Trzeba postawić
jeszcze pomnik ku czci ofiar i na tym sprawę zakończyć.
Odciąć Smoleńsk grubą
kreską - mówi prawnik i filozof prof. Wojciech Sadurski.
Rozmawia ALEKSANDRA PAWLICKA
NEWSWEEK: Smoleński spór znów
rozgrzewa polską politykę.
WOJCIECH SADURSKI: Do niedawna myślałem, jak
większość ludzi, którzy nie kupują fantastycznych opowieści o wybuchu i
zamachu, że całkowite oddanie pola propagandowego PiS było poważnym błędem PO.
Miałem nawet żal do partii rządzącej, że pozwoliła, aby szaleństwa głoszone z
głupoty albo cynizmu - bo nie wierzę, że inteligentni ludzie prawicy są zdolni
w nie wierzyć - dominowały w debacie publicznej. W ostatnich dniach zmieniłem jednak
zdanie. Doszedłem do wniosku, że pora w tej sprawie postawić kropkę.
PiS nigdy nie postawi kropki
w sprawie Smoleńska.
- Dobrze, ale druga strona może
powiedzieć: „My w tę rozmowę nie damy się już dłużej wciągać”. Ci, którzy chcą
poznać prawdę, mają dostatecznie dużo faktów, a nie interpretacji, aby wyrobić
sobie opinię. Choćby to, że samolot nie powinien próbować lądować w Smoleńsku,
bo nie było do tego warunków, a kokpit przypominał stodołę o otwartych
wrotach, jest wystarczającym wytłumaczeniem tej strasznej katastrofy, bez
konieczności szukania hipotez nie mających najmniejszych, ale to najmniejszych
uzasadnień. Dlatego jeśli druga strona chce, niech kisi się we własnym sosie,
niech wzajemnie, podbechtuje się teoriami spiskowymi, ale trzeba jasno
powiedzieć, że w tym nie chodzi już o prawdę, tylko o utrzymywanie stanu
niepewności i wrzenia, który ma charakter czysto polityczny.
Korzysta na tym także PO, bo
radykalizujące się PiS to najlepszy straszak dla wyborców Platformy.
- Z pewnością obie partie mają
powody, aby grać Smoleńskiem, ale ja patrzę na to nie z punktu widzenia
interesu partyjnego, lecz dobra Polski. Dalsze wałkowanie tego tematu uważam
za szkodliwe dla dyskursu publicznego. Owszem, trzeba postawić jeszcze pomnik
ku czci ofiar i na tym sprawę zakończyć. Odciąć Smoleńsk grubą kreską.
Czy PiS nie wykorzystuje dziś
Smoleńska do odwrócenia uwagi od afery SKOK-ów?
- Smoleńsk i SKOK-i to dwie
różne sprawy. Pierwsza nie powinna być tematem kampanii wyborczej, druga
powinna jak najbardziej. SKOK-i to patologia ściśle związana z tymi wyborami.
Są przecież poważne podejrzenia, że kandydat PiS na prezydenta był bezpośrednio
zamieszany w ochronę układu wielkiej i źle zarządzanej organizacji finansowej
z lobbującą w jej interesie partią
polityczną i broniącymi tego układu prawicowymi mediami. Trzy filary życia
publicznego wzajemnie się wspierające i czerpiące z tej symbiozy korzyści.
Układ IV RP?
- Finansowo-medialno-polityczny.
Sieć uzależnień, które jak choroba trawiły życie publiczne. I trudno o lepszą okazję
do dyskusji o fundamentalnych sprawach kraju, o konieczności oczyszczenia go z
patologii
niż kampania w wyborach
najważniejszej osoby w państwie, niezależnie od kompetencji prezydenta. Debata
o SKOK-ach jest tak naprawdę debatą o III i IV RP, o tym, jakiej chcemy Polski.
Co oznaczałby powrót IV RP?
- Nie będę wieszczył brutalnego
odwetu za lata pozbawienia PiS wpływów i władzy, bo jak to w Polsce bywa,
zawsze więcej moralnego nadęcia i połączenia buty z mizerią niż realnego
działania. Nie mniej jednak nie można zapominać, czym była IV RP. To nie był jakiś
teoretyczny twór, lecz przebaczone w praktyce dwa lata groźnych dla demokracji
praktyk. Zwolennicy PiS próbują to dziś trywializować, mówiąc o „siepaczach
Ziobry’'. Oczywiście, że nie było siepactwa i autorytarnej opresji, ale fakt,
że ludzie nie gnili w więzieniach za przekonania, nie oznacza jeszcze, że
można bagatelizować praktyki przesuwania granic w respektowaniu prawa. A to
rząd PiS robił permanentnie. Ówczesny minister sprawiedliwości Zbigniew
Ziobro sformułował pojęcie imposybilizmu będące przejawem irytacji władzy na
ograniczenia wynikające z konstytucji. Uważano, że dla realizacji istotnych
celów można naginać prawo, więc mieliśmy próby sterowania Trybunałem
Konstytucyjnym, ograniczania praw i wolności obywatelskich, jak zakaz organizowania
Parad Wolności czy horrendalną, łamiącą liczne zapisy konstytucji ustawę
lustracyjną. Myślę, że powrót PiS oznaczałby to, co dziś na Węgrzech realizuje
Viktor Orban: ograniczanie liberalno-demokratycznego państwa na
rzecz państwa autorytarnego. Z jedną różnicą.
Jaką?
- W polskim wydaniu mielibyśmy
dodatkowo do czynienia z daleko idącą symbiozą władzy politycznej i
kościelnej. PiS w latach 2005-2007 udowodnił, że gotów jest do daleko idących
ustępstw na rzecz hierarchów. Dziś kandydat tej partii pytany o in vitro, odpowiada z rozbrajającą szczerością, że jego stanowisko
jest w tej sprawie zgodne ze stanowiskiem episkopatu. Nie trzeba wiec pytać o
jego poglądy, wystarczy sprawdzić, jakie stanowisko ma episkopat.
Polityka PiS jest w kwestiach
światopoglądowych refleksem, odbiciem tego, co mówią i czego żądają kościelni
hierarchowie.
Nie tylko PiS.
Trzy najważniejsze sprawy, wokół
których powinien toczyć się spór w Polsce, to po pierwsze kwestie społeczno-
ekonomiczne: podatki, ochrona pracy, walka z bezrobociem, wspieranie procesów
demograficznych, czyli najkrócej mówiąc, zakres interwencjonizmu państwa. Po
drugie: kwestie strategiczne, polityka międzynarodowa i miejsce Polski w świecie,
a zwłaszcza w Unii, tyle że w obu kwestiach pole manewru jest niewielkie, bo
polityka krajowa jest ograniczona wspólnotową UE, a poza tym wbrew retoryce politycznej w tych sprawach istnieje bardzo szeroki
konsens między głównymi partiami. Dlatego najważniejszy jest trzeci obszar
sporu, gdzie już takiego konsensu nie ma i gdzie nie jesteśmy związani polityką
unijną, a mianowicie debata o świeckości państwa, o jego relacjach z Kościołem,
o tym, w jakiej mierze polskie prawo powinno wcielać oczekiwania hierarchów
kościelnych.
W Polsce nie ma liczącej się
partii, która chciałaby taką dyskusję podjąć.
- I to jest patologia naszej
polityki, bowiem roszczenia Kościoła i chęć wpływania na parlamentarzystów,
rząd, władze lokalne, urzędy wykraczają poza granice konstytucyjne. Nawet
organy, które zobowiązane są do obrony świeckości państwa, jak Rzecznik Praw
Obywatelskich, ulegają tej tendencji. Sprawująca urząd RPO prof. Irena Lipowicz zapytana ostatnio o finansowanie lekcji
religii, powiedziała, że nie jest to najważniejsza kwestia. Dla kogo jak dla
kogo, ale dla RPO to powinna być jedna z najważniejszych kwestii. Religia w
szkole to przykład czegoś, co naukowo zwie się normatywną siłą faktów, czyli
fakty dokonane tworzą normy. W efekcie musimy dopominać się o Świecką szkołę,
podczas gdy religia od początku w ogóle nie powinna w publicznej szkole się
pojawić, bo jest to wbrew ustrojowym zasadom świeckości państwa. Przynajmniej
w tej wersji, w jakiej religię do szkół publicznych wprowadzono, przy
faktycznym braku alternatywy w postaci lekcji etyki, przy zostawieniu pełnej
kontroli nad treścią nauczania Kościołowi, przy wliczaniu ocen z religii do
średniej itp.
Jesteśmy kościelnym
zaściankiem?
- Jeśli chodzi o model relacji
państwo.
- Kościół, to polska konstytucja
jest dosyć klarowna. Tyle że jej realizacja uległa wypaczeniu. Politycy nie
tylko dali na to przyzwolenie, ale zupełnie przestali słuchać społeczeństwa,
które jest zdecydowanie bardziej otwarte, liberalne i tolerancyjne niż rządzące
elity.
Duszna polityka i otwarte
społeczeństwo?
- Dwa światy.
To ja czegoś nie rozumiem.
Zawsze mówiło się, że politycy rządzą na kolanach, bo boją się utraty
elektoratu chodzącego do kościoła. Skoro jednak ten elektorat jest liberalny,
tolerancyjny i chce państwa świeckiego, to po co rządzący słuchają biskupów?
- To jest choroba nie tylko
polskiej demokracji. W Stanach Zjednoczonych większość obywateli jest za
kontrolą posiadania broni, ale jednocześnie system polityczny i wpływy lobby
są tak silne, że zaostrzenie tej kontroli jest niemożliwe. W Polsce głównym
obszarem schorzenia są sprawy światopoglądowe. Rozkład preferencji w
elektoracie niekoniecznie przekłada się na stanowiska polityków, gdyż w naszym
systemie wyborczym głównym punktem odniesienia dla posłów są ich liderzy
partyjni, a nie wyborcy.
Można to jakoś leczyć?
- Myślę, że gdyby prezydent
Komorowski, którego wiara i przywiązanie do Kościoła są poza podejrzeniem,
potrafił stanąć jednoznacznie po stronie konstytucji i powiedzieć otwartym
tekstem, na czym polega neutralność religijna państwa i gdzie są granice
interwencji władzy religijnej w tworzeniu prawa, to niezależnie od tego, czy
trochę głosów by stracił, czy trochę zyskał, byłoby to bardzo ważne dla
dyskursu politycznego w Polsce.
Czy to aby nie zbyt
wygórowane oczekiwania w stosunku do prezydenta?
- Mam dobre zdanie na temat jego
inteligencji i zacności. Mówimy przecież o opowiedzeniu się po stronie
czegoś, co byłoby dobre dla Polski, bo w sprawach ustrojowych powinno być
wszystko jasne, bez niedopowiedzeń, niuansów i interpretacji wygodnych dla tej
czy tamtej strony.
Czy któryś z kontrkandydatów
Bronisława Komorowskiego mógłby podjąć to wyzwanie?
- Rozmawiamy poważnie czy
żartujemy? Wiemy, że paradoks polskiej prezydentury
polega na niewspółmiernie dużej
legitymacji pochodzącej z powszechnych wyborów w stosunku do ograniczonych kompetencji
tego urzędu. Tę nadwyżkę legitymacji nad kompetencjami prezydent musi zagospodarować
swoją osobą, musi spersonifikować jakieś ważne w danej chwili społeczne zapotrzebowanie.
Wałęsa personifikował odwagę przejścia od systemu opresji do demokracji.
Kwaśniewski - potrzebę ciągłości z przeszłością. Lech Kaczyński w odreagowaniu
po Kwaśniewskim był symbolem wartości konserwatywnych i tradycyjnych, a
Komorowski - romantyzmu opozycji demokratycznej i etosu budowania postsolidarnościowej
Polski. Każdy uwiarygadniał sens swojej prezydentury własnym życiorysem i
poglądami. Z tego punktu widzenia obecna kampania jest groteską. Marny jednego
kandydata mającego ciężar gatunkowy i całą resztę ludzi znikąd. Bo jakie
wartości, z którymi mogliby się identyfikować wyborcy, uosabiają pani Ogórek,
pan Jarubas czy pan Duda?
Tego ostatniego nazywa pan w
felietonach picusiem-glancusiem.
- W wywiadzie dla poważnego
tygodnika tego bym może nie powtórzył, ale jest coś wręcz upokarzającego w tym,
że człowiek, który nie jest znany Polakom z żadnych dokonań, z żadnych
poglądów, zaczyna nagle zabawnie podrygiwać, wyłaniać się z jakiegoś konfetti,
występować w wyborczym show i to ma zastąpić poważną debatę polityczną, która
powinna toczyć się między liderami. Duda, Jarubas i Ogórek to dowód na to, że
trzy liczące się dziś w polskim parlamencie partie spłatały wyborcom okrutny
żart. Zrobiły z Polaków idiotów.
Liderzy tych partii nie chcą
brać na klatę prezydenckiej porażki.
- Tylko że jest to oszustwo.
Jeśli lider partii nie staje do wyborów prezydenckich, to nie udowadnia w ten
sposób, że jest sprytny i inteligentny, tylko że jest niepewny i zatrwożony
możliwością przegranej, że boi się rebelii we własnych szeregach w wypadku
przegranej w wyborach, czyli de facto nie nadaje się na lidera. A tym bardziej
na przywódcę kraju.
Wielokrotnie mówił pan, że
polska demokracja jest zakładniczką frustracji, obsesji i lęków Jarosława Kaczyńskiego.
- Owszem, jego poglądy są
niebezpieczne, ale zdecydowanie bardziej boję się ludzi, t którzy go
otaczają i ze względów metrykalnych przejmą PiS za kilka lat. Nikt z nas nie wie, jak daleko mogą posunąć
autorytaryzm wpisany w logikę IV RP.
A co z lewicą?
- A to dopiero jest zagadka! Z
różnych badań wynika, że zapotrzebowanie na lewicowo-liberalne ugrupowanie
deklaruje w Polsce około 30 proc. obywateli, tymczasem wszystkie lewicowe
partie z ledwością dobijają łącznie do 10 procent.
Miller musi odejść?
- Jak długo Miller będzie na
czele SLD, tak długo wiele osób mających poglądy socjaldemokratyczno-liberalne
nie będzie głosować na Sojusz, który pod jego przywództwem jest potencjalną
przybudówką PO. Platforma przejęła część lewicowych postulatów, więc równie
dobrze można na nią głosować. Problem SLD polega jednak na ^m, że z Millerem
czy bez niego ta partia jest już nie do uratowania. Jej szyld zawsze będzie
miał odium pochodzenia z nieprawego łoża. Tu zawsze będzie postkomuna, nawet
jeśli przyjdą do niej ludzie urodzeni po wyprowadzeniu sztandaru PZPR, bo
nosząc teczki za dawnymi aparatczykami,
mogą co najwyżej stać się ich naśladowcami.
Palikot?
- Wielkie rozczarowanie. Ex post możemy oceniać przyczyny degeneracji tego projektu:
po pierwsze - nie można budować partii, zwłaszcza lewicowej, na barkach
jednego człowieka, choćby był nie wiem jak błyskotliwy, a nawet charyzmatyczny,
bo musi to być ruch oddolny. A po drugie - Palikot nie był w swoim nawróceniu
na lewicową świeckość wiarygodny. W Polsce jest lewica liberalna: młoda, pełna
energii, ideowa i intelektualna, która umie nie tylko gadać, ale i działać. To
środowiska „Krytyki Politycznej”, „Kultury Liberalnej”, „Liberte”, przy wszystkich
różnicach między nimi. Tyle że oni nie garną się do polityki partyjnej. Może
jednak swoim działaniem, jak to dotyczące świeckiej szkoły, zdołają nadać
dyskursowi politycznemu nowy ton.
Przypomną Platformie jej
liberalne korzenie?
- Na to bym nie liczył.
Platforma powstała jako ekumeniczny zlepek, w którym mieli zmieścić się i
liberałowie, i konserwatyści, a Tusk tymi skrzydłami tylko zawiadywał i
umiejętnie je rozgrywał. To politycznie nieźle działało, ale dla Polski było
okropne, bo powstała nie partia, która ma tożsamość, lecz politykierski byt w
służbie jednego człowieka. Dziś ta partia jest już trochę inna, jej liberalny
charakter został wzmocniony, ale nadal ciąży nad nią ta tradycja, która w rezultacie
pozbawia Polaków nadziei na obronę zasad cywilizowanego egalitaryzmu.
* * *
Prof. Wojciech Sadurski zajmuje się
teorią i filozofią prawa. Wykłada na Wydziale Prawa Europejskiego Instytutu
Uniwersyteckiego we Florencji oraz na UW
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz