czwartek, 1 sierpnia 2019

Państwo nie działa



Coraz dłużej czekamy na wizytę do lekarza specjalisty i wyroki w sądach. Coraz większy chaos panuje w szkołach, budowa dróg utknęła w korkach, program „Czyste powietrze” udławił się już na starcie

Radosław Omachel

Od wygranych wyborów 2015 roku PiS rozdało już prawie 100 mld zł. Sam pro­gram 500+ kosztował podatników blisko 75 mld zł. Przedwyborcza wypłata eme­rytalnych trzynastek - 8,6 mld zł, czyli prawie tyle, ile rocznie kosztuje obniżka wieku emerytalnego. W przeliczeniu na każdego z 17 mln aktywnych zawodowo Polaków koszt tej so­cjalnej kanonady sięga już 6 tys. zł, a jej nasilenie przed wybo­rami jeszcze wzrośnie.
   Rozdawanie pieniędzy idzie PiS nieźle, za to wdrażanie co bar­dziej skomplikowanych pomysłów rządzącej ekipie idzie jak po grudzie.

SZKOŁA ŻYCIA
Pani Monika ma 43 lata. Jest dyplomowa­nym nauczycielem polskiego w podstawówce na przedmieściach Rzeszowa i działa w za­kładowej komisji NSZZ Solidarność. Wycho­wuje z mężem dwójkę dzieci, na podjeździe odziedziczonego w spadku, a potem odre­montowanego domu, stoją dwa kilkuletnie samochody. Daleko jej do konserwatywnej ortodoksji, ale w wyborach głosuje zwykle na partię Jarosława Kaczyńskiego. Nie chodzi nawet o programy socjalne, raczej o kwestie światopoglądowe. Ot, podkarpacki standard.
   Tak było do wiosny, kiedy poglądy nauczy­cielki zostały wystawione na próbę.
   Jej mąż Andrzej jest inżynierem, specja­listą w jednej z firm podkarpackiej Doliny Lotniczej. Dobrze zarabia. - Zawsze dosta­waliśmy z urzędu skarbowego 3,5-5 tys. zł zwrotu podatku. Od 2017 roku wychodzi­my w rozliczeniach z fiskusem na minimal­ny plus. To, co dostaliśmy do jednej kieszeni z 500+, zabrano nam z drugiej - mówi pani Monika.
   Jako nauczycielce, a także matce córki w wieku gimnazjalnym, podobał jej się zapo­wiadany przez PiS przed wyborami 2015 roku pomysł zlikwidowania gimnazjów. Wątpliwości pojawiły się, kiedy Anna Zalewska, już jako szefowa MEN, zabrała się do majstrowania przy podstawach programowych. - W nowych podręcznikach do angielskiego dla nastolatków pytania pisa­ne są po polsku. W testach też się to zdarza. Z dydaktycznego punktu widzenia to powrót do standardów z lat 80. - krzywi się pani Monika. I podobnie jak koleżanki i koledzy po fachu z in­nych stron kraju psioczy na rosnącą biurokrację, obowiązkowe kursy, testy, konferencje, system oceny pracy nauczycieli i na­rzucone lata temu ścieżki awansu. Irytuje ją też systematyczne dokręcanie śruby przez dyrektora szkoły, który szuka oszczęd­ności gdzie popadnie i tnie etaty, nie patrząc na kompetencje, tylko na relacje towarzyskie.
   Dlatego kiedy w kwietniu wybuchł największy od 26 lat strajk w oświacie, pani Monika, zarabiająca 2,7 tys. zł na rękę, raźno do niego dołączyła, choć oznaczało to wyłamanie się z prikazu związkowej centrali. Solidarność podpisała bowiem z rządem porozumienie płacowe i formalnie jej członkowie nie powin­ni brać udziału w proteście prowadzonym pod sztandarami Związku Nauczycielstwa Polskiego. Pani Monika nie miała zresztą większego wyboru, bo jej szkoła, podobnie jak zdecy­dowana większość placówek w kraju, na czas protestu wstrzy­mała prowadzenie lekcji. - Jeśli miałam jakieś wątpliwości co do sensu strajku, to rozwiał je definitywnie sposób, w jaki te­lewizja publiczna relacjonowała nasz protest. Pokazywała na­uczycieli jako roszczeniową zgraję - przyznaje pani Monika.
   Efekt strajku był rozczarowujący, bolała też potrącona część pensji za kwiecień. Dla­tego jeszcze niedawno sugestie szefów ZNP nawołujących do wrześniowego strajku pani Monika traktowała z dużym dystansem. Ale w bojowy nastrój na powrót wprowadziła ją córka.

UPCHAĆ DZIECI JAK ŚLEDZIE
- Każdy absolwent szkoły podstawowej i przekształconego gimnazjum znajdzie miejsce w szkole średniej. Szkoły są przy­gotowane, zwiększono liczbę klas i oddzia­łów - uspokajała w grudniu szefowa MEN. W ramach jej „reformy”, likwidującej gimna­zja i wydłużającej nauczanie w szkołach pod­stawowych do ośmiu klas, w tym roku do szkół średnich zamiast ok. 350 tys. uczniów pój­dzie ponad 700 tys. To oznacza problemy z re­krutacją nie tylko teraz do szkół średnich, ale także w przyszłości, przy wyborze studiów, a nawet przy poszukiwaniu pierwszej pracy. Jednym z tych 700 tys. wybrańców losu jest córka pani Moniki.
   Właśnie skończyła gimnazjum, ze śred­nią ocen 4,8 i czerwonym paskiem na świa­dectwie. Wiąże swoją przyszłość z medycyną, więc chciała się dostać do jednego z dwóch czołowych liceów w Rzeszowie: Lisa Kuli lub Kopernika. Ale mimo wysokiej średniej Kamili zabrakło punktów. - Napisa­łam odwołanie, czekam na cud - mówi piętnastolatka.
   Utworzenie dodatkowej klasy w ogólniaku to koszt rzędu 500-700 tys. zł rocznie, ale wiele szkół takie dodatkowe od­działy zorganizowało. - Minimalna liczba uczniów, dla której tworzymy klasy, to 28, maksimum to teoretycznie 32, ale ro­bimy wyjątki dla osób, którym niewiele zabrakło, żeby dostać się do wymarzonego liceum - mówi urzędnik z rzeszowskiego magistratu.
   Dzieci takich jak Kamila jest w Rzeszowie ponad 1200 (w ca­łym kraju może być ich nawet 100 tys.). Czekają na nich wpraw­dzie miejsca w kilku słabiej ocenianych liceach, technikach, a przede wszystkim „szkołach branżowych”, jak minister Za­lewska przechrzciła zawodówki. - Szanuję osoby, które wy­bierają takie szkoły, ale nie każdy przecież marzy o pracy fryzjerki czy mechanika samochodowego - mówi cierpko Ka­mila. - Mam wielki żal do ministerstwa. Zlekceważono skalę problemu, a osoba, która za ten bałagan odpowiada, pojechała sobie zarobić do Brukseli - dodaje jej mama.

CZYSTE ABSURDY
Jedyną bodaj dużą reformą przeprowadzoną przez PiS, która przyniosła jako takie efekty, było utworzenie Krajo­wej Administracji Skarbowej, czyli połączenie izb i urzędów skarbowych. Utworzenie KAS związane było wprawdzie ze zwolnieniami i poważnym konfliktem między pracownika­mi różnych służb, ale zaowocowało zwiększeniem dochodów podatkowych. Niestety, nie tylko od malwersantów, lecz tak­że zwykłych, uczciwych przedsiębiorców, którzy dla świętego spokoju wolą zapłacić wyższy podatek, niż narażać się na spo­ry z KAS.
   Brat pani Moniki buduje dom. O ile w ubiegłym roku za beton wylany na ławy fundamentowe zapłacił 8 proc. VAT, to w tym roku za ten sam beton wylany na strop już 23 proc. - Skarbówka nie uznaje już dostawy betonu i rozlania go na budowie domu jednorodzinnego za usługę budowlaną, tylko dostawę materia­łów - mówi pani Monika. Brat musiał wydać dodatkowe 600 zł.
   To nie jedyny absurd, który czeka właścicieli domów. Rząd zapowiedział walkę ze smogiem za pomocą programu „Czyste powietrze”, czyli dopłat do instalacji nowoczesnych pieców, zamiast kopciuchów, w których pali się byle czym. I słusznie, bo jak przyznał sam NFZ, w 2017 r. przez smog nastąpił wyraź­ny wzrost umieralności w Polsce.
   Pula na dopłaty i pożyczki dla osób ocieplających domy i wy­mieniających kopciuchy na nowe piece miała wynieść w cią­gu dekady 103 mld zł. Około 30 mld zł z tego miało pochodzić z Unii. - To wielki program poprawy substancji mieszkaniowej i jakości powietrza. Państwo musi tutaj działać i działa - mówił rok temu premier Mateusz Morawiecki, składając podpis pod umową z Narodowym Funduszem Ochrony Środowiska.
   W kolejce po pieniądze ustawiło się do tej pory około 30 tys. osób, w tym brat pani Moniki. Ale program nie zdążył się na­wet rozpędzić, a już stoi pod znakiem zapytania. Rząd plano­wał średnio 400 tys. umów, w ciągu pierwszego roku podpisano ich ledwie 13 tys. Nabór wniosków został chwilowo wstrzy­many, bo wojewódzkie oddziały NFOS nie radzą sobie z ich obsługą. W czerwcu zaś Unia cofnęła Polsce owe 30 mld zł dofinansowania, bo program przewiduje dopłaty do zakupu... nowych pie­ców węglowych.
   Najzabawniejsze, że od 2014 r. działał już program podobnych dopłat o nazwie KAWKA, również bazujący na środkach unijnych. Orga­nizował go NFOS, a prowadziły gminy, wspo­magane przez banki. Z dopłat skorzystały tysiące osób i instytucji. Wystarczyło go tylko dofinansować. Ale rząd PiS wymyślił własny program i od podziału środków odciął gminy, które tak dobrze radziły sobie z KAWKA.

ZA CZYM KOLEJKA TA STOI?
Szczęścia nie miał też dwudziestoletni syn pani Marii, Tomasz. Półtora roku temu kupił w dużym sklepie internetowym notebo­oka. Średnia półka, 2,7 tys. zł z oprogramowa­niem. Po czterech miesiącach sprzęt zaczął samoczynnie się wyłączać. Sklep, a potem serwis gwarancyjny, reklamacji nie uznał. Za namową miejskiego rzecznika praw konsu­menta pan Tomasz skierował sprawę do sądu, domagając się zwrotu 2,7 tys. zł plus koszty sądowe. Ale musi uzbroić się w cierpliwość.
Reforma sądownictwa, jak reklamowali jej autorzy z PiS, mia­ła skrócić czas oczekiwania na orzeczenie. Efekt był odwrotny.
O ile w 2015 roku średni czas oczekiwania na rozstrzygnię­cie w pierwszej instancji wynosił 4,5 miesiąca, to w 2017 roku już 5,5 miesiąca. Wzrosła też liczba uznanych przez sądy skarg na opieszałość systemu (chodzi o przewlekłość postępowania w sądach okręgowych i apelacyjnych). No i kwota zasądzanych z tego tytułu odszkodowań.
   Przed wyborami PiS zapowiadało też skrócenie kolejek do lekarzy. I słusznie, bo już w 2015 roku - jak wynika z badania prowadzonego w 1200 placówkach medycznych przez funda­cję Watch Health Care - średni czas oczekiwania na finansowa­ną przez NFZ wizytę u specjalisty wynosił aż trzy miesiące. Pod tym względem jesteśmy w europejskim ogonie.
   Tyle że po czterech latach sytuacja się tylko pogorszy­ła: średni czas oczekiwania na wizytę u specjalisty wzrósł do 3,8 miesiąca. Głównie za sprawą coraz dłuższych kolejek do specjalistów od chirurgii naczyniowej, kardiologów dziecię­cych i opieki paliatywnej. Od lat jednak najtrudniej dostać się na zabieg ortopedyczny i do endokrynologa. Według WHC na wizytę u lekarza zajmującego się tarczycą trzeba czekać śred­nio prawie rok!
   - Gdybym liczył na publiczną służbę zdrowia, prawdopo­dobnie wylądowałbym już w szpitalu - mówi pan Andrzej, mąż pani Moniki, który cierpi na chorobę Hashimoto. W pracy nie ma wprawdzie pakietu medycznego, ale zarabia wystarczają­co dobrze, żeby stać go było na porady prywatne. W Rzeszowie stawki endokrynologów zaczynają się od 100 zł. - Do przeży­cia. Gorzej z dostępem do leków - mówi pan Andrzej. Wykorzystywany w jego tera­pii Euthyrox jest dziś jednym z najbardziej deficytowych preparatów w aptekach. No­toryczne braki, wynikające z nieprzemyśla­nej polityki zakupowej resortu zdrowia, ale też kwitnącego od lat procederu wywoże­nia tańszych w Polsce leków na bardziej lu­kratywne rynki, stały się tak dokuczliwe, że pacjenci wykupują lekarstwa na zapas. Re­sort uruchomił nawet infolinię, a na rynku pojawiła się aplikacja na smartfony do wy­najdywania najbliższej apteki z dostępnym specyfikiem. W szczycie kryzysu, w zależ­ności od leku, bywało to nawet grubo ponad 100 km.
   Prawo i Sprawiedliwość wycofało się wprawdzie z kontrowersyjnego pomysłu zli­kwidowania NFZ, ale przeforsowało usta­wę o sieci szpitali, która koncentruje środki funduszu w sieci publicznych placówek.
I choć budżet NFZ rośnie (dzięki dobrej sy­tuacji na rynku pracy), to system pozostaje niedofinansowany.
   Lekarze pracują w prywatnym sektorze, który się rozwija. Pieniędzy na ich zatrudnie­nie w placówkach publicznych nie ma. Zadłużenie publicznych szpitali w 2015 r. wynosiło około 11 mld zł. Teraz sięga 15 mld zł.

KOMU W DROGĘ, TEMU AUTO
Pan Andrzej i pani Monika pocieszają się tylko, że stać ich na własne auto. Na urlop wybierają się w Tatry. Trzeba będzie jak zwykle postać w korku na zakopiance, bo przebudowa czę­ści tej drogi do standardu ekspresowego się opóźnia, podobnie jak remonty wielu innych ekspresówek w całym kraju (auto­strad w ostatnich dwóch latach nie przybyło ani kilometra). Za to nie będą musieli brać udziału w loterii, jaką bywa ostatnio podróżowanie PKP.
   Pan Andrzej tylko się irytuje, kiedy wspomina pełne entu­zjazmu materiały z telewizyjnych „Wiadomości”, które cza­sem ogląda: o milionie samochodów elektrycznych, od których miały zaroić się polskie drogi, przekopie Mierzei Wiślanej czy megalotnisku, które według rządowych planów ma za osiem lat wyrosnąć w połowie drogi między Warszawą a Łodzią. Nie robi sobie wielkich nadziei, że - jak obiecuje rząd - kiedyś dojedzie szybką koleją do tego węzła i poleci gdzieś daleko, choćby do Azji. Dobrze pamięta entuzjastyczny materiał „Wiadomości” ze szczecińskiej stoczni, gdzie dwa lata temu na pochylni Wul­kan premier Morawiecki kładł stępkę pod budowę nowoczes­nego promu pasażerskiego. TVP o postępach w budowie promu nie informuje, za to inne media piszą, że po pochylni wciąż hula  wiatr.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz