Niektórzy mieszkańcy
zaczęli zadawać prezydentowi Stalowej Woli pytania o to, jak wydaje publiczne
pieniądze. Dziś mają na głowie policję, prokuraturę i skarbówkę.
Policjanci przyszli do mieszkania Andrzeja
Bareły, skarbnika stowarzyszenia Nasze Miasto w Stalowej Woli (woj.
podkarpackie). Blok z lat 70., czwarte piętro bez windy. - Policjanci
spytali, czy to siedziba stowarzyszenia. Powiedziałem, że tak i zaprosiłem
do środka - opowiada Bareła. Nasze Miasto założyła w grudniu
2017 r. paczka przyjaciół. Uzyskali wsparcie merytoryczne od sieci
obywatelskiej watchdog - „Kontrolujemy rządzących” i ruszyli do akcji.
W ciągu półtora roku zadali prezydentowi miasta Lucjuszowi Nadbereżnemu
(PiS) i prezesom spółek miejskich ok. 70 pytań. Głównie w sprawie
wydatkowania publicznych pieniędzy.
W środku
policjanci natknęli się od razu na duży kosz zabawek (córka była
w przedszkolu) i kręcące się dwa wielkie kocury. - Powiedzieli,
że są z wydziału przestępczości gospodarczej i dostali zlecenie, żeby
sprawdzić, czym się zajmuje Nasze Miasto - relacjonuje wizytę Bareła.
Poprosili o dokumenty stowarzyszenia. Powiedział, że ma je prezes Łukasz
Banasik. Pytali, czyje to mieszkanie i na jakiej zasadzie jest
udostępniane stowarzyszeniu. „Na zasadzie użyczenia. Nie stać nas na wynajem
osobnego biura” - odpowiadał coraz bardziej skonfundowany Bareła. - Trochę mnie zaskoczyli tymi pytaniami, no bo
nasza działalność nie wiązała się z niczym takim, żeby nas aż w taki
sposób kontrolować - mówi zaskoczony przebiegiem rozmowy. „To gdzie
się spotykacie?” - padło kolejne pytanie. „No, różnie” - odpowiedział
ostrożnie.
Pisanie po zmianie
Najbardziej zaangażowane są dwie osoby: Łukasz i Agata.
38-letni prezes Łukasz Banasik, kiedyś harcerz, dziś działacz społeczny, od lat
angażuje się w prace na rzecz dzieci. Pomaga przy Wielkiej Orkiestrze
Świątecznej Pomocy, Szlachetnej Paczce. W 2017 r. otrzymał tytuł
Wolontariusza Roku i tytuł Człowieka Roku w kategorii „samorządność
i społeczność lokalna w powiecie stalowowolskim”. O sobie mówi
niechętnie. Po studiach pedagogicznych na KUL jakiś czas pracował na zlecenie
MOPS z osobami uzależnionymi i jako streetworker z bezdomnymi,
ale ciągle nie było dla niego etatu. W końcu, żeby nie tracić kontaktu z zawodem,
zgłosił się do sądu jako społeczny kurator i poszedł do pracy do prywatnej
firmy jako pracownik fizyczny. - Jak
przychodzę po drugiej zmianie, to siadam w nocy i piszę wnioski
o informacje w trybie ustawy o dostępie do informacji publicznej
czy skargi do sądu na odmowę udzielania informacji - mówi. - Agata je
sprawdza pod kątem merytorycznym i stylistycznym.
Agata Linek,
wiceprezeska, to poetka, animatorka, osoba znana w Stalowej Woli.
Członkini Związku Literatów Polskich, absolwentka Wiedzy o Teatrze,
Kulturoznawstwa Międzynarodowego oraz Animacji Społeczno-Kulturowej na UJ.
W rodzinnej Stalowej Woli w 2016 r. otrzymała Nagrodę Kulturalną
Miasta Gałązka Sosny za tomik wierszy. Wymyśliła i prowadzi popularną
stronę na Facebooku Dzieje się w Stalowej Woli i okolicach.
Prezydent Stalowej
Woli Lucjusz Nadbereżny to niemal ich rówieśnik, z Agatą chodzili do
jednej szkoły, tylko on klasę wyżej. Już jako 21-latek, w 2006 r.
zapisał się do PiS. I całą swoją karierę związał z tą partią.
Zaczynał od dyrektora biura posła PiS, potem awansował na asystenta senator.
W 2014 r. jako 28-latek wygrał wybory na prezydenta Stalowej Woli.
Nazywany jest złotym dzieckiem PiS. Występuje na konwencjach, chwali go premier
Morawiecki.
Trudne pytania
Ze stowarzyszeniem Nasze Miasto lekko nie ma. Zadają pytania
o koszty imprez, inwestycji czy promocji. Ustalili, że huczna
ubiegłoroczna feta na Dzień Flagi z udziałem premiera Morawieckiego,
z darmową watą cukrową dla wszystkich, popcornem i koncertem Piotra
Rubika, kosztowała budżet miasta ponad 260 tys. zł. Ustalili też, ile tak
naprawdę wydano publicznych pieniędzy w 2017 r. na trzydniowe huczne
obchody rocznicy Centralnego Okręgu Przemysłowego pod patronatem prezydenta
Dudy, z koncertami gwiazd (Bednarek, Rodowicz, orkiestra Krzesimira
Dębskiego, Modern Talking). Prezydent podał, że 746 tys. zł.
Z gestem, jak
na miasto, które ma większe wydatki niż wpływy, pobrane kredyty
i zadłużenie sięgające w 2018 r. 170 mln zł. Okazało się,
że to i tak nie wszystko. Stowarzyszenie dopytało jeszcze spółki miejskie
o ich wsad w imprezę. I wyszło, że m.in. Miejski Zakład
Komunalny (MZK), odpowiedzialny za komunikację, oczyszczanie miasta czy
wodociągi, dał 150 tys. zł. I to sam będąc pod kreską. Bo, co też
ustaliło stowarzyszenie - za rządów prezydenta Nadbereżnego spółka po raz
pierwszy odnotowała straty (ponad 3,5 mln zł).
Stowarzyszenie
podliczyło, co podawały potem lokalne media, że w ostatnich dwóch latach
na imprezy miasto wydało w sumie co najmniej 2 mln 300 tys. zł.
A na pewno więcej, ale prezydent odmówił pokazania umowy, jaką zawarł
z TVP na imprezę z okazji otwarcia terenów rekreacyjnych na błoniach.
Ważne, z kim grasz
Ich działania przykuwały coraz większą uwagę mieszkańców. Na
początku na forach padały pytania: po co dociekają? I uwagi, że powinni
sami coś robić, a nie czepiać się prezydenta. Na 20 komentarzy 19 było
nieprzychylnych. To się z czasem zmieniło. Teraz na 25 może 5,
a reszta już ich popiera. -
Coraz więcej ludzi zastanawia się, co ile kosztuje. Gdy prezydent odmawia nam
informacji, dopytują, dlaczego to jest tajemnicą. Przecież powinno być
ogólnodostępne, jak w innych miastach - mówi prezes.
W Stalowej
wcześniej nie było podobnych inicjatyw. Bywało, że niewygodne pytania zadawał
prezydentowi jako kandydat Lucjusz Nadbereżny, ale w ramach kampanii
wyborczej. Rok temu, walcząc o reelekcję, po tym, gdy podali informację
o rosnącej liczbie urzędników, napisał na profilu stowarzyszenia:
„Przyznajcie się, że jednym z waszych celów statutowych jest pozbawienie
mnie funkcji prezydenta i aktywne włączenie się w zmianę władzy
w Stalowej Woli”. - Jego intencją
było zdobycie władzy, a naszą jest kontrola władzy. My nie chcemy rządzić,
chcemy tylko rządzącym patrzeć na ręce - mówi Banasik.
Dziwne rzeczy wokół
ludzi stowarzyszenia zaczęły dziać się jesienią podczas kampanii. Łukasz
Banasik od lat wynajmuje z kolegami szkolną salę gimnastyczną na treningi
piłki nożnej. Dyrektorem szkoły jest przewodniczący rady powiatu z PiS.
Gdy podali informację o zadłużeniu MZK, Banasik dowiedział się, że na trening
przyjdzie dyrektor, bo chce z nim porozmawiać. Nigdy wcześniej tego nie
robił. - Wszedł, rozejrzał się, kto
jest. I poszedł. Jakby chciał sprawdzić, z kim gram, czy nie kumpluję
się z działaczami opozycji, a to są zwykłe chłopaki -
wzrusza ramionami Banasik. Zaraz potem za wycieraczką samochodu znalazł kartkę:
„To był twój pierwszy i zarazem ostatni raz”.
Zderzenie
z lokalną polityką miała też Agata Linek. W ubiegłym roku otrzymała
staż unijny w domu kultury. W drugim tygodniu pracy została wezwana
„na dywanik”. Usłyszała, żeby nie wychylała się za bardzo z krytyką
prezydenta, bo „pan prezydent jest przecież naszym zwierzchnikiem, bo to on nam
daje pieniądze”. - Przecież nie
swoje pieniądze daje - Agata złości się jeszcze dziś, gdy to opowiada.
W ubiegłorocznych
wyborach samorządowych Lucjusz Nadbereżny został ponownie prezydentem,
osiągając imponujący wynik ponad 73 proc. głosów, a PiS zdobył większość
w radzie miasta.
Stowarzyszenie
w kwietniu ruszyło z nową partią pytań do prezydenta. Wystąpili
o wykaz wszystkich umów. Odmówił. Odpowiedział, że zgromadzenie ich wymaga
zbyt dużo pracy. Poszli do sądu. Wystąpili też o wykaz organizacji
pozarządowych, które dostawały dotacje. Gdy go dostali, zauważyli, że nie ma
w nim organizacji, które na swoich stronach dziękują za wsparcie
prezydenta. Jak np. Stowarzyszenie Stalowych Patriotów.
Napisali w tej
sprawie do Regionalnej Izby Obrachunkowej, która kontroluje wydatkowanie
publicznych pieniędzy. Że przecież zasady udzielania dotacji są szczegółowo określone
przepisami, a naruszenie ich jest karane. Tymczasem, pisali, z ich
informacji wynika, że organizacje dostawały wsparcie „na podanie do
prezydenta”. A pieniądze szły w ten sposób, że faktury były
wypisywane na gminę. I ona pokrywała różne koszty ich działalności. Czy to
nie ominięcie procedury przyznawania dotacji? - pytali. Poprosili
o przeprowadzenie kontroli. Dostali odpowiedź, że nie są organem, który
może o nią wnioskować, ale ich spostrzeżenia zostaną wykorzystane, gdy
taka kontrola będzie przeprowadzana. Nie odpuścili, opisali temat rzecznikowi
praw obywatelskich. A ten wystąpił do prezesa Izby, by poinformował go
o działaniach podjętych w sprawie.
No,
i w Naszym Mieście zaczęły się problemy.
Możecie się spodziewać
Najpierw Agata Linek dostała wezwanie do skarbówki. Akurat
dzień wcześniej złożyli w Urzędzie Miasta skargę na bezczynność prezydenta
w sprawie udostępnienia umów. - Pani
naskoczyła na mnie, że nie rozliczyłam się z zeszłego roku. To dziwne, bo
to był dopiero początek kwietnia, więc na składanie PIT był czas. Ale po
drugie, ja w 2018 r. byłam jedynie na stażu unijnym, który jest
zwolniony z podatku. I to wszystko powinni mieć w systemie -
opowiada Linek. Była odpytywana, gdzie mieszka, z kim, z czego żyje
oraz: czy za tysiąc złotych - bo tyle dostawała w ramach stażu - mogła
przeżyć? Pytano, jakich korepetycji udzielała i czy pisała prace
dyplomowe? - Nie, ale o co
chodzi? - spytałam wreszcie. „Dostaliśmy informację zewnętrzną”. Tak
pani to określiła.
Linek jeszcze dwa
razy musiała stawiać się w urzędzie skarbowym. Z dokumentami stażu,
a potem jeszcze na podpisanie protokołu. Był obciążający, o innej
treści niż to, co mówiła, odmówiła, trzeba było poprawiać, wielokrotnie. - Miałam wrażenie, że ktoś chce mnie na
czymś złapać, w coś wrobić - mówi dziś.
Zaraz potem
policjanci weszli do skarbnika. Potem wezwali prezesa Banasika, żeby stawił się
na komendzie ze wszystkimi dokumentami. Policjant zaczął urzędowo. Kiedy było
zarejestrowane stowarzyszenie? Członkowie zarządu? Jakaś umowa na wynajem
lokalu jest? Banasik podawał kolejne dokumenty, policjant kserował. - Prosił też o dokumenty finansowe,
a nasz budżet to jakiś tysiąc złotych rocznie. Gdy policjant
odprowadzał go do wyjścia, rzucił: „Jak się zajmujecie taką działalnością, to
możecie się takich rzeczy spodziewać”.
Quasi-śledztwo
Policja w Stalowej Woli zapytana przez POLITYKĘ
o powód tych wszystkich działań tłumaczy, że wykonywała czynności zlecone
przez Prokuraturę Rejonową w Stalowej Woli „w sprawie niejasności
w pozyskiwaniu środków pieniężnych przez stowarzyszenie Nasze Miasto
Stalowa Wola”. O śledztwo spytaliśmy więc prokuraturę. Jej szef, Adam
Cierpiatka, odpisał, że nie prowadzili takiego śledztwa. Co to zatem było? Już
w bezpośredniej rozmowie prokurator tłumaczy, że to było takie
quasi-śledztwo. Nawet nie postępowanie sprawdzające. Okazało się, że wpłynął
anonim. Zaadresowany był do samego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry.
Stamtąd został przekazany do Prokuratury Krajowej, aż w końcu wylądował
w stalowowolskiej prokuraturze „celem jego stosownego wykorzystania”.
W urzędowej korespondencji dołączono pismo podpisane przez Jana Nowaka
i znalazła się adnotacja: „do wiadomości Pan Jan Nowak (dane w aktach
sprawy)”.
Choć nietrudno
zgadnąć, że „Pan Jan Nowak” nie istnieje. Podpis to komputerowa czcionka,
podany w liście numer telefonu jest głuchy, a pod adresem, ul. KEN 12
w Stalowej Woli, jest pawilon handlowy. Pismo Nowaka zatytułowane jest
wprost: „donos na działalność stowarzyszenia widmo pozyskującego niejasno środki
publiczne, okradającego Skarb Państwa, a także próbę tworzenia
zorganizowanej grupy przestępczej”.
- Po prostu wpłynął
anonim i zgodnie z regulaminem prokuratorskim zlecono policji
sprawdzenie okoliczności podnoszonych w anonimie - mówi
prokurator Adam Cierpiatka.
A tam takie
informacje o przestępstwach: „Stowarzyszenie zastrasza jednostki samorządu
terytorialnego. Nie dostając publicznych pieniędzy wysyłają niewygodne
zapytania do prezydenta, które upubliczniają w mediach, stwarzając
nieklarowne zarzuty”. Oraz że członkowie stowarzyszenia to „wyłudzacze
i szantażyści w białych rękawiczkach”. I „tajemnicą poliszynela jest
to, że wszyscy działają w zemście na prezydencie”. Tyle konkretów. Pismo
kończy apel „Wzywam Pańską jednostkę do ścigania nieuczciwych i oszukujących
osób okradających Skarb Państwa”.
Policja szybko
podjęła zdecydowane działania. Już w dniu wpłynięcia pisma do prokuratury
policjanci byli w mieszkaniu Andrzeja Bareły. Trzy dni później wypytywali
prezydenta Nadbereżnego, czy nie wywierano na nim nacisków ze strony członków
stowarzyszenia, czy nie był przez nich zastraszany? Zaprzeczył. O żadne
dotacje nie występowali. Potem wizyta u starosty. Też zaprzeczył szantażom
i naciskom ze strony Naszego Miasta. -
Policja sprawdziła i stwierdziła, że informacje z anonimu nie
potwierdziły się, stąd pismo to zostało pozostawione bez biegu - mówi
prokurator Cierpiatka.
- Dla mnie cały ten anonim to jest jakaś
żenada - komentuje Agata Linek. - Staraliśmy
się o dotacje raptem dwa razy: 400 zł na konkurs recytatorski dla dzieci
i 500 zł na spotkanie z prof. Mikołejką.
- Szukali czegoś, do czego można by się było
przyczepić. A na pewno utrudnić życie, zniechęcić, żeby nam się odechciało
działać - uważa Łukasz Banasik. I dodaje: - Nie robimy nic
nielegalnego, nie jesteśmy anonimowi. Choć przyznaje, że do śmiechu im nie
było. Była w stowarzyszeniu dziewczyna, która pracowała w miejskim
przedszkolu. I stwierdziła, że nie będzie ryzykować, bo jej dyrektorka
zależy od miasta. - Wtedy wydawało
mi się, że przesadza - wspomina prezes. Ludzie im pomagają, ale wolą
to robić anonimowo.
Niedawno skarbówka
poinformowała kancelarię, która prowadzi Naszemu Miastu księgowość, że wszczęto
wobec nich „czynności sprawdzające”. Pyta, dlaczego w marcu opłacono fakturę
za stronę na Facebooku prywatną kartą, a nie z konta stowarzyszenia?
I proszą o wyjaśnienie pod kątem podatkowym sprawy umowy użyczenia
stowarzyszeniu tych pięciu metrów w mieszkaniu Bareły. - Żona mówi, żeby dać spokój z tym
stowarzyszeniem, bo jeszcze nam 500+ zabiorą - mówi Bareła.
Violetta Krasnowska
ŹRÓDŁO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz