Coraz dłużej czekamy
na wizytę do lekarza specjalisty i wyroki w sądach. Coraz większy chaos panuje
w szkołach, budowa dróg utknęła w korkach, program „Czyste powietrze” udławił
się już na starcie
Radosław Omachel
Od wygranych
wyborów 2015 roku PiS rozdało już prawie 100 mld zł. Sam program 500+
kosztował podatników blisko 75 mld zł. Przedwyborcza wypłata emerytalnych
trzynastek - 8,6 mld zł, czyli prawie tyle, ile rocznie kosztuje obniżka wieku
emerytalnego. W przeliczeniu na każdego z 17 mln aktywnych zawodowo Polaków
koszt tej socjalnej kanonady sięga już 6 tys. zł, a jej nasilenie przed wyborami
jeszcze wzrośnie.
Rozdawanie pieniędzy idzie PiS nieźle, za to wdrażanie co bardziej
skomplikowanych pomysłów rządzącej ekipie idzie jak po grudzie.
SZKOŁA ŻYCIA
Pani Monika ma 43
lata. Jest dyplomowanym
nauczycielem polskiego w podstawówce na przedmieściach Rzeszowa i działa w zakładowej
komisji NSZZ Solidarność. Wychowuje z mężem dwójkę dzieci, na podjeździe
odziedziczonego w spadku, a potem odremontowanego domu, stoją dwa kilkuletnie
samochody. Daleko jej do konserwatywnej ortodoksji, ale w wyborach głosuje
zwykle na partię Jarosława Kaczyńskiego. Nie chodzi nawet o programy socjalne,
raczej o kwestie światopoglądowe. Ot, podkarpacki standard.
Tak było do wiosny, kiedy poglądy nauczycielki zostały wystawione na
próbę.
Jej mąż Andrzej jest inżynierem, specjalistą w jednej z firm
podkarpackiej Doliny Lotniczej. Dobrze zarabia. - Zawsze dostawaliśmy z urzędu
skarbowego 3,5-5 tys. zł zwrotu podatku. Od 2017 roku wychodzimy w
rozliczeniach z fiskusem na minimalny plus. To, co dostaliśmy do jednej
kieszeni z 500+, zabrano nam z drugiej - mówi pani Monika.
Jako nauczycielce, a także matce córki w wieku gimnazjalnym, podobał jej
się zapowiadany przez PiS przed wyborami 2015 roku pomysł zlikwidowania
gimnazjów. Wątpliwości pojawiły się, kiedy Anna Zalewska, już jako szefowa MEN,
zabrała się do majstrowania przy podstawach programowych. - W nowych
podręcznikach do angielskiego dla nastolatków pytania pisane są po polsku. W
testach też się to zdarza. Z dydaktycznego punktu widzenia to powrót do
standardów z lat 80. - krzywi się pani Monika. I podobnie jak koleżanki i
koledzy po fachu z innych stron kraju psioczy na rosnącą biurokrację,
obowiązkowe kursy, testy, konferencje, system oceny pracy nauczycieli i narzucone
lata temu ścieżki awansu. Irytuje ją też systematyczne dokręcanie śruby przez
dyrektora szkoły, który szuka oszczędności gdzie popadnie i tnie etaty, nie
patrząc na kompetencje, tylko na relacje towarzyskie.
Dlatego kiedy w kwietniu wybuchł największy od 26 lat strajk w oświacie,
pani Monika, zarabiająca 2,7 tys. zł na rękę, raźno do niego dołączyła, choć
oznaczało to wyłamanie się z prikazu związkowej centrali. Solidarność podpisała
bowiem z rządem porozumienie płacowe i formalnie jej członkowie nie powinni
brać udziału w proteście prowadzonym pod sztandarami Związku Nauczycielstwa
Polskiego. Pani Monika nie miała zresztą większego wyboru, bo jej szkoła, podobnie
jak zdecydowana większość placówek w kraju, na czas protestu wstrzymała
prowadzenie lekcji. - Jeśli miałam jakieś wątpliwości co do sensu strajku, to
rozwiał je definitywnie sposób, w jaki telewizja publiczna relacjonowała nasz
protest. Pokazywała nauczycieli jako roszczeniową zgraję - przyznaje pani
Monika.
Efekt strajku był rozczarowujący, bolała też potrącona część pensji za
kwiecień. Dlatego jeszcze niedawno sugestie szefów ZNP nawołujących do
wrześniowego strajku pani Monika traktowała z dużym dystansem. Ale w bojowy
nastrój na powrót wprowadziła ją córka.
UPCHAĆ DZIECI JAK ŚLEDZIE
- Każdy absolwent
szkoły podstawowej i przekształconego gimnazjum znajdzie miejsce w szkole średniej. Szkoły są przygotowane,
zwiększono liczbę klas i oddziałów - uspokajała w grudniu szefowa MEN. W
ramach jej „reformy”, likwidującej gimnazja i wydłużającej nauczanie w
szkołach podstawowych do ośmiu klas, w tym roku do szkół średnich zamiast ok.
350 tys. uczniów pójdzie ponad 700 tys. To oznacza problemy z rekrutacją nie
tylko teraz do szkół średnich, ale także w przyszłości, przy wyborze studiów, a
nawet przy poszukiwaniu pierwszej pracy. Jednym z tych 700 tys. wybrańców losu
jest córka pani Moniki.
Właśnie skończyła gimnazjum, ze średnią ocen 4,8 i czerwonym paskiem na
świadectwie. Wiąże swoją przyszłość z medycyną, więc chciała się dostać do
jednego z dwóch czołowych liceów w Rzeszowie: Lisa Kuli lub Kopernika. Ale mimo
wysokiej średniej Kamili zabrakło punktów. - Napisałam odwołanie, czekam na
cud - mówi piętnastolatka.
Utworzenie dodatkowej klasy w ogólniaku to koszt rzędu 500-700 tys. zł
rocznie, ale wiele szkół takie dodatkowe oddziały zorganizowało. - Minimalna
liczba uczniów, dla której tworzymy klasy, to 28, maksimum to teoretycznie 32,
ale robimy wyjątki dla osób, którym niewiele zabrakło, żeby dostać się do
wymarzonego liceum - mówi urzędnik z rzeszowskiego magistratu.
Dzieci takich jak Kamila jest w Rzeszowie ponad 1200 (w całym kraju
może być ich nawet 100 tys.). Czekają na nich wprawdzie miejsca w kilku
słabiej ocenianych liceach, technikach, a przede wszystkim „szkołach
branżowych”, jak minister Zalewska przechrzciła zawodówki. - Szanuję osoby,
które wybierają takie szkoły, ale nie każdy przecież marzy o pracy fryzjerki
czy mechanika samochodowego - mówi cierpko Kamila. - Mam wielki żal do
ministerstwa. Zlekceważono skalę problemu, a osoba, która za ten bałagan
odpowiada, pojechała sobie zarobić do Brukseli - dodaje jej mama.
CZYSTE ABSURDY
Jedyną bodaj dużą
reformą przeprowadzoną przez PiS, która przyniosła jako takie efekty, było
utworzenie Krajowej Administracji Skarbowej, czyli połączenie izb i urzędów
skarbowych. Utworzenie KAS związane było wprawdzie ze zwolnieniami i poważnym
konfliktem między pracownikami różnych służb, ale zaowocowało zwiększeniem
dochodów podatkowych. Niestety, nie tylko od malwersantów, lecz także
zwykłych, uczciwych przedsiębiorców, którzy dla świętego spokoju wolą zapłacić
wyższy podatek, niż narażać się na spory z KAS.
Brat pani Moniki buduje dom. O ile w ubiegłym roku za beton wylany na
ławy fundamentowe zapłacił 8 proc. VAT, to w tym roku za ten sam beton
wylany na strop już 23 proc. - Skarbówka nie
uznaje już dostawy betonu i rozlania go na budowie domu jednorodzinnego za
usługę budowlaną, tylko dostawę materiałów - mówi pani Monika. Brat musiał
wydać dodatkowe 600 zł.
To nie jedyny absurd, który czeka właścicieli domów. Rząd zapowiedział
walkę ze smogiem za pomocą programu „Czyste powietrze”, czyli dopłat do
instalacji nowoczesnych pieców, zamiast kopciuchów, w których pali się byle
czym. I słusznie, bo jak przyznał sam NFZ, w 2017 r. przez smog nastąpił wyraźny
wzrost umieralności w Polsce.
Pula na dopłaty i pożyczki dla osób ocieplających domy i wymieniających
kopciuchy na nowe piece miała wynieść w ciągu dekady 103 mld zł. Około 30 mld
zł z tego miało pochodzić z Unii. - To wielki program poprawy substancji
mieszkaniowej i jakości powietrza. Państwo musi tutaj działać i działa - mówił
rok temu premier Mateusz Morawiecki, składając podpis pod umową z Narodowym
Funduszem Ochrony Środowiska.
W kolejce po pieniądze ustawiło się do tej pory około 30 tys. osób, w
tym brat pani Moniki. Ale program nie zdążył się nawet rozpędzić, a już stoi
pod znakiem zapytania. Rząd planował średnio 400 tys. umów, w ciągu pierwszego
roku podpisano ich ledwie 13 tys. Nabór wniosków został chwilowo wstrzymany,
bo wojewódzkie oddziały NFOS nie radzą sobie z ich obsługą. W czerwcu zaś Unia
cofnęła Polsce owe 30 mld zł dofinansowania, bo program przewiduje dopłaty do
zakupu... nowych pieców węglowych.
Najzabawniejsze, że od 2014 r. działał już program podobnych dopłat o
nazwie KAWKA, również bazujący na środkach unijnych. Organizował go NFOS, a
prowadziły gminy, wspomagane przez banki. Z dopłat skorzystały tysiące osób i
instytucji. Wystarczyło go tylko dofinansować. Ale rząd PiS wymyślił własny
program i od podziału środków odciął gminy, które tak dobrze radziły sobie z
KAWKA.
ZA CZYM KOLEJKA TA STOI?
Szczęścia nie miał
też dwudziestoletni syn pani Marii, Tomasz.
Półtora roku temu kupił w dużym sklepie internetowym notebooka. Średnia półka,
2,7 tys. zł z oprogramowaniem. Po czterech miesiącach sprzęt zaczął
samoczynnie się wyłączać. Sklep, a potem serwis gwarancyjny, reklamacji nie
uznał. Za namową miejskiego rzecznika praw konsumenta pan Tomasz skierował
sprawę do sądu, domagając się zwrotu 2,7 tys. zł plus koszty sądowe. Ale musi
uzbroić się w cierpliwość.
Reforma sądownictwa, jak
reklamowali jej autorzy z PiS, miała skrócić czas oczekiwania na orzeczenie.
Efekt był odwrotny.
O ile w 2015 roku średni czas
oczekiwania na rozstrzygnięcie w pierwszej instancji wynosił 4,5 miesiąca, to
w 2017 roku już 5,5 miesiąca. Wzrosła też liczba uznanych przez sądy skarg na
opieszałość systemu (chodzi o przewlekłość postępowania w sądach okręgowych i
apelacyjnych). No i kwota zasądzanych z tego tytułu odszkodowań.
Przed wyborami PiS zapowiadało też skrócenie kolejek do lekarzy. I
słusznie, bo już w 2015 roku - jak wynika z badania prowadzonego w 1200
placówkach medycznych przez fundację Watch Health Care - średni czas oczekiwania na finansowaną przez NFZ wizytę
u specjalisty wynosił aż trzy miesiące. Pod tym względem jesteśmy w europejskim
ogonie.
Tyle że po czterech latach sytuacja się tylko pogorszyła: średni czas
oczekiwania na wizytę u specjalisty wzrósł do 3,8 miesiąca. Głównie za sprawą
coraz dłuższych kolejek do specjalistów od chirurgii naczyniowej, kardiologów
dziecięcych i opieki paliatywnej. Od lat jednak najtrudniej dostać się na
zabieg ortopedyczny i do endokrynologa. Według WHC na wizytę u lekarza
zajmującego się tarczycą trzeba czekać średnio prawie rok!
- Gdybym liczył na publiczną służbę zdrowia, prawdopodobnie
wylądowałbym już w szpitalu - mówi pan Andrzej, mąż pani Moniki, który cierpi
na chorobę Hashimoto. W pracy nie ma wprawdzie pakietu medycznego, ale zarabia
wystarczająco dobrze, żeby stać go było na porady prywatne. W Rzeszowie stawki
endokrynologów zaczynają się od 100 zł. - Do przeżycia. Gorzej z dostępem do
leków - mówi pan Andrzej. Wykorzystywany w jego terapii Euthyrox jest dziś jednym z najbardziej deficytowych preparatów w
aptekach. Notoryczne braki, wynikające z nieprzemyślanej polityki zakupowej
resortu zdrowia, ale też kwitnącego od lat procederu wywożenia tańszych w
Polsce leków na bardziej lukratywne rynki, stały się tak dokuczliwe, że
pacjenci wykupują lekarstwa na zapas. Resort uruchomił nawet infolinię, a na rynku
pojawiła się aplikacja na smartfony do wynajdywania najbliższej apteki z
dostępnym specyfikiem. W szczycie kryzysu, w zależności od leku, bywało to
nawet grubo ponad 100 km.
Prawo i Sprawiedliwość wycofało się wprawdzie z kontrowersyjnego pomysłu
zlikwidowania NFZ, ale przeforsowało ustawę o sieci szpitali, która
koncentruje środki funduszu w sieci publicznych placówek.
I choć budżet NFZ rośnie (dzięki
dobrej sytuacji na rynku pracy), to system pozostaje niedofinansowany.
Lekarze pracują w prywatnym sektorze, który się rozwija. Pieniędzy na
ich zatrudnienie w placówkach publicznych nie ma. Zadłużenie publicznych
szpitali w 2015 r. wynosiło około 11 mld zł. Teraz sięga 15 mld zł.
KOMU W DROGĘ, TEMU AUTO
Pan Andrzej i pani
Monika pocieszają się tylko, że
stać ich na własne auto. Na urlop wybierają się w Tatry. Trzeba będzie jak
zwykle postać w korku na zakopiance, bo przebudowa części tej drogi do
standardu ekspresowego się opóźnia, podobnie jak remonty wielu innych
ekspresówek w całym kraju (autostrad w ostatnich dwóch latach nie przybyło ani
kilometra). Za to nie będą musieli brać udziału w loterii, jaką bywa ostatnio
podróżowanie PKP.
Pan Andrzej tylko się irytuje, kiedy wspomina pełne entuzjazmu
materiały z telewizyjnych „Wiadomości”, które czasem ogląda: o milionie
samochodów elektrycznych, od których miały zaroić się polskie drogi, przekopie
Mierzei Wiślanej czy megalotnisku, które według rządowych planów ma za osiem
lat wyrosnąć w połowie drogi między Warszawą a Łodzią. Nie robi sobie wielkich
nadziei, że - jak obiecuje rząd - kiedyś dojedzie szybką koleją do tego węzła i
poleci gdzieś daleko, choćby do Azji. Dobrze pamięta entuzjastyczny materiał
„Wiadomości” ze szczecińskiej stoczni, gdzie dwa lata temu na pochylni Wulkan
premier Morawiecki kładł stępkę pod budowę nowoczesnego promu pasażerskiego. TVP o postępach w budowie promu nie informuje, za to inne media
piszą, że po pochylni wciąż hula wiatr.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz