Był postacią
wyjątkowo ponurą nawet jak na standardy „dobrej zmiany”. Mimo to trudno uznać
odejście Marka Kuchcińskiego za wydarzenie nadzwyczaj istotne. Natura systemu
władzy, któremu gorliwie służył, pozostaje bowiem niezmienna.
Niedawny spektakl z marszałkiem
Kuchcińskim w roli głównej to w sumie typowa historia dygnitarza,
który nadużył przywilejów władzy, wpakował swój obóz w wizerunkowe
tarapaty i w efekcie został zmuszony do odejścia. Wiele takich miało
już miejsce w przeszłości, niejedna przed nami. Nic zresztą nie wskazuje,
aby afera samolotowa miała w istotny sposób wpłynąć na słupki sondażowe.
Dokonując wymiany w fotelu marszałkowskim, PiS raczej dmuchało na zimne,
niż ratowało swoją skórę w perspektywie wyborów. Zresztą tego typu ekscesy
same w sobie nie zmieniają dynamiki politycznej, choć odkładając się, mogą
w bliżej nieokreślonej przyszłości osiągnąć masę krytyczną i stać się
źródłem prawdziwych problemów.
Sam Kuchciński jest
zresztą figurą równie pospolitą jak postępki, za które poleciał. Posłusznie
wykonuje rozkazy. Bez szemrania realizuje partyjne wytyczne na powierzanych mu
odcinkach. Nie widać po nim szczególnych ambicji, podobnie jak śladów
wewnętrznej rozterki. O takich jak on potocznie mówi się „bierny, mierny,
ale wierny”. Pełno ich od niepamiętnych czasów kręci się po politycznych
gabinetach. Są na tyle przezroczyści, że można ich używać do wszystkiego.
Równie dobrze mogą odgrywać role pozytywne, jak i negatywne. Choć sami
mieliby pewnie problem z wytyczeniem etycznej granicy.
I tak też było
z Markiem Kuchcińskim. Odwołany marszałek na swój sposób uosabiał
banalność zła, które „dobra zmiana” wyrządziła polskiej demokracji. Jego
odejście niczego więc nie zmieni, skoro zły system trwa w najlepsze.
Kto i czym tak
naprawdę zgrzeszył?
Tak naprawdę należałoby bowiem zadać pytanie, jak to się
stało, że w kraju deklaratywnie przywiązanym do ideałów demokracji
Kuchcińskiemu aż do samego końca uchodziło na sucho konsekwentne niszczenie
demokratycznej debaty w parlamencie i brutalne kneblowanie opozycji?
Dlaczego mityczna „opinia publiczna” skutecznie oburzyła się dopiero wtedy, gdy
wyszły na jaw najbardziej przyziemne grzeszki, jakich polityk może się
dopuścić? Otóż konkluzja nie może być wesoła. Może i bywamy etycznie wyczuleni,
lecz nasz układ odniesienia stanął na głowie.
W istocie
Kuchciński wcale bowiem nie poniósł politycznej odpowiedzialności za swoje
czyny. A zatem ta dymisja nie jest w stanie wywołać pożądanej
refleksji w jego obozie politycznym. Przeciwnie, za swoją służbę partia na
odchodne złożyła marszałkowi hołd. Nie ma tutaj mowy o żadnym nawróceniu
grzesznika. Tyle że już sobie pewnie więcej nie polata na koszt podatnika,
a jego chwilowa następczymi Elżbieta Witek przez kilka tygodni będzie
symulować większą otwartość i wrażliwość. I tyle tego będzie.
Co innego, gdyby
marszałek Kuchciński jakimś cudem poniósł odpowiedzialność za to, za co ponieść
powinien. Czyli za notoryczne łamanie parlamentarnych procedur. Zwłaszcza
kuriozalne pseudostandardy legislacyjne, które zamieniły polski parlamentaryzm
w karykaturę. Za stałą praktykę wrzucania projektów pod obrady Sejmu
z zaskoczenia, aby opozycja nie miała czasu się z nimi porządnie
zapoznać. Za narzucone szaleńcze tempo pracy nad kluczowymi dla polskiego
ustroju ustawami. O Trybunale Konstytucyjnym, Sądzie Najwyższym
i KRS, choć procedowano w ten sposób również wiele projektów
o mniejszym znaczeniu. W sejmowym ekspresie nie było mowy
o legislacyjnej rzetelności. Podmiotom społecznym odbierano prawo do
wyrażenia opinii i konsultacji projektów. Błędnie napisane ustawy tworzyły
potem chaos prawny na niespotykaną dotąd skalę.
Powinien również
odejść za nagminne manipulowanie porządkiem obrad Sejmu. Za słynne nocne
posiedzenia zwoływane bez uprzedzenia i uzasadnienia. Służące jedynie
temu, aby uśpić opozycję i opinię publiczną. Przemycić co bardziej
bulwersujące rozwiązania albo osłabić wydźwięk niewygodnych dla władzy debat.
Choć najbardziej
chyba odstręczające w marszałkowskiej posłudze Kuchcińskiego bez wątpienia
były „ścieżki zdrowia”, które konsekwentnie fundował opozycji. Absurdalnie
niskie limity czasowe wystąpień w wielu kluczowych debatach były zapewne
elementem odgórnie narzuconej przez partię taktyki podkopującej narracyjne
możliwości opozycji. Podobnie jak wyłączanie mikrofonu w pół zdania
wybranym opozycyjnym posłom. A już zwłaszcza ustawiczne wlepianie
„ulubieńcom” marszałka kar finansowych. Gdyby Sejm był zakładem pracy,
szczególnie prześladowany Sławomir Nitras pewnie miałby argumenty, żeby wytoczyć
Kuchcińskiemu sprawę o mobbing.
Nieraz stosował
marszałek sztuczki regulaminowe uniemożliwiające opozycji zgłaszanie poprawek
do ważnych rządowych ustaw. Owszem, przeważnie w takich przypadkach
kierowała opozycyjnymi posłami chęć stosowania obstrukcji. I zapewne nawet
nie mieli do końca świadomości, że odgrywają rolę w spektaklu
reżyserowanym przez PiS. Sejmowej większości chodziło bowiem właśnie o to,
aby pozbawić mniejszość możliwości zaprezentowania swoich racji w sposób
godny i możliwie konstruktywny. Wywołać w niej poczucie bezsilności
i sprowokować akty destrukcyjne, aby mieć pretekst do usankcjonowania
procedury dalszego zaciskania regulaminowego kagańca. Z czasem
antydemokratyczne standardy stawały się normą, a opinia publiczna się
z nimi oswajała.
Modelową operacją był oczywiście sławetny
„pucz” z grudnia 2016 r., który zaczął się od wykluczenia
z obrad posła PO Michała Szczerby za figlarne „panie marszałku kochany”
w trakcie debaty nad zmianami ograniczającymi mediom możliwości pracy
w Sejmie. Sprowokowani posłowie PO i Nowoczesnej zablokowali sejmową
mównicę, w wyniku czego Kuchciński przeniósł obrady do Sali Kolumnowej,
nie dopuszczając licznych przedstawicieli opozycji. A tam, mimo
problematycznego kworum, przegłosowano poprawki do budżetu. Z drobiazgu
zrodził się groźny precedens.
Osobną szykanowaną
grupą w Sejmie były zresztą media oraz obywatelscy obserwatorzy. Jedną
z najbardziej symbolicznych scen w tej kadencji było niewpuszczenie
do gmachu na Wiejskiej Janiny Ochojskiej, która jedynie pragnęła odwiedzić
protestujących niepełnosprawnych. Przebieg tamtego protestu znacznie więcej
powiedział o etycznych standardach tej władzy niż cała opozycyjna
publicystyka ostatnich czterech lat. Był demonstracją pogardy wobec słabszych,
wyrachowanego okrucieństwa i bezwzględności. Reżyserem gorszącego
spektaklu i tym razem był Marek Kuchciński.
Jakże kuriozalnie
brzmiały więc teraz jego tłumaczenia, iż korzystał z rządowego samolotu po
to, aby być „bliżej ludzi”! Ale nie dajmy się zwieść didaskaliom. To system
obecnych rządów jest problemem, nie Kuchciński. I dlatego PiS nie mogło
sobie pozwolić na prawdziwe rozliczenie marszałka. Musiałoby rozliczyć samo
siebie.
Wiele współczesnych
demokracji ma problem z rozdzieleniem władzy ustawodawczej od wykonawczej.
Tradycyjne funkcje parlamentów ulegają erozji, ich kompetencje rozpraszają się.
Mimo wszystko pozostają kluczowymi filarami ustrojowymi.
Rodzimy
parlamentaryzm dodatkowo legitymizują tradycje historyczne. Demokracja
szlachecka w I Rzeczpospolitej realizowała się przecież poprzez
sejmikowanie. Powszechnie uważano, że system delegujący przedstawicieli do ciał
ustawodawczych zapewni równowagę pomiędzy tyranią i anarchią. Kto jak kto,
ale właśnie obecna prawica, tak chętnie przywołująca sarmackie dziedzictwo,
powinna o tym pamiętać. Polscy sarmaci uważali się za równych sobie
członków wspólnoty politycznej, co nakładało obowiązek dochodzenia do
jednomyślności. Tym istotniejsza stawała się debata, w której naprawdę
chodziło o przekonanie do swoich racji, a nie tylko ich publiczne
zamanifestowanie.
Hufce na Wiejskiej
Ta tradycja przetrwała wieki. Stanowiła o fenomenie
wielkiej Solidarności. Na ówczesnych związkowych zgromadzeniach najważniejsze
było to, aby po prostu się wygadać. Choćby kosztem spowolnienia procesu
decyzyjnego, mniejszej sprawności i sterowności dziesięciomilionowego
ruchu. Gdyby prowadzącym obrady pierwszego zjazdu Solidarności
w 1981 r. (czyli swoistego parlamentu wolnych Polaków) przyszło do
głowy wyłączać delegatom mikrofony, zapewne zostaliby wywiezieni z sali
obrad na taczkach.
Trudno też
zapomnieć odświętny nastrój towarzyszący pierwszym posiedzeniom Sejmu wybranego
w czerwcu 1989 r., niezwykłą jak na dzisiejsze standardy kulturę
debaty, poczucie wspólnoty wszystkich sił politycznych ponad poglądami
i biografiami. Niesłusznie porównywano w ostatnich latach nocne
ekspresy legislacyjne PiS z pracami Sejmu kontraktowego nad pakietem
balcerowiczowskich ustaw w ostatnich dniach grudnia 1989 r. Owszem,
także wówczas pracowano nocami i pod presją czasu. Ale mając wspólną świadomość
rangi wielkiego wyzwania oraz zgadzając się co do ogólnych celów reformy.
Podział na rządzącą większość oraz opozycyjną mniejszość został wtedy
zawieszony. I to za przyzwoleniem obu stron.
Bywają oczywiście
różne systemy. Konsensualne, czyli takie, w których opozycja ma pewien
wpływ na legislację (kosztem częściowego zatarcia osi podziału politycznego).
Oraz antagonistyczne, gdzie większość rządzi, a mniejszość krytykuje.
W pierwszej dekadzie III RP polski parlamentaryzm jeszcze był bliższy pierwszemu
z modeli. Pamiątką po tej epoce jest konstytucja z 1997 r.,
będąca kompromisem niemal wszystkich ówczesnych sił parlamentarnych.
W kolejnej
dekadzie wahadło zaczynało się przechylać ku modelowi antagonistycznemu. Poziom
konfliktu politycznego stale się już podnosił. Logika wojenna stopniowo
zmieniała charakter i język debat sejmowych. Frakcje parlamentarne coraz
bardziej upodabniały się do zdyscyplinowanych hufców zbrojnych, ubywało za to
z Wiejskiej niedających się podporządkować dyscyplinie politycznych
indywidualistów. Kolejni marszałkowie już nie pozowali na słynących
z obiektywizmu brytyjskich speakerów. Zamiast tego wchodzili w rolę
strażników interesu swych formacji. Pierwszym jednoznacznie partyjnym
marszałkiem był Marek Jurek z PiS, zajmujący to stanowisko w latach
2005-07.
Kto jest posłem
drugiej kategorii?
Po części problem zakodowany został w konstytucji,
która nie zadbała należycie o rozdzielenie kompetencji władzy ustawodawczej
i wykonawczej. Twórcy ustawy zasadniczej mieli za sobą doświadczenie
brutalnych wojen, jakie prezydent Wałęsa toczył z Sejmem w pierwszej
połowie lat 90. Osłabiono więc prerogatywy głowy państwa. Nie przewidziano
jednak, że już wkrótce zaczną się kształtować wielkie, scentralizowane
i wodzowskie partie. Ich liderzy będą zaś skłonni rządzić krajem dokładnie
tak, jak swoimi ugrupowaniami. Ograniczając autonomię formalnie niezależnych
ciał, kumulując w jednym ręku coraz więcej uprawnień.
Już za rządów PO
Sejm stał się przedłużeniem władzy wykonawczej, która potrzebowała sprawnego
mechanizmu służącego do przepychania rządowych projektów. Sala sejmowa nadal
była areną spektaklu, ale już komisje - do tej pory będące miejscem dyskretnego
ucierania się zdań ponad wielkimi liniami podziałów politycznych - zostały przekształcone
w zdyscyplinowane maszynki do głosowania rządowych przedłożeń. Wpływ
opozycji na legislację był zredukowany do minimum. Inna sprawa, że PiS nigdy
nie było specjalnie zainteresowane jakąkolwiek kooperacją z rządzącymi
i od początku wybrało kurs jednoznacznie konfrontacyjny.
W modelu
silnie spolaryzowanym dodatkowego znaczenia nabierają prawa opozycji
parlamentarnej. Jej narzędzia oddziaływania poważnie się bowiem kurczą. Skoro
główną bronią staje się teraz krytyka rządzących, należy jej zagwarantować
nieskrępowane prawo do jej wygłaszania, mnożenia wątpliwości, zadawania pytań.
„Art. 4 konstytucji mówi, że naród, cały naród
sprawuje władzę przez swych przedstawicieli. Art. 96 konstytucji mówi, że
wybory są równe. Z tego wynika, że konstytucja nie różnicuje statusu
posłów. Status ten różnicuje wynik wyborczy i oczywiście wtedy decydujący
głos w swej masie mają posłowie zwycięskiego ugrupowania. Ale to nie
znaczy, że posłowie opozycyjni nie mają żadnych praw, nie liczą się. Zgodnie z konstytucją
wszyscy posłowie sprawują władzę, wszyscy. Konstytucja nie różnicuje ich (…)”.
Tak mówiła w Sejmie w grudniu 2012 r. posłanka Krystyna
Pawłowicz. Był to jej głos w debacie nad przedstawionym wówczas przez PiS
„pakietem demokratycznym”. Projekt całkiem sensownie odpowiadał na pogłębiającą
się nierównowagę w parlamentarnej rywalizacji.
Jakimi środkami PiS
pragnęło wyrównać statusy? Zniesieniem prawa marszałka do arbitralnego
wprowadzania projektów pod porządek obrad (czyli likwidacją sejmowej
„zamrażarki”), przyznaniem klubom opozycyjnym prawa do wyznaczania po jednym
własnym punkcie w porządku obrad, większym szacunkiem dla projektów
obywatelskich, szczególnym trybem prac nad legislacją podatkową oraz
zobowiązaniem rządu do informowania posłów o celach dyplomatycznych przed
szczytami unijnymi. Swoje wystąpienie Pawłowicz zakończyła deklaracją, iż
w zdominowanym przez PO Sejmie „czuje się posłem drugiej kategorii”.
Choć patrząc
z dzisiejszej perspektywy, w ówczesnym układzie parlamentarnym
pisowska opozycja chyba nie czuła się najgorzej, skoro domagała się
w gruncie rzeczy tak niewiele. Nie znalazły się w „pakiecie
demokratycznym” - notabene po 2015 r. zarzuconym przez tę partię -
postulaty sięgające rudymentów aktywności poselskiej. Był to projekt odcinkowej
korekty, raczej zorientowany na poprawę komfortu i zwiększenie wpływu na
rzeczywistość niż zagwarantowanie elementarnych praw.
Dziś
w analogicznym pakiecie podobne cząstkowe rozwiązania wywołałyby co
najwyżej wzruszenie ramion. W pozostawionym przez Kuchcińskiego sejmowym
folwarku należałoby bowiem uregulować od nowa praktycznie wszystko.
Ucywilizować proces określania porządku obrad, określić minimalne ramy czasowe
debat parlamentarnych, przywrócić autonomię komisji sejmowych (obecnie bez
zgody marszałka nie można ich zwoływać), wreszcie uzbroić posłów
w immunitety przed wszechwładzą marszałka, zagwarantować stałość ich
uposażeń, przyznać prawo odwołania się od arbitralnych decyzji.
Kuchciński wprost do
historii
Taka jest bowiem właściwa miara upadku polskiego parlamentu.
I nie ma wątpliwości, że dopóki trwają rządy PiS, nie będzie mowy
o przywróceniu właściwych standardów i powagi obu Izb. Oczywiście nie od
Kuchcińskiego zaczął się regres. Problem w tym, że ustanowiony pod jego batem
model relacji rządzącej większości z opozycją jest usankcjonowany ogólną
filozofią rządzenia państwem Kaczyńskiego. Filozofią, która nie daje się
pogodzić z konstytucyjną normą.
Bo o ile
wszystkie polskie konstytucje, począwszy od majowej z 1791 r.,
uznawały wszystkich posłów bez względu na orientację za „reprezentantów całego
narodu” (o czym mówiła w cytowanej wyżej wypowiedzi Krystyna
Pawłowicz), to Kaczyński - zarówno słowem, jak i czynem - owej równości
fundamentalnie zaprzecza. W narzuconym przez PiS porządku z natury
uprzywilejowana może być tylko jedna strona konfliktu, rzekomo dziedzicząca gen
patriotyzmu, a zatem roszcząca sobie wyłączne prawo do reprezentowania
wspólnoty. Podkreślają to na każdym kroku wszystkie retoryczne ornamenty
w rodzaju „obozu patriotycznego” czy zgoła „propolskiego”. Druga strona -
w domyśle niepatriotyczna i antypolska - tym samym zostaje wykluczona
poza nawias wspólnoty i nie ma prawa do godnego reprezentowania jej
interesów.
W nieco innej
formie rozwinął Kaczyński tę myśl w lutym 2017 r. podczas debaty
sejmowej nad wotum nieufności dla marszałka Kuchcińskiego, będącym odpowiedzią
na przeniesienie obrad do Sali Kolumnowej. Prezes mówił wtedy, że „pan
marszałek pracuje na takiej niwie, którą można najkrócej określić: likwidacja
w Polsce tego zespołu patologicznych relacji społecznych, które nazywają
się postkomunizmem”. Dodając, iż „pracuje doskonale i dlatego będzie miał
piękne miejsce w polskiej historii”.
Dziś nic nie
wskazuje, aby wymuszona dymisja Kuchcińskiego w jakikolwiek sposób
unieważniła tamte słowa Kaczyńskiego. I dlatego nie należy do niej
przywiązywać szczególnej wagi.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz