Kiedy jest źle, rusza
na Śląsk, do domu, do rodziców, po spokój. To tam kieruje się swoim BMW, mknie
autostradą, mając 2,6 promila alkoholu we krwi.
Życie mija od wkłucia do wkłucia, marnego
posiłku zwracanego po chwili, ale też na spotkaniach, rozmowach: wyjdziemy
z tego wszyscy, będzie dobrze, w ręce coś strzyka, pewnie są już
przerzuty. Na głowie nie ma włosów, w głowie jest świadomość: jak nie
teraz, to może nigdy”. Piotrowi Mucharskiemu w książce „Wygrać życie”
powie: „Choroba to moment, w którym można pokochać życie”. Książka,
łamiąca społeczne tabu, irracjonalny lęk przed rakiem, szybko staje się
bestsellerem. Z Kamila Durczoka, telewizyjnej gwiazdy, czyni kogoś
bliskiego tysiącom chorych, intymnego doradcę, przewodnika. Ale tamto
doświadczenie obudziło w nim - napisze później - „zachłanność na życie,
której wcześniej się po sobie nawet nie spodziewałem”. Bo jeśli gdzieś szukać
powodów tego, co się z nim dzieje - twierdzą ci, którzy jeszcze chcą
o nim mówić - to ciepły maj w Gliwicach, oddział onkologii, mała,
jasna sala, łóżko i godz. 5.12, kiedy pielęgniarka wyciąga z jego
ręki wenflon po ostatniej w życiu chemii.
Do szczytu
W jego słowach wypowiadanych publicznie można znaleźć
punkty powtarzające się jak refren. Pierwszy dotyczy granic prywatności.
W wywiadach powtarza, że to on decyduje o tym, co mamy o nim
wiedzieć. Drugi refren to rodzinny dom. Do niego wraca, w nim leczy rany.
Śląsk to azyl, miejsce odpoczynku, wśród swoich, rozumiejących, nieoceniających.
Trzeci to szybkość. Pęd za newsem, pęd za konkurencją. Szybkość, z jaką
rozprzestrzeniają się nowotworowe komórki. Banalna szybkość samochodu,
motocykla, która pomaga się zrelaksować, poczuć jak prawdziwy facet.
I szybka, bardzo szybka kariera.
Na swoją pozycję przecież
ciężko zapracował. Wychowuje się w typowej śląskiej rodzinie, na typowym
śląskim osiedlu. Tata jest mechanikiem samochodowym, mama dba o dom. On
musi w życiu rozpychać się łokciami. Pierwsze pieniądze zarabia
w hurtowni serów. Jako 19-latek zatrudnia się w fabryce Fiata w
Tychach. Praca jest nudna, ale pieniądze dobre. Ma charyzmę, autorytet.
Dziewczynom się podoba, nosi się na popersa, grzywkę pielęgnuje od szóstej
rano. Gdzie się pojawia, tam wyrasta na lidera. Chce zostać prawnikiem, ale na
studiach na Uniwersytecie Śląskim robi praktyki w studenckim radiu EGIDA
i zakochuje się w „sitku”. W 1991 r. zaczyna pracę w Radiu
Katowice. Na początku jest ciężko, trzeba wstawać wcześnie rano, ale
z emocjami, adrenaliną, w końcu o to w tym zawodzie chodzi.
Rok później jedzie na Bałkany, robi reportaż o wojnie. Ma tylko 24 lata,
kiedy dostaje propozycję nie do odrzucenia. Zostaje naczelnym pierwszego
komercyjnego radia na Śląsku - TOP FM.
Od 1994 r.
kariera przyspiesza. Zaczyna wtedy pracę w oddziale Telewizji Polskiej
w Katowicach. Rozmawia z politykami. Zawsze przygotowany, czujny. Nie
pozwala politykom na lanie wody. Szybko zostaje zauważony przez centralę. Od
2001 r. prowadzi główne wydanie „Wiadomości”. Jego styl się wyróżnia.
W roku, w którym startuje i rewolucjonizuje rynek telewizja
TVN24, newsy czytane z promptera prezentuje z nieukrywanymi emocjami.
Potrafi pokazać irytację, rozbawienie, smutek. Przeciętny widz „Wiadomości”
może się z nim utożsamić - jest bardziej „nasz”. W okresie zmęczenia
rządami AWS, a później aferami lewicy, jest jak ludowy trybun. Kiedy
dociska polityka w programie publicystycznym, wydaje się, jakby robił to
w imieniu zwykłego Polaka. W czasie jego pracy w „Wiadomościach”
nikomu nie przychodzi do głowy nazwać go bufonem, zarozumialcem.
W 2000 r. zostanie Dziennikarzem Roku. Rok później otrzyma Wiktora
Publiczności. Zdobędzie tę nagrodę jeszcze cztery razy.
Do wypisu
O chorobie wiedzą już bliscy, współpracownicy,
szefowie. Widzowie się domyślają. W końcu postanawia o wszystkim
opowiedzieć. Pod koniec „Wiadomości” wstaje, przechodzi kilka kroków,
a z reżyserki, na jego prośbę, kolega puszcza nagrane wcześniej
cztery zdania. W dotyczącym przewidywań na przyszłość ma powiedzieć „mam
nadzieję”. W ostatniej chwili zmienia tekst na „mocno wierzę”.
Kilkadziesiąt dni
wcześniej oddział onkologii w Gliwicach stał się jego drugim domem. Na
parterze szpitala jest jeszcze względny spokój, typowa polska poczekalnia. Inny
świat otwiera się, jak opowie Piotrowi Mucharskiemu, na piętrze, po odsunięciu
się drzwi windy. Tu żarty się kończą. Są chemie i ich skutki, wychudzone
ciała podłączone do kabli, diagnozy i wyroki śmierci. Choroba nie
uszlachetnia. Wśród pacjentów pozostaje kimś szczególnym. Onkolog będzie potem
mówił innym pacjentom, że leżą na łóżku Durczoka.
Zaczęło się od krwiaka pod skórą na plecach i rutynowej
operacji. Onkolog jest po męsku szczery: będzie gorzej. Najpierw jest zabieg
i drżenie o to, by złym cięciem nie spowodować rozrostu komórek
nowotworowych. Potem jest cierpienie po operacji, z trudem zabliźniająca
się rana. Pierwsza chemia - nie taka zła. Potem kolejna i dni spędzane
w toalecie. „Powolne zabijanie, ale tak, żeby pan nie umarł”. Chudnięcie.
Ból, od którego chce się „chodzić po ścianach”. Trzeba się z nim
zaprzyjaźnić. Ponazywać świat wokół siebie, jak aparaturę do chemii (on nazwie
ją Hans). Nie chce rezygnować z życia. Pod onkologią parkuje samochód, na
łóżku leży w dżinsach, nie w piżamie. Jeździ do Warszawy, do pracy.
Przychodzi do redakcji ogolony na łyso (uprzedził wypadnięcie włosów).
Po raz pierwszy,
w najgorszym momencie, doświadcza środowiskowego ostracyzmu. „Kiedy wieść
o moim odejściu się rozeszła, ta dworska i lizusowska - liczona
w setkach - część pracowników zaczęła mnie unikać” - napisze. Po pracy wraca
do domu, do syna, na weekendy (przyzna, że przez lata był weekendowym ojcem).
Wspiera go żona Marianna. Zawsze po jego stronie. Są podobni - ona też wywodzi
się ze śląskiej rodziny, też jest dziennikarką. W czasie jego choroby
tylko ona pozostawała dzielna - mówi on. Po chemii o godz. 5.12 usuwają mu
wenflon, o 5.18 jest już w swoim samochodzie. Jedzie 190 na godzinę
pustą szosą między Zabrzem a Bytomiem. Niedługo po kontrolnych badaniach
usłyszy, że onkologicznie jest „czysty”. Po raz pierwszy uwierzy, że chyba się
udało. Ze szpitala w Gliwicach wychodził stary Durczok. Nowy siedział za
kierownicą i odpalał silnik.
Odchodzi
z telewizji publicznej, gdzie powoli odsuwany był na boczny tor.
Przechodzi do TVN. Ma powody, by czuć się jak na szczycie świata. Właśnie
wygrał z rakiem. Może stracił pewność, że wszystko jest dane raz na
zawsze, ale jednak życiowy i zawodowy status pozwala mu na wiele. Decyzję
o przenosinach do TVN podjął wspólnie z żoną. Ale ona po latach powie
„Dziennikowi Zachodniemu”: „o ile ja znalazłam wokół siebie wiele
przyjaznych osób i mogłam liczyć na swoich przyjaciół, to Kamila spotkało
ogromne rozczarowanie. Oprócz małej grupki osób cała reszta zapadła się pod
ziemię”.
Ile takie życie musi zabrać? Ile kosztuje? Rano jest
kolegium. Tematy muszą być mocne, a materiały na wyłączność. Musimy być
pierwsi. 10 minut wcześniej z „Wydarzeniami” startuje Polsat, pół godziny
później „Wiadomości”. W okresie TVN Durczok dzieli widzów. Jedni go
kochają, inni nie mogą znieść. Tym drugim przeszkadza maniera, z jaką
mówi, jak przerywa politykom, z jaką pewnością wygłasza tezy. Nazywają to
bufonadą. W pracy nad „Faktami” i „Faktami po Faktach” adrenalina wydziela
się przez kilkanaście godzin, aż do momentu, w którym wszystko zostanie
powiedziane. Zdarza mu się wpadka: wpuszczony do sieci filmik z „up…lonym
stołem” i rozmową z „Rurkiem”. Na razie to tylko żart, pierwszy polski
mem, z którego śmieje się na wizji sam Durczok.
Dużo imprezujesz? -
pytają go dziennikarze „Playboya”. „Bez przesady. Czasem zaglądam do pana
Romana w Przekąskach-Zakąskach. Właściwie do Romana, bo jesteśmy po
imieniu, co jest dla mnie oczywiście zaszczytem. Ale z tym imprezowaniem
to bez szaleństw”. W 2015 r. „Wprost” opublikuje serię artykułów
o jego „ciemnej stronie”. Najpierw tekst, w którym zarzuca mu molestowanie
pracownic. Tydzień później jest okładka z twarzą Durczoka i tekst
o białym proszku i pornografii znalezionych w mieszkaniu,
w którym przebywał. Trzeci tekst całą sprawę podsumowuje i dodaje
nowy zarzut: mobbing.
Rozmówcy
dziennikarzy zarzucają mu psychiczne znęcanie się, rzucanie pod ich adresem
wyzwisk, przeklinanie. Podwładne, z którymi rozmawia „Wprost”, mówią też
o molestowaniu seksualnym, składaniu dwuznacznych propozycji. Durczok
idzie do radia TOK FM. W rozmowie z Dominiką Wielowieyską w niczym
nie przypomina siebie. Jest roztrzęsiony, przygaszony, drży mu głos.
„Z całą stanowczością” zaprzecza, by molestował kobiety. Przyznaje, że
zdarza mu się podnieść głos, stawiać pracowników do pionu, wiele wymagać, ale
wyłącznie z dbałości o jakość programu.
Wkrótce pozwie
wydawcę „Wprost” i autorów tekstu. Domaga się przeprosin i 2 mln
zł, a za artykuł o białym proszku 7 mln (w tej sprawie sąd
zasądził 500 tys. zł, a także nakazał przeproszenie Durczoka). TVN
powołuje komisję, która przesłuchuje 36 pracowników firmy i samego
Durczoka. Członkowie komisji pytają o mobbing i molestowanie
seksualne. Sylwester Latkowski, były już naczelny „Wprost”, na swoim portalu
publikuje wnioski z wywiadów komisji. Przypadki molestowania były dwa.
Jeden to esemesy do pracownicy stacji, zaproszenia na prywatne spotkania
i do „zaangażowania w romans”. Drugi przypadek polegał na zaproszeniu
koleżanki z pracy na prywatne spotkanie. Nie odbyło się, ale sytuacja
spowodowała u kobiety „głęboki stres oraz negatywne konsekwencje
psychologiczne”. Komisja doszukuje się też czterech przypadków „niewłaściwego
zachowania” Durczoka wobec podwładnych, z czego co najmniej jeden ma mieć
znamiona mobbingu (Durczok miał stosować zasadę „zarządzania przez strach”).
Do dechy
Można uznać, że stacja, jako część dużej międzynarodowej
korporacji, dbając o swój dobry wizerunek, miała prawo podjąć decyzję
o usunięciu Durczoka ze swojego zespołu. Ale odpowiedzialności karnej się
nie doszukano. Na zebranym przez komisję materiale opierają się potem prokuratorzy,
którzy „Gazecie Wyborczej” powiedzą: „Po sprawdzeniu okazało się, że przypadki,
które opisała komisja, nie są przestępstwem. Być może jest to niezgodne
z moralnością, etyką albo prawem pracy, ale nie kodeksem karnym”. Po
publikacjach „Wprost” w środowisku zaczyna się licytacja: kto wiedział,
widział, słyszał więcej. Okazuje się, że „na mieście” wiedzieli wszyscy.
Z anegdot powtarzanych półgłosem wyłaniał się obraz warszawskiego „króla
życia”, hedonisty, który w butelce szuka odreagowania stresów.
On sam wie, że
afera może go zawodowo zniszczyć. Po audycji w TOK FM trafia na oddział
kardiologiczny. Na gorąco tłumaczy, że to z przemęczenia, później będzie
opowiadał o stresach wywołanych sprawą z „Wprost”. Bliscy znajomi widzą
wtedy inny obraz Kamila: autentycznie przestraszonego, przygnębionego;
telewizyjna poza nieugiętego w prawdziwym życiu znika. W tamtym
czasie, jak zawsze wcześniej, wspiera go żona. Rozstali się, ale jeszcze nie
rozwiedli, dojdzie do tego w 2017 r. Marianna ciągle nosi jego
nazwisko. „W tej historii zostałam ustawiona w roli żony-nie żony,
która mimo wszystko wspiera, pomaga. W porządku. Sama uznałam, że właśnie
tak powinnam postąpić” - mówi „Dziennikowi Zachodniemu”.
Durczok zakłada na
Śląsku własny portal. Biega maratony, dużo ćwiczy na siłowni, chudnie.
Zapuszcza brodę, zakłada eleganckie koszule do wąskich dżinsów. Lubi się
sfotografować ze swoim ukochanym BMW. Moderuje dyskusje ze znanymi postaciami,
spotyka się ze studentami na uniwersytetach, opowiada o dziennikarskich
początkach i o tym, jak ciekawy i ważny jest Śląsk. Podobno
stara się mniej przeklinać, ważyć każde słowo.
Niestety, jego
portal upada. Aferę z „Wprost” przypłaca epizodami depresji, na którą
cierpiał, jeszcze pracując w TVN. W końcu dostaje propozycję od
Polsatu News: ma prowadzić własny program publicystyczny. Nigdy jednak nie
wraca na pozycję z ery TVN. Jego komentarze nie są słuchane już tak
uważnie, jego felietony, pisane z perspektywy Śląska, z daleka od
warszawki, krytykujące elity, wydają się niewiarygodne. Zwłaszcza kiedy pojawia
się na „ściankach” z młodymi kobietami. On sam weryfikuje dawne
znajomości, jego krąg się zawęża. Kamil z publicznego staje się prywatny.
Pozostają przy nim tylko najwierniejsi, w tym brat Dominik.
Działają schematy
powtarzane od lat, sprawdzone w kryzysowych momentach. Pierwszym jest
kierunek: dom, Śląsk, rodzice i spokój. Drugi schemat to szybkość. Jest
piątek 26 lipca, godz. 12.50. Pędzi swoim BMW autostradą A1 na południe.
W jego samochodzie działają wbudowane systemy: tempomat, automatyczne
zwalnianie i przyspieszanie oraz trzymanie auta na torze jazdy.
W jego organizmie działa 2,6 promila alkoholu, co w przypadku
organizmu zaprawionego w maratonach oznacza, że picie musiało trwać kilka
dni lub być krótkie, za to bardzo intensywne. Dojeżdża do Piotrkowa
Trybunalskiego, dzięki automatyce musi tylko trzymać ręce na kierownicy
i nie zasnąć. W końcu uderza w pachołek, który przelatuje na
drugą stronę autostrady i uszkadza inne auto. Dopiero wtedy Durczok się
zatrzymuje. Sprawa jest jasna i oczywista. Także dla niego.
Ale nikt nie pyta
o powody. O to, czy w całym tym pędzie nie zdążył się zatrzymać,
rozejrzeć, poukładać priorytetów? Już między czwartą a piątą chemią uznał,
że z życia trzeba korzystać, „odkuć się na losie” - mówił. Kupił
wymarzony, drogi samochód. Kupił ziemię i kawałek lasu w Wiśle pod
budowę domu. Poszedł na kurs pilotażu. Chwalił się tym, pozwolił sobie na bycie
w centrum uwagi. Rak jest chorobą „roszczeniową”. Można wszystkich dookoła
doprowadzić do łez i czuć się rozgrzeszonym - sam tak to nazywał.
Prawdy
o Durczoku można szukać w jego własnych słowach. Po wygranej
z rakiem mówił: „Na pewno mniej we mnie wyrozumiałości. Bardziej nerwowo
reaguję na niekompetencję albo głupotę, złośliwość albo lenistwo. Przenosi się
to, niestety, na ludzi, z którymi pracuję”. Youtuberowi Łukaszowi
Jakóbiakowi w 2013 r. mówi, że jest „lepszy i gorszy Durczok.
Tego gorszego Durczoka jest sporo”.
Do mety
Teraz, na autostradzie, przesadził. O jeden raz za dużo
nadwerężył zaufanie kolegów. Można to wyczuć w rozmowach z nimi.
Rozmowy są krótkie i kończą się odmową. Opowieści o dawnym
przełożonym nie chcą dziennikarze TVN, Polsatu i Silesion.pl. Okazuje się,
że nikt z Kamilem nie pracował na tym samym piętrze. Nawet jeden
z największych krytyków Durczoka, dziennikarz, „nie chce sprawy komentować
z różnych powodów, a wszystko opisał na Twitterze”. W swoich
tweetach sugeruje: w BMW jechała z Kamilem 20-letnia kobieta,
a nie tylko owczarek niemiecki, po wszystkim „ewakuował” ją brat Kamila.
Rozmowy odmawia też była żona Marianna. „Nie będę odpowiadała na pytania, bo to
nie moje życie, nie moja sprawa, a nawet podpisałam umowę, która była
warunkiem mojego wyjścia z poprzedniego życia” - pisze.
Kamilowi Durczokowi
grozi nawet 12 lat więzienia. Dla wielu byłych znajomych to opowieść, że
w życiu nie ma takiego doświadczenia, nie ma takiego osiągnięcia, takiej
klęski i takiego zwycięstwa, które dają patent, impregnują na przyszłość.
Automatyka czasem zawodzi. Wystarczy chwila nieuwagi.
Korzystałem m.in. z książki Kamila Durczoka i Piotra
Mucharskiego „Wygrać życie”, książki Kamila Durczoka „Przerwa w emisji”,
wywiadów autorstwa Magdaleny Rigamonti, Angeliki Swobody, Łukasza Jakóbiaka,
Tomasza Lisa i Romana Prószyńskiego, a także sylwetki Kamila Durczoka
z albumu „Grand Press XX. Laureaci najważniejszej polskiej nagrody
dziennikarskiej”.
Mariusz Sepioło
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz