowiedział w miniony weekend zamiar napisania nowej „prawdziwie demokratycznej” ustawy zasadniczej, ale nawet nie będzie musiał pisać i liczyć na jakąś formalną większość konstytucyjną - wystarczy nawet taka jak dotychczas. Kontrolując całkowicie aparat i budżet państwa, Trybunał Konstytucyjny, prokuraturę, już za chwilę może sądy i samorządy, prezes będzie miał takie państwo, jakie zechce.
   Żeby dotrwać do „momentu zero”, partia nie może jednak spłoszyć suwerena. Dlatego kampania wyborcza PiS będzie wielkim milczeniem na temat realnego stanu państwa, unikaniem merytorycznych polemik i debat; okresem przykrywania afer, uśmiechów prezesa, wezwań do narodowej zgody; zapowiedzi kolejnych wypłat i prezentów (w tym tak nieoczekiwanych jak legalizacja bimbrownictwa, o czym pisaliśmy przed tygodniem), snuciem usypiających opowieści o dobrym czasie dla Polski i jeszcze lepszym, który przyjdzie. PiS w tej kampanii nie epatuje jakąś nową wersją IV RP, wizją przyszłego państwa - tu wystarczają komunały. Coraz wyraźniej rolę ideologii zajmuje - ma zająć - religia. Na różne głosy i sposoby partia Kaczyńskiego przedstawia się jako formacja obrony katolicyzmu, protektor sankcjonowanego przez Kościół (ten ks. Rydzyka i bp. Jędraszewskiego) porządku społecznego i moralnego, „świeckie ramię wiary”. Mamy w polskiej literaturze piękny cytat na taką okoliczność: „ubrał się diabeł w ornat i ogonem na mszę dzwoni”. Ale te dzwonki dzwonią także dla opozycji. O episkopacie już nie wspomnę.
Jerzy Baczyński

Niewysłany list

Środowiska wrogie Kościołowi nieustannie zarzucają duszpasterzom, że nie reagują na niechrześcijańskie zachowania polityków PiS, którzy za nic mają ewangelię i nakaz miłowania nieprzyjaciół. Nie znają chyba jednak opracowanego w marcu tego roku listu Konferencji Episkopatu „O ład społeczny dla wspólnego dobra”.

Oto na samym wstępie autorzy stwierdzają, że „Kościołowi nie chodzi o zdobycie przywilejów czy o opowiadanie się za którąś ze stron”. To bardzo ważna deklaracja, bo do tej pory wiele osób (ze wstydem przyznaję, że i ja) było przekonanych, że właśnie o to chodzi. Teraz możemy być spokojniejsi, bo choć pojawiają się przecież jakieś przywileje i stronniczość w działaniach Kościoła, to dzieje się tak nie dlatego, że Kościołowi o to chodzi, lecz dlatego, że przynoszone jest niejako z zewnątrz i Kościołowi narzucane.
   Zresztą jeśli chodzi o zarzut stronniczości, polegającej na mniej czy bardziej zakamuflowanym popieraniu PiS, to w ogóle nie ma o czym mówić, gdyż list dowodzi, że w rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. Wiem, co mówię, proszę Szanownych Czytelników, oto dowody.

W rozdziale „Refleksja nad językiem” czytamy, że nie należy formułować „ocen poszczególnych osób czy środowisk [w sposób] krzywdzący czy wręcz uwłaczający ich godności”. Dla niepoznaki nie ma tu żadnego nazwiska, ale przecież jest jasne, że biskupom chodziło o Jarosława Kaczyńskiego z jego „zdradzieckimi mordami”, „kanaliami” i „drugim sortem”. Można by oczywiście tę odważną krytykę uznać za przypadkowe skojarzenie, gdyby nie liczne dalsze fragmenty listu. W następnym zdaniu znajdujemy bowiem następujące stwierdzenie: „Miarą szacunku jest także ograniczenie uproszczeń, które fałszują rzeczywistość”. Nie mam wątpliwości, że biskupi potępiają tu Beatę Szydło, pod egidą której jako premierki rozpętano fałszującą rzeczywistość kampanię billboardową przeciwko sędziom. Surowej krytyki ze strony hierarchów nie uniknął także szef pisowskiej telewizji Jacek Kurski. Oburzeni jego postępowaniem członkowie Episkopatu poświęcili mu znaczniejszy fragment, który w całości zacytuję: „Odpowiedzialność za język debaty publicznej ponoszą zwłaszcza środki społecznego przekazu. Rzetelny i uczciwy opis rzeczywistości, pluralizm prezentowanych opinii, równy dystans do wszystkich opcji politycznych, daleki od jednostronności oraz uproszczeń język - to istota medialnej posługi na rzecz dialogu i dobra wspólnego”.

W rozdziale „Istota polityki” odnajdujemy cytat z Jana Pawła II: „W odniesieniu do dziedziny polityki należy podkreślić, że jawność w administracji publicznej, poszanowanie praw przeciwników politycznych, sprawiedliwe i uczciwe wykorzystanie pieniędzy publicznych - to zasady, które znajdują źródło w obiektywnych nakazach moralnych, dotyczących funkcjonowania państwa”. Zgadnijcie Państwo, o kogo tu może chodzić, czyje naganne postępowanie mieli purpuraci na myśli? Każdy choć trochę zorientowany w polityce już wie: to panowie Kuchciński i Ziobro! Ten pierwszy dlatego, że z Sejmu uczynił parodię parlamentu i folwark, w którym występuje jako tępiący opozycję ekonom. Ten drugi zaś za to, że zgromadzone w Funduszu Pomocy Pokrzywdzonym oraz Pomocy Postpenitencjarnej publiczne pieniądze wydawał na cele czysto polityczne, traktując ten fundusz jak partyjną skarbonkę. Do obu natomiast odnosi się pogwałcenie zasady jawności przez odmowę opublikowania listy sędziów popierających kandydatów do neoKRS.

Przechodzimy do rozdziału „Fundamenty ładu społecznego”, którymi zdaniem autorów listu są roztropność, przezorność, sprawiedliwość, umiarkowanie i męstwo. Od razu na wstępie zajmują się panią poseł Pawłowicz, pisząc: „Nie mieszczą się w tych kategoriach ataki ad personam lub podsycanie z premedytacją płomieni emocjonalnych sporów”. Rozważając zaś cnotę sprawiedliwości, hierarchowie wytykają jej brak ministrowi zdrowia Łukaszowi Szumowskiemu, podnosząc, że: „Sprawiedliwość domaga się zachowania umów (pacta servanda sunt)”. W oczywisty sposób chodzi tu o niedotrzymaną umowę zawartą przez ministra ze strajkującymi rezydentami. Pan minister zobowiązał się w niej do corocznego podwyższania wydatków na zdrowie aż do 6 proc. PKB, po czym - gdy wskaźnik po roku nie wzrósł - oświadczył zdumionym rezydentom i niemniej zdumionej opinii publicznej, że nie chodziło o odnoszenie wydatków do bieżącego, każdorocznego PKB, ale zawsze do PKB z 2017 r. (!). Rzecz jasna, wobec takiego wiarołomstwa biskupi nie mogli przejść obojętnie, tym bardziej że minister Szumowski w swoim czasie zawierzył polską służbę zdrowia Matce Boskiej.
   Omawiając w dalszym ciągu cnotę sprawiedliwości, Konferencja Episkopatu ponownie ostro krytykuje Jarosława Kaczyńskiego: „Krzywdzące, a niekiedy jawnie fałszywe oceny, brak szacunku dla godności politycznych konkurentów - są [tej cnoty] zaprzeczeniem”. Oj, podpadł pan prezes Kościołowi, podpadł.

Powróciły także negatywne oceny Beaty Szydło. Biskupi nie zapomnieli pieniędzy, które jej i jej kolegom „się po prostu należały”. Dostrzegamy to w słowach: „Cnota umiarkowania oznacza m.in. umiar w korzystaniu z władzy” oraz „Ci, którzy pragną wykonywać zawód polityka, niech starają się go wykonywać nie pamiętając o dobru własnym i korzyściach materialnych”.
   Bacznej uwadze biskupów nie uszedł również minister Gliński, specjalista od wywoływania konfliktów wszędzie, gdzie tylko się taka możliwość pojawi. Ostatnio pojawiła się przy okazji Westerplatte i Muzeum Historii Żydów Polskich. W swym liście Episkopat potraktował tę arogancję bardzo zdecydowanie: „(…) Brak umiarkowania w korzystaniu z prawnych możliwości może prowadzić do negacji dobra wspólnego”.

A premier Morawiecki? - zapytacie Państwo. Czyżby miał jakieś szczególne względy? Teoretycznie mógłby mieć, bo pląsał z o. Rydzykiem i z Jasnej Góry prawie nie schodzi. Ale nie, list jest wobec niego surowy, hierarchowie zauważyli bowiem, że szef rządu nad wyraz oszczędnie gospodaruje prawdą (np. „Mamy milion uchodźców z Ukrainy” lub „Mój bank nigdy nie udzielał kredytów frankowych”). Kwitują tę przykrą przypadłość krótko, ale boleśnie: „Męstwo polityka przejawia się w postaci życia w prawdzie”.
   Czas na podsumowanie. Jestem pełen uznania dla Episkopatu za tak daleko posuniętą odwagę i bezkompromisowość w krytyce rządzących nami polityków PiS. Wszyscy oni to przykładni katolicy, więc na pewno się poprawią. I tylko jedno dręczy mnie pytanie: czy Episkopat aby wysłał im ten list?
Marek Borowski

Brexit Borysa

Nowy premier Wielkiej Brytanii stoi przed leninowskim pytaniem: co czynić?

Adam Zamoyski w swej świetnej nowej biografii Napoleona opisuje stan umysłów elit francuskich, w tym wojskowych, tuż przed wkroczeniem Wielkiej Armii do Wilna, czyli przed inwazją Rosji. Prawie wszyscy uważali, że to fatalny pomysł, ale jednocześnie większość sądziła, że Napoleon po tylu zwycięstwach wie, co robi. Wy­ciągnie królika z kapelusza i przemieni wątpliwą eskapadę w kolejny triumf. Zresztą niewiele brakowało. Gdyby cesarz zarządził ewakuację Moskwy dwa tygodnie wcześniej, ocaliłby armię i losy Europy poto­czyłyby się inaczej.
   Tak Borysowi, jak i Napoleonowi idzie o handel. Napoleon nie zamierzał bynajmniej okupować Rosji, a jedynie zmusić ją do ściślejszego przestrzegania blokady celnej skierowanej przeciwko Wielkiej Brytanii. Tym razem, odwrotnie, Borys mówi, że Wielka Brytania skorzysta na wyrwaniu się z kontynentalnego jednolitego rynku na rzecz łatwiejszego rzekomo handlu z resztą świata.

W obu przypadkach ścieżka prowa­dząca do sukcesu jest bardzo wą­ska, a każdy krok w bok to pewna śmierć.
W swym pierwszym przemówieniu w Izbie Gmin Borys ogłosił, że jego celem jest wykonanie brexitu, modernizacja kraju i ochronienie go przed rządami marksistowskiego przywódcy Partii Pracy Jeremyego Corbyna. Ponieważ drugie i trzecie wynika z pierwszego, cały plan Borysa zależy nie tylko od wykonania bre­xitu, ale też takiego jego wykonania, który brytyjski suweren uzna za sukces. Od tego zależy nie tylko przyszłość Wielkiej Bry­tanii jako poważnego kraju, ale i miejsce Borysa w historii. Przy czym sukces brexitu ma polegać na tym, że Wielka Brytania odzyska kontrolę nad własną polityką handlową, nie poddając się jednocześnie warunkom wymaganym przez Brukselę.
   Na pierwszy rzut oka wydaje się to niemożliwe, gdyż zewnętrz­na granica celna i regulacyjna Unii Europejskiej musi gdzieś być. Dziś jest na Atlantyku, może być na Kanale Angielskim, w poprzek Morza Irlandzkiego lub w poprzek Irlandii. Do sytuacji, w której produkty mogłyby wpływać na jedną z wysp poza unijną kontro­lą, a następnie bez kontroli trafiać na rynek całej Unii, dopuścić oczywiście nie można, bo taka dziura zniszczyłaby jednolity rynek w parę miesięcy. Jeśli więc Wielka Brytania ma być na zewnątrz unijnego jednolitego rynku, to coś musi się zmienić. Irlandia musi powrócić do Wielkiej Brytanii, Irlandia Północna połączyć się z resz­tą wyspy albo muszą powstać kontrole graniczne: pomiędzy Wielką Brytanią a wyspą Irlandia lub pomiędzy sześcioma hrabstwami Irlandii a Republiką. Pierwsze jest nie do zaakceptowania dla Partii Demokratycznych Unionistów, bez której Borys nie ma większości w Izbie Gmin, drugie - dla rządu Irlandii oraz Irlandzkiej Armii Repu­blikańskiej jako naruszenie porozumienia wielkopiątkowego, które zakończyło wojnę domową. Jak mówią Amerykanie: something has to give, ktoś musi się rozczarować.
   Najprostszym i najtrwalszym rozwiązaniem byłoby naturalnie zjednoczenie Irlandii. Nie chce tego rząd Republiki - wcale nie pali się do rządzenia protestancką większością północnych prowincji - ale sondaże wskazują, że przy chaotycznym brexicie w referendum wygrałaby opcja za zjednoczeniem. Miałoby to też tę zaletę, że coroczne subsydium Londynu dla Ulsteru jest o 50 proc. wyższe niż składka Wielkiej Brytanii do Unii Europejskiej. Kraj odzyskałby więc suwerenność w polityce handlowej i jeszcze Borys miałby kilka miliardów funtów rocznie na modernizację i wyborcze cukierki. Jest z tym wszakże mały kłopot. Partia Borysa oficjalnie nazywa się Partia Konserwatywna i Unionistyczna. Utratę Irlandii Północnej trudno byłoby sprzedać jako wzmocnienie brytyjskiej suwerenności tak w Izbie Gmin, jak i w angielskim interiorze. A dla wspomnianej już DUP jedność królestwa jest daleko ważniejsza niż brexit. Politycy DUP wiedzą, że chaotyczny brexit jest dla nich zagrożeniem, i dlatego już zapowiedzieli, że bezumownemu wyjściu z Unii się sprzeciwią.
   Borys stoi więc przed leninowskim pytaniem: co czynić? Na razie kalkuluje, że jeśli wyda realne pieniądze na przygotowania do bezumownego brexitu, to Niemcy - których gospodarka i tak dramatycznie spowalnia - pójdą po rozum do głowy i zmuszą Francję i Irlandię do ustępstw. Jeśli ustępstwem miałoby być wykreślenie irlandzkiego bezpiecznika z umowy o wyjściu (czyli pozostanie Wielkiej Brytanii w strefie celnej Unii do czasu stworzenia technicznych możliwości zarządzania ruchem transgranicznym bez fizycznych inspekcji) toteż może skończyć się zjednoczeniem Irlandii; ale nie od razu. I wtedy Borys mógłby na jesieni iść na wybory, twierdząc, że wykonał brexit i zmusił perfidną Unię do ustępstw.

Unia będzie miała na jesieni prawdziwy dylemat. Trzymać się parafowanej już umowy i - co ważniejsze - chronić integralność swego jednolitego rynku, także przed możliwymi naśla­dowcami Brytyjczyków? Czy też uznać, że Wielka Brytania jest zbyt ważna, aby skazywać ją na chaos i wpychać w objęcia Trumpa, a może i Putina? Byłem na sali, gdy Donald Tusk odpowiadał Borysowi na jego twierdzenie, że Wielka Brytania może „zjeść ciastko i je mieć”. „Przeprowadź eksperyment - publicznie powiedział przewodniczący Rady Europejskiej. - Kup sobie ciastko, zjedz je i zobacz, czy nadal je masz”. Nie sądzę, aby Unia porozumiała się z Wielką Brytanią, dopóki ta nie pokaże, że rozumie, iż musi dokonać prawdziwych, bolesnych kom­promisów pomiędzy suwerennością a przywilejami.
   Borys postrzega siebie jako współczesnego Winstona Churchilla, który w chwili narodowej potrzeby wykrzesuje w rodakach ducha walki i z niemożliwej sytuacji doprowadza ich do zwycięstwa. Jego pierwsze optymistyczne przemówienia tchną energią i podobają się. Jako koledze od 35 lat życzę mu, aby dał radę. Choć jego sytuacja kojarzy mi się z naszym rodzimym politykiem, który też całe życie marzył o tym, aby zamiast dziennikarzyć, rządzić. Mieczysław Rakowski, założyciel tego tygodnika, o którego fryzurze tak obrazowo pisał Leopold Tyrmand, też chciał zostać szefem swojej partii i premierem. I został. Aż do upadku PRL i wyprowadzenia sztandaru. Oby Borysowi powiodło się lepiej.
Radosław Sikorski

Głową w system

Sądziłem, że odetchnę od polityki, sięgając po IV tom „Dziennika 1967-1978”, wielkiego pisarza węgier­skiego Sandora Maraia, który ukazał się niedawno w przekładzie Teresy Worowskiej. Ale gdzie tam! Mimo że autor (urodzony w 1900 r.) pisał ten tom jako starszy pan z dala od ojczyzny, polityka powraca na niemal każdej stronicy.
   Dylemat emigranta, który wyjechał z Węgier w 1948 r. (ale z języka węgierskiego nie wyjechał nigdy). Po latach uzasadnia swoją decyzję. „Naród wie, że pisarz, który pozostaje w ojczyźnie i żyje w tyranii, jest jak oswojona papuga z podciętym językiem, wyuczony brzuchomówca powtarzający zalecenia aktualnej komunistycznej tak­tyki literackiej”. Nieco dalej: „W chwilach kryzysu pisarz staje przed decyzją: czy ma się wypowiadać za pomocą rdzewiejących słów, ale swobodnie, czy raczej dokonywać ortopedycznych wykrętów i kłamać w ojczystym języku? To twarde, zgrzytliwe pytanie. Ale nie sposób go ominąć”. Wybór Maraiego jest jasny: Lepiej być pisarzem wolnym, który pisze „rdzewiejącym językiem” na obczyźnie, niż zniewolonym w kraju. Człowiek nieposiadający swoich przekonań „jest gorszy od swojej własnej karykatury: strach na wróble, słomiana kukła”.
   Marai krytycznie patrzy na tych, którzy - jak nawet najwięksi dysydenci w ZSRR, Sołżenicyn i Sacharow - nie poszli jego drogą, prowadzili swoją działalność w kraju. „Wielkie larum w kręgach literackich, żądają by w Sowie­tach zaprzestano prześladowań inteligenckich dysyden­tów, Amalrika, Sacharowa, Sołżenicyna i innych. Kanclerz Brandt wypowiedział się, że to niedobrze. (...) Wszystko to bardzo ładnie. Ale gdzie był ten Sacharow, Dubczek i cała reszta komunistycznej inteligencji, kiedy - przez 50 lat! - miliony ludzi znikały w sowieckich łagrach, dlaczego mil­czeli, kiedy w krajach komunistycznych dziesiątkowano inteligencję, dlaczego Sacharow pomógł Sowietom w bu­dowaniu bomby wodorowej, kiedy powinien był wiedzieć, że system, któremu daje do ręki tak straszliwą broń, nie jest demokratyczny. (...) Wszyscy oni milczeli, ci Sacharowowie, Dubczekowie, Imre Nagyowie - i odezwali się dopiero wówczas, gdy któraś ze zwalczających się wzajemnie frakcji namówiła ich do tego. Wtedy nagle obudziło się w nich su­mienie. A ci zachodni liberałowie, którzy teraz tak krytykują system sowiecki - gdzie oni byli i co robili przez tych 50 lat, kiedy przecież wiedzieli, co się urzeczywistnia w Sowie­tach”. Ryzykowna to argumentacja, bo pisarze „krajowi” mogą zapytać, gdzie był Marai, kiedy oni tłukli głową w sys­tem. A Imre Nagy zapłacił najwyższą cenę.
   Trudno powiedzieć, do jakiego stopnia Marai krytykuje dysydentów za to, że latami milczeli, a na ile jest to obrona jego własnej drogi niezłomnego emigranta, którego gryzie sumienie, że zamiast być w oblężonym przez sowieckie czołgi Budapeszcie, przyjmuje amerykańskie obywatelstwo i paszport. Nie ma złudzeń co do natury komunizmu i ma za złe nawet takim instytucjom jak CIA i Radio Wolna Europa, z którym latami współpracował, pisząc około tysiąca felie­tonów. „Czasami odczuwam jeszcze pogardliwe wzburze­nie, kiedy myślę o Radiu Wolna Europa - o tym cynicznym oszustwie, które każe futrować Wę­grów i Amerykanów niewiadomej konduity wszelkim dobrem, podczas gdy tych kilku ludzi, którzy pomogli temu przedsięwzięciu stanąć na nogi, (...) z obrzydzeniem było zmuszonych je opuścić. Niemniej jednak - z mojego punktu widzenia - nie mogłem odrzucić tej pracy. Przez kilka lat stanowiła ona prawdziwe zadanie”.
   Szczególnie krytyczny jest Marai w stosunku do Aleksan­dra Sołżenicyna. Co prawda proces jego i Sacharowa nazy­wa „procesem czarownic”, ale czytajmy dalej. „»Sołżenicyn show« rozkręcony na cały regulator. Jakoś nie ufam temu człowiekowi: z maską Dostojewskiego żyje sobie spokoj­nie w Moskwie, gdzie ma mieszkanie i samochód, podczas gdy część prasy sowieckiej uważa go za zdrajcę ojczyzny i wroga ludu - coś tu nie pasuje. I te jego deklaracje, że »nie opuści Rosji«, nie chce żyć na emigracji, one też nie wydają mi się szczere. Więksi pisarze musieli opuścić swoją ojczy­znę, Voltaire, Turgieniew, Hugo, Thomas Mann i liczni inni, którzy żyli na obczyźnie, bo chcieli swobodnie pisać. Wokół Sołżenicyna jest jakiś zapaszek, możliwe, że jest ofiarą, ale możliwe też, że to agent provocateur”. Wśród „większych pisarzy” nie wymienia Marai samego siebie, ale sugestia, czy kompleks autora, są czytelne.

Jest wielkim pisarzem, ma już za sobą 50 wydanych to­mów i pisze następne, ale jest smutny, rozgoryczony, ma za złe, surowo osądza innych. Zazdrość? Próżność? Christiaan Barnard, kardiochirurg, który pierwszy dokonał transplantacji serca, to „Przystojny południowoafrykański rzeźnik, który wyjął serce jednemu umierającemu, żeby je przeszczepić innemu umierającemu, triumfalnie objeż­dża Europę i Amerykę (pacjent, który otrzymał nowe serce, jeszcze żyje, ale chirurg już się o niego nie troszczy (...). To młody człowiek (45 lat) w typie uśmiechniętego cwanego kupca, całkiem jak telewizyjny przystojniak Lindsay, bur­mistrz Nowego Jorku”. Transplantacja serca i zachowanie Barnarda to „cyniczny cyrk, cyrkowy pokaz”, na pytania i wątpliwości włoskich lekarzy „wyszczerzony w uśmiechu rzeźnik odpowiadał z wyższością, a potem poszedł do pa­pieża i do Sophii Loren”.
   Rok 1968. „W Paryżu chaos i objawy anarchii. Pewien żydowski anarchista ze wschodnich Niemiec, niejaki Cohn, rozkręcił studenckie strajki, a naród wielkiej kul­tury w panice przygląda się skutkom”.
Papież przyjął na dłuższej rozmowie Gromykę, sowiec­kiego ministra spraw zagranicznych. Włoska telewizja nie nadała żadnej relacji z tego spotkania. „Ta dyskrecja przy­pomina postawę oficera, który po dobiciu targu mówi do kurwy: »Dobrze, dam ci 20, ale kiedy się spotkamy na ulicy, masz mnie nie poznawać«”.
    „W telewizji pokazują Breżniewa, który całuje w rękę żonę kanclerza Brandta. Brandt jest socjaldemokratą, a więc według oficjalnej doktryny sowieckiej »lokajem kapitalistów«. Breżniew, komunista numer jeden, uprzej­mie kłania się żonie lokaja”.
   Marai wali głową w system oraz w tych, którzy robią to inaczej.
Daniel Passent

Pogrom - słowo zakazane

Grzegorz Gauden napisał niezwykle potrzebną i znakomitą książkę „Lwów. Kres iluzji. Opowieść o pogromie listopadowym 1918” (Wydawnictwo Universitas). Jakieś dwa miesiące temu, po promocji, podszedłem do autora po autograf i z (nieproszonym) komentarzem. Koła narodowo-wyklęte książkę przemilczą - przewidywałem - bo polemika z dziełem tak świetnie udokumentowanym i napisanym byłaby bardzo trudna, jeśli nie wręcz niemożliwa. Oczywiście nie można wykluczyć, że z czasem pojawią się nowe źródła, ale nie zmienią one tego, co najważniejsze: Gauden zerwał zasłonę milczenia, która otaczała jedno z najbardziej tragicznych i zbrodniczych wydarzeń w stosunkach polsko-żydowskich. Pożal się Boże autorytety wyklęte będą starały się tę pozycję przemilczeć, podobnie jak cztery lata temu stało się ze świetną pracą dr. Mirosława Tryczyka „Miasta śmierci. Sąsiedzkie pogromy Żydów” (na Podlasiu). Prędzej się Gauden dowie, że miał pradziadka w carskiej Ochranie i prababcię z koła gospodyń wiejskich w Austro-Węgrzech.
   Ze względu na szczupłe rozmiary felietonu stwierdzam krótko - świetnie napisana i „wychodzona” książka o bestialskim pogromie na miarę Kielc, Pińska, Jedwabnego oraz (m.in.) o tym, dlaczego wydarzenie tak ważne nie doczekało się w ciągu stu lat (!) żadnej poważnej monografii poświęconej temu, ile wkładano wysiłku, by je przemilczeć lub zakłamać. Gauden przez trzy lata docierał do najdrobniejszych szczegółów, by dać obraz przekonujący i kompletny. To niezwykle mocne oskarżenie sprawców i uczestników polskiego pogromu Żydów w historycznym momencie powrotu Lwowa do Macierzy. „Szok” - pisze prof. Andrzej Romanowski. „Szok” - pisze prof. Jan Widacki. „Polityka historyczna, czyli państwowe kłamstwo - niech zostanie na korytarzu” - pisze Adam Zagajewski.
   Gauden nie kluczy, nie owija w bawełnę. „W tamtych czasach antysemityzm stał się dla ogromnej części polskiego społeczeństwa fundamentem tożsamości narodowej. To bezsprzeczny sukces endecji i Romana Dmowskiego. »Jestem antysemitą« było dumną deklaracją składaną publicznie przez Polaków. Żyd, który chciał zostać »prawdziwym Polakiem«, akceptowanym przez nacjonalistów, musiał stać się antysemitą i publicznie składać gorliwe deklaracje antysemickie”.
   Oddział II (kontrwywiad) Naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego informował w meldunku z 30 grudnia 1918 r. (a więc tydzień po listopadowym pogromie): „Przy nieustannym podburzaniu przeciwko Rusinom i Żydom wytworzył się pewien stan psychozy i podłoże psychologiczne dla zastraszających rozmiarami i barbarzyństwem rozruchów antyżydowskich”.
   Andrzej Romanowski w posłowiu przywołuje rozruchy antyżydowskie 1918-1919 w Kielcach, Częstochowie, Kolbuszowej, Lwowie - wszystkie spowodowały ofiary śmiertelne wśród ludności żydowskiej. „Jakkolwiek by nie patrzeć na wydarzenia z lat 1918-1919 wycisnęły piętno na początku naszej niepodległości. Wszak - jak we Lwowie - Polacy zdobywali wolność, bijąc nie zaborców, nawet nie konkurentów do posiadania tej samej ziemi, lecz Żydów. Czy więc przypięta nam przez świat łatka antysemitów naprawdę jest nieuzasadniona?”- pisze. „Nad lwowskim listopadem zaciągnęliśmy kurtynę kłamstwa i niepamięci. Pogłębia to jednak tylko i zwielokrotnia naszą hańbę”.
   Skala pogromu była ogromna, tysiące uczestników, co najmniej kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych wśród ludności żydowskiej, spalone domy, splądrowane mieszkania i sklepy, setki rannych. „Miarą dzikości pogromu był fakt, że zdarzały się wypadki strzelania do Żydów wyskakujących z okien płonących domów”. Wśród uczestników(-ek) pogromu nie brakło zacnych przedstawicieli inteligencji i mieszczaństwa. „Polskie damy w czasie pogromu nie uchybiły obowiązującej etykiecie. »Panie w kapeluszach przychodziły razem ze służącymi, by te zabierały zrabowane rzeczy do domów« - zeznała kupcowa Katz. Mecenas Schaff widzi wśród rabujących osoby »o twarzach nader inteligentnych, wskazujące na zawód inteligentny«”.
   Byli wśród lwowiaków ludzie prawi. Nie ulegali antysemickiemu szałowi. Byli nawet gotowi ponieść ryzyko - pisze Gauden. Pani Polańska ukrywała u siebie pięćdziesięcioletniego Żyda Wiesnera. Żołnierze znaleźli go i chcieli zabić. Na ratunek rzuciła się jego córka i to go uratowało. Nie zabili go, lecz tylko okaleczyli. Władysław Ciołek zamieszkały przy ul. Romanowicza miał odwagę udać się do dzielnicy żydowskiej na ul. Żółkiewską 22, by ratować żydowską rodzinę. Według zeznania świadków zachowanie bandytów „było nie do opisania”. Gdy Ciołek tam przybył, legioniści nie wpuścili go, grozili mu karabinem.
   Żołnierz polski chronił Żydów przed zgromadzonym tłumem i wyprowadził ich płonącą ulicą. „Wynagrodzenia przyjąć nie chciał”.

Ciekawą część książki stanowi semantyka pogromowa. „Pod koniec listopada 1918 r. jednym z największych zmartwień władz Lwowa i polskiego rządu okazało się zagadnienie semantyczne, czyli ich zdaniem nieuprawnione używanie słowa pogrom przez lwowskich Żydów i prasę zagraniczną w odniesieniu do wydarzeń we Lwowie w dniach 22 i 23 listopada 1918 r. Zarówno władze cywilne Lwowa, jak i wojskowe uznały, że tego słowa używać nie wolno” - pisze Gauden. „Ten semantyczny problem coraz mocniej spędzał sen z powiek Ministerstwu Spraw Zagranicznych, bowiem regularnie zaczęło się ono pojawiać w prasie światowej i w rozmowach dyplomatycznych wokół Polski. Czołowym negocjatorem sprawy polskiej w Paryżu był Roman Dmowski, jego antysemityzm oraz »wiadomości o polskich pogromach nie wróżyły dobrze sprawie polskiej w Paryżu«”.
   Adam Zagajewski podkreśla w przedmowie: „W drugiej połowie tej tak potrzebnej książki autor przywołuje próby, dość żałosne, »ratowania honoru miasta«, zacierania tych strasznych faktów”, ale „jeżeli ktoś naprawdę ratuje honor Lwowa, to pisarze tacy jak Grzegorz Gauden”.
   Trzy lata temu „dobra zmiana” wyrzuciła Gaudena ze stanowiska dyrektora Instytutu Książki. Paradoksalnie, powinniśmy dziękować ministrowi Glińskiemu - bez jego światłej decyzji ta książka może by nie powstała.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz