Piotr P., mózg SKOK-u
Wołomin, przyjaźnił się z politykami i biskupami. Gdyby jego historii nie
potwierdzały akta sądowe, to aż trudno byłoby w nią uwierzyć.
MICHAŁ KRZYMOWSKI, WOJCIECH CIEŚLA
Gorzów
Wielkopolski, kilka miesięcy temu. Pod siedzibę prokuratury zajeżdża konwój
Służby Więziennej, funkcjonariusze wprowadzają na górę osadzonego Piotra P., wiceprezesa SKOK-u Wołomin, w którym zdefraudowano 360 min
zł.
- Kawy bym się napił - mówi P. -
Ale nie tu; w Paryżu. A najlepiej to szampana Dom Perig- non, zimnego.
P. siedzi od roku. Odmawia
składania zeznań, twierdzi, że tylko szampan odświeży mu pamięć. O czym myśli
w celi aresztu śledczego w Międzyrzeczu? Może wspomina czarnego bentleya i dom
z basenem w podwarszawskim Nieporęcie? Albo biuro w Wołominie, w którym pewien
prawicowy polityk na jego komendę musiał śpiewać „Międzynarodówkę”, bo inaczej
nie dostałby kredytu?
A może myśli o przyszłości: o
akcie oskarżenia szykowanym przez gorzowską prokuraturę albo o procesie w sprawie
fundacji Pro Civili, który właśnie się rozpoczął w Warszawie? Tu P. też
występuje w roli oskarżonego.
Mówi jego znajomy: - Piotrek miał
dwie twarze. Potrafił być dystyngowany do granic pretensjonalności, o swojej
żonie nie mówił inaczej niż „pani małżonka”. Ale czasem dawały też o sobie znać
jakieś dawne nawyki. Typu - żart o kobietach przyjmowanych na członka SKOK-u
albo pokazywanie butów podbitych metalem. Mówili, że lepiej go nie drażnić, bo
można skończyć jak pewien człowiek, którego w latach 90. wyrzucono z jadącego
samochodu.
Protektor po kursie KGB
Kartoteka Piotra P., emerytowanego kapitana Wojskowych Służb Informacyjnych,
zgromadzona w warszawskich sądach i prokuraturach, liczy blisko dwieście
tomów. W tych dwustu tomach jest wszystko, co powinno się znaleźć w dobrym
kryminale: zagadkowa śmierć, duże pieniądze, politycy i tajne służby.
Powodem, dla którego życiorys P.
trafił na karty akt sądowych, jest afera fundacji Pro Civili, skupiającej
byłych oficerów WSI. Według prokuratury za pośrednictwem Pro Civili i powiązanych z nią firm wyprowadzono z Wojskowej
Akademii Technicznej 400 min zł. Pozakładano fikcyjne spółki, przekupiono dyrektora
banku, zaciągnięto kredyty nie do spłacenia, a na koniec podpisano lewe umowy
faktoringowe i fałszywe cesje wierzytelności. Zanim ludzie z WAT i PKO BP się
połapali, pieniądze już były na Cyprze.
Piotr P. pochodzi z trudnego domu,
ale jego drugą rodziną stała się armia. W stanie wojennym rozpoczął naukę na
wydziale politycznym Wyższej Szkoły Wojsk Pancernych w Poznaniu i zaraz potem
zapisał się do partii. Po studiach ukończonych z wyróżnieniem trafił do ośrodka
szkolenia oficerów kontrwywiadu wojskowego, a stamtąd do WAT..
Wojskowa kariera Piotra P. nie
trwała długo. Jak czytamy w jego służbowej opinii, żołnierzem był nielojalnym
i niezdyscyplinowanym. Za to ciągnęło go do prawicy. W raporcie o WSI można
przeczytać, że utrzymywał operacyjne kontakty z Janem Parysem, byłym ministrem
obrony w rządzie Jana Olszewskiego, i z dziennikarzem Józefem Szaniawskim.
Parys, którego pytamy o tę znajomość, mówi, że nie miał z P. oficjalnego
kontaktu. Oficjalna i długotrwała była za to znajomość z Szaniawskim. W jego
biografii znalazło się nawet zdjęcie z 2012 r., a
więc już z czasów SKOK-u Wołomin, na którym wraz z P. stoi na tarasie willi. Za
ich plecami ciągnie się długi czerwony dywan. Taki sam P. kazał rozwijać
podczas swoich urodzin w Nieporęcie.
P. odszedł ze służby w 1995 r.
Podczas wywiadu z psychologiem stwierdził, że miało to związek ze zmianą rządu.
W aktach osobowych zapisano, że powodem była nerwica, ale jego przełożony
zeznał, że odszedł ze służby „na podstawie informacji komórki bezpieczeństwa
wewnętrznego WSI”. Mimo to przełożeni nie zamierzali tracić P. z oczu, w jego
pożegnalnej opinii z armią napisano: „Ze swoim doświadczeniem
operacyjnym i uzdolnieniami organizatorskimi może być bardzo przydatny do
pracy poza wojskiem na stanowiskach kierowniczych”.
Jaguar w
kolorze butelkowej zieleni
Trudno odmówić wojskowym racji:
Piotr P. naprawdę był sprawny.
Fundacja Pro Civili powstaje w połowie lat 90. Do rady P. dobiera PRL-owskiego
generała Stanisława Świtalskiego i Janusza Maksymiuka, wówczas posła PSL,
który dziś przyznaje, że był tam potrzebny tylko jako słup o znanym nazwisku.
Na funkcje honorowe P. wciąga dla
równowagi dwóch duchownych: bp. Zygmunta Kraszewskiego i ks. prałata Henryka
Jankowskiego, który podczas otwarcia fundacji święci siedzibę. „P. utrzymywał
bardzo bliskie stosunki z bp. Sławojem Głodziem i innymi hierarchami” - czytamy
w aktach sądowych. Jeden z naszych rozmówców twierdzi nawet, że dzisiejszy
metropolita gdański abp Sławoj Głódź jest ojcem chrzestnym syna P.
Fundacja zajmuje się leasingiem
aut, handluje paliwami i wchodzi w nieruchomości. Jak twierdzi jeden ze świadków,
obejmuje też udziały w dyskotece Coloseum, lokalu mafii pruszkowskiej. Wszystkim
kręcą dwie rodziny, P. z żoną oraz małżeństwo Krzysztof i Beata W.
W. przedstawia się jako były
oficer WSI - w fundacji był kierowcą P.
Podobnie jak on sprowadził się na ekskluzywne
osiedle w Nieporęcie, a dziś dzieli z nim ławę oskarżonych.
Wokół interesów Pro Civili szybko tworzy się układ ludzi służb. W radzie fundacji
pojawia się były doradca szefa WSI, a do powiązanych z nią spółek i do IV warszawskiego oddziału PKO BP przy ul. Targowej, z
którego popłyną lewe kredyty, trafiają byli esbecy i oficerowie rezerwy.
Pomysłodawcą przekrętu jest pan
Piotr, postawny blondyn w okularach. P. przedstawia go jako doradcę, ale nikt
nie zna jego prawdziwego nazwiska. Pan Piotr - znany
też jako „Litwinogrek” - ma na
Cyprze dom z basenem, a w
Warszawie mieszka w apartamencie należącym do spółki powiązanej z Pro Civili. Po mieście porusza się jaguarem w kolorze butelkowej
zieleni i luksusowym kabrioletem na czeskich numerach. Z wykształcenia jest
biochemikiem - na Uralu ma przetwórnię drogocennego jadu pszczelego, z którego
wytwarza się leki i kosmetyki - i nie stroni od ciemnych interesów. Mówi z
obcym akcentem i posługuje się sześcioma paszportami. W zależności od potrzeb
przedstawia się jako: Polak Grzegorz Dąbrowski (dokument miał mu załatwić
oficer WSI, który dał 2,5 tys. doi. naczelnikowi wydziału paszportowego na
warszawskiej Pradze), Białorusin Igor Kapyłow (to tożsamość kierowcy autobusu
miejskiego z Mińska), Cypryjczyk Konstantinos Palivanidis (obywatelstwo podobno kupiono za łapówkę od premiera Cypru,
tak wynika z akt), Słowak Peter Pella, Litwin Ele- nys Vaidotas i Valerijus Baskowas.
Z zeznań byłego ochroniarza „Litwinogreka”:
„Peter jest poszukiwany przez UOP, władze Słowacji, Interpol oraz służby
bezpieczeństwa Rosji (...). W Polsce prowadził rozmowy z grupą pruszkowską na
temat prania brudnych pieniędzy, zajmuje się również rozkodowywaniem i ponownym
wprowadzaniem kodów skradzionych złotych kart kredytowych. Podczas pobytu na
Cyprze usiłował dowiedzieć się, czy można zmienić linie papilarne, ponieważ
tylko po tym można dojść, jak naprawdę się nazywa”.
Oficer płaci
obrazem
Piotr P. i jego ludzie działali
szybko i z wdziękiem. Oto próbka ich możliwości: w 1996
r. do Polski przyjeżdża z Litwy uliczny grajek Raimundas R., gra, śpiewa i
zbiera do puszki. Podczas imprezy podpity kolega opowiada mu o swych kłopotach
z pieniędzmi. Raimundas chce pomóc i podpisuje się na jego wniosku o kredyt. Do
Wilna wraca w pełnej nieświadomości jako prezes firmy związanej z Pro Civili.
W tym czasie Jerzy S. jest już
dyrektorem feralnego oddziału PKO przy Targowej. Zna kapitana rezerwy Piotra
P. i jego doradcę, postawnego blondyna o sześciu nazwiskach. Z zeznań świadków
wynika, że S. lubi spędzać wakacje na Cyprze (u pana Piotra). Po mieście
porusza się granatowym mercedesem S klasy (od pana Piotra) i co miesiąc
przyjmuje „pajdę” 20 tys. zł w banknotach obwiązanych gumką (też od pana
Piotra). Wydatki ma spore, bo planuje budowę basenu w swoim domu.
W Warszawie powstają fikcyjne
siedziby fikcyjnych spółek. Na regałach stoją puste segregatory, ale urzędnikom
z banku to wystarcza. Płyną pierwsze kredyty. S. boi się, że sprawa wyjdzie na
jaw, i żąda od „wsiowych”, czyli ludzi z WSI, zabezpieczenia. Dostaje w
zamian pszczeli jad, który współpracownicy pana Piotra przemycili ze wschodu w
orurowaniu samochodu terenowego marki UAZ. Z ekspertyzy dostarczonej przez
ludzi związanych z fundacją wynika, że zawartość fiolki jest warta 125 mln zł.
- Dokument był żałosny. Można było w nim wyczytać, że jad ma rozmaite efekty
biologiczne i wielorakie zastosowanie - opowiada nam była pracownica oddziału
z Targowej. Bank bierze jednak opinię za dobrą monetę i deponuje truciznę w
skarbcu. Z akt wynika, że leży tam do dziś.
Spółki powiązane z fundacją zaczynają
też robić interesy z WAT, dawnym pracodawcą Piotra P. Uczelnia kupuje program
do szyfrowania dokumentów, który w rzeczywistości nie istnieje. Wchodzi też w
dziwne przedsięwzięcie polegające na wybieraniu piachu z dna Wisły. Z tego
ostatniego biznesu w porę się wycofuje, gdy na jaw wychodzi, że człowiek od
żwirowej inwestycji za pieniądze wojska nakupował sobie garniturów i butów
Adidasa.
Tymczasem rozpoczyna się wielki
transfer pieniędzy na Cypr, gdzie postawny blondyn o obcym akcencie prowadzi
kilka spółek. Jedna z nich - leasingująca wojskowej uczelni jacht motorowy -
nazwa się Parsley, czyli pietruszka.
To nie mafia, to służby
W całej historii najbardziej
uderzające jest to, że Piotr P. i jego kompani działali w poczuciu całkowitej
bezkarności. Siadali na przesłuchaniu i śmiali się prokuratorowi prosto w
twarz.
Z zeznań człowieka, który wszedł im
w szkodę: „Piotr [chodzi o postawnego blondyna - przyp. red.] kazał mi uważać
na ludzi zaangażowanych w ten proceder. Miał na myśli WSI. W tym kontekście
pojawiło się również nazwisko P. i W. [duet sąsiadów z Nieporętu - przyp.
red.]. Wspomniał, że muszę uważać, bo było na mnie
zamówienie, przez co zrozumiałem, że ktoś chciał lub chce mnie zabić”.
Podobne stwierdzenia padają w
innych protokołach: „Przyszło do mnie dwóch panów. Sądziłam, że to mafia, ale
to były wojskowe służby”, „Ci ludzie wyglądali jak regularna bandyterka”.
Te opowieści można by wyśmiać, gdyby
nie dziwne przypadki, które przytrafiły się kilku osobom znającym kulisy
afery. W 1999 r. zginął w wypadku samochodowym Edward K., właściciel warszawskiego
lombardu. Było to o tyle dziwne, że kierowca wiozącego go mercedesa wyszedł z
kolizji bez szwanku. Kobieta, która widziała zdjęcie z sekcji zwłok, zeznała
później, że K. miał dziwną pręgę na szyi i twarz tak zmasakrowaną, że nie dało
się go rozpoznać. W tym samym roku pobito Andrzeja M., pracownika WAT uwikłanego
w proceder. Miał przy sobie portfel z pieniędzmi, a pod pachą niósł zdobne
szachy, pomimo to napastnik niczego mu nie ukradł, za to dotkliwie pobił go
kastetem. M. kilka lat później zmarł, jego rodzina uważa, że śmierć była konsekwencją
napadu.
W tym czasie zmarło też dwóch
kolejnych podejrzanych: zarządca z WAT i dyrektor z banku przy Targowej.
***
Proces w sprawie Pro Civili ruszył pod koniec kwietnia. Wyroku szybko nie będzie, bo
lista świadków jest długa. A prokuratura nie tylko nie namierzyła pieniędzy
wyprowadzonych na Cypr, ale nawet nie ustaliła prawdziwego nazwiska postawnego
blondyna.
W jednym z ostatnich tomów tej
sprawy znaleźliśmy dokument wyglądający jak żart. To postanowienie o
postawieniu zarzutów „mężczyźnie o nieustalonych danych osobowych”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz