wtorek, 13 sierpnia 2019

Wykipiało



Był postacią wyjątkowo ponurą nawet jak na standardy „dobrej zmiany”. Mimo to trudno uznać odejście Marka Kuchcińskiego za wydarzenie nadzwyczaj istotne. Natura systemu władzy, któremu gorliwie służył, pozostaje bowiem niezmienna.

Niedawny spektakl z marszałkiem Kuchcińskim w roli głównej to w sumie typowa historia dygnitarza, który nadużył przywilejów władzy, wpakował swój obóz w wizerunkowe tarapaty i w efekcie został zmuszony do odejścia. Wiele takich miało już miejsce w przeszłości, niejedna przed nami. Nic zresztą nie wskazuje, aby afera samolotowa miała w istotny sposób wpłynąć na słupki sondażowe. Dokonując wymiany w fotelu marszałkowskim, PiS raczej dmuchało na zimne, niż ratowało swoją skórę w perspektywie wyborów. Zresztą tego typu ekscesy same w sobie nie zmieniają dynamiki politycznej, choć odkładając się, mogą w bliżej nieokreślonej przyszłości osiągnąć masę krytyczną i stać się źródłem prawdziwych problemów.
   Sam Kuchciński jest zresztą figurą równie pospolitą jak postępki, za które poleciał. Posłusznie wykonuje rozkazy. Bez szemrania realizuje partyjne wytyczne na powierzanych mu odcinkach. Nie widać po nim szczególnych ambicji, podobnie jak śladów wewnętrznej rozterki. O takich jak on potocznie mówi się „bierny, mierny, ale wierny”. Pełno ich od niepamiętnych czasów kręci się po politycznych gabinetach. Są na tyle przezroczyści, że można ich używać do wszystkiego. Równie dobrze mogą odgrywać role pozytywne, jak i negatywne. Choć sami mieliby pewnie problem z wytyczeniem etycznej granicy.
   I tak też było z Markiem Kuchcińskim. Odwołany marszałek na swój sposób uosabiał banalność zła, które „dobra zmiana” wyrządziła polskiej demokracji. Jego odejście niczego więc nie zmieni, skoro zły system trwa w najlepsze.

Kto i czym tak naprawdę zgrzeszył?
Tak naprawdę należałoby bowiem zadać pytanie, jak to się stało, że w kraju deklaratywnie przywiązanym do ideałów demokracji Kuchcińskiemu aż do samego końca uchodziło na sucho konsekwentne niszczenie demokratycznej debaty w parlamencie i brutalne kneblowanie opozycji? Dlaczego mityczna „opinia publiczna” skutecznie oburzyła się dopiero wtedy, gdy wyszły na jaw najbardziej przyziemne grzeszki, jakich polityk może się dopuścić? Otóż konkluzja nie może być wesoła. Może i bywamy etycznie wyczuleni, lecz nasz układ odniesienia stanął na głowie.
   W istocie Kuchciński wcale bowiem nie poniósł politycznej odpowiedzialności za swoje czyny. A zatem ta dymisja nie jest w stanie wywołać pożądanej refleksji w jego obozie politycznym. Przeciwnie, za swoją służbę partia na odchodne złożyła marszałkowi hołd. Nie ma tutaj mowy o żadnym nawróceniu grzesznika. Tyle że już sobie pewnie więcej nie polata na koszt podatnika, a jego chwilowa następczymi Elżbieta Witek przez kilka tygodni będzie symulować większą otwartość i wrażliwość. I tyle tego będzie.
   Co innego, gdyby marszałek Kuchciński jakimś cudem poniósł odpowiedzialność za to, za co ponieść powinien. Czyli za notoryczne łamanie parlamentarnych procedur. Zwłaszcza kuriozalne pseudostandardy legislacyjne, które zamieniły polski parlamentaryzm w karykaturę. Za stałą praktykę wrzucania projektów pod obrady Sejmu z zaskoczenia, aby opozycja nie miała czasu się z nimi porządnie zapoznać. Za narzucone szaleńcze tempo pracy nad kluczowymi dla polskiego ustroju ustawami. O Trybunale Konstytucyjnym, Sądzie Najwyższym i KRS, choć procedowano w ten sposób również wiele projektów o mniejszym znaczeniu. W sejmowym ekspresie nie było mowy o legislacyjnej rzetelności. Podmiotom społecznym odbierano prawo do wyrażenia opinii i konsultacji projektów. Błędnie napisane ustawy tworzyły potem chaos prawny na niespotykaną dotąd skalę.
   Powinien również odejść za nagminne manipulowanie porządkiem obrad Sejmu. Za słynne nocne posiedzenia zwoływane bez uprzedzenia i uzasadnienia. Służące jedynie temu, aby uśpić opozycję i opinię publiczną. Przemycić co bardziej bulwersujące rozwiązania albo osłabić wydźwięk niewygodnych dla władzy debat.
   Choć najbardziej chyba odstręczające w marszałkowskiej posłudze Kuchcińskiego bez wątpienia były „ścieżki zdrowia”, które konsekwentnie fundował opozycji. Absurdalnie niskie limity czasowe wystąpień w wielu kluczowych debatach były zapewne elementem odgórnie narzuconej przez partię taktyki podkopującej narracyjne możliwości opozycji. Podobnie jak wyłączanie mikrofonu w pół zdania wybranym opozycyjnym posłom. A już zwłaszcza ustawiczne wlepianie „ulubieńcom” marszałka kar finansowych. Gdyby Sejm był zakładem pracy, szczególnie prześladowany Sławomir Nitras pewnie miałby argumenty, żeby wytoczyć Kuchcińskiemu sprawę o mobbing.
   Nieraz stosował marszałek sztuczki regulaminowe uniemożliwiające opozycji zgłaszanie poprawek do ważnych rządowych ustaw. Owszem, przeważnie w takich przypadkach kierowała opozycyjnymi posłami chęć stosowania obstrukcji. I zapewne nawet nie mieli do końca świadomości, że odgrywają rolę w spektaklu reżyserowanym przez PiS. Sejmowej większości chodziło bowiem właśnie o to, aby pozbawić mniejszość możliwości zaprezentowania swoich racji w sposób godny i możliwie konstruktywny. Wywołać w niej poczucie bezsilności i sprowokować akty destrukcyjne, aby mieć pretekst do usankcjonowania procedury dalszego zaciskania regulaminowego kagańca. Z czasem antydemokratyczne standardy stawały się normą, a opinia publiczna się z nimi oswajała.
   Modelową operacją był oczywiście sławetny „pucz” z grudnia 2016 r., który zaczął się od wykluczenia z obrad posła PO Michała Szczerby za figlarne „panie marszałku kochany” w trakcie debaty nad zmianami ograniczającymi mediom możliwości pracy w Sejmie. Sprowokowani posłowie PO i Nowoczesnej zablokowali sejmową mównicę, w wyniku czego Kuchciński przeniósł obrady do Sali Kolumnowej, nie dopuszczając licznych przedstawicieli opozycji. A tam, mimo problematycznego kworum, przegłosowano poprawki do budżetu. Z drobiazgu zrodził się groźny precedens.
   Osobną szykanowaną grupą w Sejmie były zresztą media oraz obywatelscy obserwatorzy. Jedną z najbardziej symbolicznych scen w tej kadencji było niewpuszczenie do gmachu na Wiejskiej Janiny Ochojskiej, która jedynie pragnęła odwiedzić protestujących niepełnosprawnych. Przebieg tamtego protestu znacznie więcej powiedział o etycznych standardach tej władzy niż cała opozycyjna publicystyka ostatnich czterech lat. Był demonstracją pogardy wobec słabszych, wyrachowanego okrucieństwa i bezwzględności. Reżyserem gorszącego spektaklu i tym razem był Marek Kuchciński.
   Jakże kuriozalnie brzmiały więc teraz jego tłumaczenia, iż korzystał z rządowego samolotu po to, aby być „bliżej ludzi”! Ale nie dajmy się zwieść didaskaliom. To system obecnych rządów jest problemem, nie Kuchciński. I dlatego PiS nie mogło sobie pozwolić na prawdziwe rozliczenie marszałka. Musiałoby rozliczyć samo siebie.
   Wiele współczesnych demokracji ma problem z rozdzieleniem władzy ustawodawczej od wykonawczej. Tradycyjne funkcje parlamentów ulegają erozji, ich kompetencje rozpraszają się. Mimo wszystko pozostają kluczowymi filarami ustrojowymi.
   Rodzimy parlamentaryzm dodatkowo legitymizują tradycje historyczne. Demokracja szlachecka w I Rzeczpospolitej realizowała się przecież poprzez sejmikowanie. Powszechnie uważano, że system delegujący przedstawicieli do ciał ustawodawczych zapewni równowagę pomiędzy tyranią i anarchią. Kto jak kto, ale właśnie obecna prawica, tak chętnie przywołująca sarmackie dziedzictwo, powinna o tym pamiętać. Polscy sarmaci uważali się za równych sobie członków wspólnoty politycznej, co nakładało obowiązek dochodzenia do jednomyślności. Tym istotniejsza stawała się debata, w której naprawdę chodziło o przekonanie do swoich racji, a nie tylko ich publiczne zamanifestowanie.

Hufce na Wiejskiej
Ta tradycja przetrwała wieki. Stanowiła o fenomenie wielkiej Solidarności. Na ówczesnych związkowych zgromadzeniach najważniejsze było to, aby po prostu się wygadać. Choćby kosztem spowolnienia procesu decyzyjnego, mniejszej sprawności i sterowności dziesięciomilionowego ruchu. Gdyby prowadzącym obrady pierwszego zjazdu Solidarności w 1981 r. (czyli swoistego parlamentu wolnych Polaków) przyszło do głowy wyłączać delegatom mikrofony, zapewne zostaliby wywiezieni z sali obrad na taczkach.
   Trudno też zapomnieć odświętny nastrój towarzyszący pierwszym posiedzeniom Sejmu wybranego w czerwcu 1989 r., niezwykłą jak na dzisiejsze standardy kulturę debaty, poczucie wspólnoty wszystkich sił politycznych ponad poglądami i biografiami. Niesłusznie porównywano w ostatnich latach nocne ekspresy legislacyjne PiS z pracami Sejmu kontraktowego nad pakietem balcerowiczowskich ustaw w ostatnich dniach grudnia 1989 r. Owszem, także wówczas pracowano nocami i pod presją czasu. Ale mając wspólną świadomość rangi wielkiego wyzwania oraz zgadzając się co do ogólnych celów reformy. Podział na rządzącą większość oraz opozycyjną mniejszość został wtedy zawieszony. I to za przyzwoleniem obu stron.
   Bywają oczywiście różne systemy. Konsensualne, czyli takie, w których opozycja ma pewien wpływ na legislację (kosztem częściowego zatarcia osi podziału politycznego). Oraz antagonistyczne, gdzie większość rządzi, a mniejszość krytykuje. W pierwszej dekadzie III RP polski parlamentaryzm jeszcze był bliższy pierwszemu z modeli. Pamiątką po tej epoce jest konstytucja z 1997 r., będąca kompromisem niemal wszystkich ówczesnych sił parlamentarnych.
   W kolejnej dekadzie wahadło zaczynało się przechylać ku modelowi antagonistycznemu. Poziom konfliktu politycznego stale się już podnosił. Logika wojenna stopniowo zmieniała charakter i język debat sejmowych. Frakcje parlamentarne coraz bardziej upodabniały się do zdyscyplinowanych hufców zbrojnych, ubywało za to z Wiejskiej niedających się podporządkować dyscyplinie politycznych indywidualistów. Kolejni marszałkowie już nie pozowali na słynących z obiektywizmu brytyjskich speakerów. Zamiast tego wchodzili w rolę strażników interesu swych formacji. Pierwszym jednoznacznie partyjnym marszałkiem był Marek Jurek z PiS, zajmujący to stanowisko w latach 2005-07.

Kto jest posłem drugiej kategorii?
Po części problem zakodowany został w konstytucji, która nie zadbała należycie o rozdzielenie kompetencji władzy ustawodawczej i wykonawczej. Twórcy ustawy zasadniczej mieli za sobą doświadczenie brutalnych wojen, jakie prezydent Wałęsa toczył z Sejmem w pierwszej połowie lat 90. Osłabiono więc prerogatywy głowy państwa. Nie przewidziano jednak, że już wkrótce zaczną się kształtować wielkie, scentralizowane i wodzowskie partie. Ich liderzy będą zaś skłonni rządzić krajem dokładnie tak, jak swoimi ugrupowaniami. Ograniczając autonomię formalnie niezależnych ciał, kumulując w jednym ręku coraz więcej uprawnień.
   Już za rządów PO Sejm stał się przedłużeniem władzy wykonawczej, która potrzebowała sprawnego mechanizmu służącego do przepychania rządowych projektów. Sala sejmowa nadal była areną spektaklu, ale już komisje - do tej pory będące miejscem dyskretnego ucierania się zdań ponad wielkimi liniami podziałów politycznych - zostały przekształcone w zdyscyplinowane maszynki do głosowania rządowych przedłożeń. Wpływ opozycji na legislację był zredukowany do minimum. Inna sprawa, że PiS nigdy nie było specjalnie zainteresowane jakąkolwiek kooperacją z rządzącymi i od początku wybrało kurs jednoznacznie konfrontacyjny.
   W modelu silnie spolaryzowanym dodatkowego znaczenia nabierają prawa opozycji parlamentarnej. Jej narzędzia oddziaływania poważnie się bowiem kurczą. Skoro główną bronią staje się teraz krytyka rządzących, należy jej zagwarantować nieskrępowane prawo do jej wygłaszania, mnożenia wątpliwości, zadawania pytań.
    „Art. 4 konstytucji mówi, że naród, cały naród sprawuje władzę przez swych przedstawicieli. Art. 96 konstytucji mówi, że wybory są równe. Z tego wynika, że konstytucja nie różnicuje statusu posłów. Status ten różnicuje wynik wyborczy i oczywiście wtedy decydujący głos w swej masie mają posłowie zwycięskiego ugrupowania. Ale to nie znaczy, że posłowie opozycyjni nie mają żadnych praw, nie liczą się. Zgodnie z konstytucją wszyscy posłowie sprawują władzę, wszyscy. Konstytucja nie różnicuje ich (…)”. Tak mówiła w Sejmie w grudniu 2012 r. posłanka Krystyna Pawłowicz. Był to jej głos w debacie nad przedstawionym wówczas przez PiS „pakietem demokratycznym”. Projekt całkiem sensownie odpowiadał na pogłębiającą się nierównowagę w parlamentarnej rywalizacji.
   Jakimi środkami PiS pragnęło wyrównać statusy? Zniesieniem prawa marszałka do arbitralnego wprowadzania projektów pod porządek obrad (czyli likwidacją sejmowej „zamrażarki”), przyznaniem klubom opozycyjnym prawa do wyznaczania po jednym własnym punkcie w porządku obrad, większym szacunkiem dla projektów obywatelskich, szczególnym trybem prac nad legislacją podatkową oraz zobowiązaniem rządu do informowania posłów o celach dyplomatycznych przed szczytami unijnymi. Swoje wystąpienie Pawłowicz zakończyła deklaracją, iż w zdominowanym przez PO Sejmie „czuje się posłem drugiej kategorii”.
   Choć patrząc z dzisiejszej perspektywy, w ówczesnym układzie parlamentarnym pisowska opozycja chyba nie czuła się najgorzej, skoro domagała się w gruncie rzeczy tak niewiele. Nie znalazły się w „pakiecie demokratycznym” - notabene po 2015 r. zarzuconym przez tę partię - postulaty sięgające rudymentów aktywności poselskiej. Był to projekt odcinkowej korekty, raczej zorientowany na poprawę komfortu i zwiększenie wpływu na rzeczywistość niż zagwarantowanie elementarnych praw.
   Dziś w analogicznym pakiecie podobne cząstkowe rozwiązania wywołałyby co najwyżej wzruszenie ramion. W pozostawionym przez Kuchcińskiego sejmowym folwarku należałoby bowiem uregulować od nowa praktycznie wszystko. Ucywilizować proces określania porządku obrad, określić minimalne ramy czasowe debat parlamentarnych, przywrócić autonomię komisji sejmowych (obecnie bez zgody marszałka nie można ich zwoływać), wreszcie uzbroić posłów w immunitety przed wszechwładzą marszałka, zagwarantować stałość ich uposażeń, przyznać prawo odwołania się od arbitralnych decyzji.

Kuchciński wprost do historii
Taka jest bowiem właściwa miara upadku polskiego parlamentu. I nie ma wątpliwości, że dopóki trwają rządy PiS, nie będzie mowy o przywróceniu właściwych standardów i powagi obu Izb. Oczywiście nie od Kuchcińskiego zaczął się regres. Problem w tym, że ustanowiony pod jego batem model relacji rządzącej większości z opozycją jest usankcjonowany ogólną filozofią rządzenia państwem Kaczyńskiego. Filozofią, która nie daje się pogodzić z konstytucyjną normą.
   Bo o ile wszystkie polskie konstytucje, począwszy od majowej z 1791 r., uznawały wszystkich posłów bez względu na orientację za „reprezentantów całego narodu” (o czym mówiła w cytowanej wyżej wypowiedzi Krystyna Pawłowicz), to Kaczyński - zarówno słowem, jak i czynem - owej równości fundamentalnie zaprzecza. W narzuconym przez PiS porządku z natury uprzywilejowana może być tylko jedna strona konfliktu, rzekomo dziedzicząca gen patriotyzmu, a zatem roszcząca sobie wyłączne prawo do reprezentowania wspólnoty. Podkreślają to na każdym kroku wszystkie retoryczne ornamenty w rodzaju „obozu patriotycznego” czy zgoła „propolskiego”. Druga strona - w domyśle niepatriotyczna i antypolska - tym samym zostaje wykluczona poza nawias wspólnoty i nie ma prawa do godnego reprezentowania jej interesów.
   W nieco innej formie rozwinął Kaczyński tę myśl w lutym 2017 r. podczas debaty sejmowej nad wotum nieufności dla marszałka Kuchcińskiego, będącym odpowiedzią na przeniesienie obrad do Sali Kolumnowej. Prezes mówił wtedy, że „pan marszałek pracuje na takiej niwie, którą można najkrócej określić: likwidacja w Polsce tego zespołu patologicznych relacji społecznych, które nazywają się postkomunizmem”. Dodając, iż „pracuje doskonale i dlatego będzie miał piękne miejsce w polskiej historii”.
   Dziś nic nie wskazuje, aby wymuszona dymisja Kuchcińskiego w jakikolwiek sposób unieważniła tamte słowa Kaczyńskiego. I dlatego nie należy do niej przywiązywać szczególnej wagi.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz