Piotr Pytlakowski: -
Czy to ty przyszłaś do SKOK, czy one do ciebie?
Bianka Mikołajewska: - Zaczęło się
od listu czytelnika, który był klientem jednej z Kas. Żalił się, że musi płacić
wielkie odsetki od pożyczki, która miała być niskooprocentowaną pożyczką
pomocową. Wtedy po raz pierwszy przyjrzałam się systemowi SKOK. Uderzyło mnie,
że to coraz potężniejsza instytucja finansowa, ale niedziałająca tak jak banki,
pozostająca właściwie poza kontrolą, bo nieobjęta państwowym nadzorem.
Pierwszy artykuł o SKOK
napisałaś 11 lat temu. Potem było jeszcze ponad 20 twoich tekstów. Uzależniłaś
się od Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych?
Wiele razy obiecywałam sobie,
pisząc kolejny tekst o SKOK, że to już ostatni raz. Ale wciąż odkrywałam coś nowego.
Teraz także rozgryzam całkiem nowy wątek. To wciąga.
A właściwie co złego jest w tej
instytucji, nawiązującej do przedwojennej spółdzielczej tradycji?
Idea SKOK jest bardzo piękna i ja
sama, jako osoba o poglądach raczej lewicowych, kibicowałabym im, gdyby
funkcjonowały tak, jak zakładano początkowo. Problem w tym, że miały być
demokratyczne, rządzone oddolnie, najważniejsze decyzje miały być podejmowane
przez wszystkich członków. Bardzo szybko okazało się, że tak nie jest, że
Kasami rządzi wąska grupa ludzi, którzy robią swoje własne biznesy.
Twórca SKOK, dzisiaj senator
Grzegorz Bierecki, mówił, że ideę założenia SKOK przywiózł ze Stanów
Zjednoczonych. Zastanawiam się, dlaczego musiał aż z USA przywozić pomysł na
stworzenie instytucji, która w Polsce działała już przed wojną?
W 1989 r. pojechał do Stanów z
delegacją Solidarności i tam spotkał się z działaczami Światowej Rady Związków
Kredytowych, czyli World Council of Credit Unions, w skrócie WOCCU. Przekonali go, by podobne instytucje
tworzył w Polsce. Dopiero później SKOK sięgnęły do korzeni polskich, czyli do
przedwojennych Kas Stefczyka.
Początkowo Kasy miały powstawać
przy zakładach pracy. Pracownicy sami sobie zakładają Kasy, ale są one luźno ze
sobą związane, każda działa na własną rękę.
Bardzo szybko stworzono jednak
nad luźnym systemem czapę, która przejęła pełną kontrolę.
Początkowo nie było mowy o tym, że
powstanie jakaś jedna spółdzielnia, która będzie nadzorowała wszystkie Kasy i
mówiła im, co mają robić i w jaki sposób funkcjonować. Ale system szybko
scentralizowano. Pamiętam swoje pierwsze rozmowy z działaczami Kas - mówili,
że pomysł centralizacji wziął się stąd, że
Bierecki nie chciał stracić kontroli nad „swoim dzieckiem”, bał się, że jeżeli
Kasy będą działały całkowicie niezależnie, to ten system wymknie mu się spod
kurateli.
Bał się, że bez jego czujnego
oka skręcą w złą stronę?
Tego nie wiem. Być może początkowo
przyświecały mu dobre intencje, na przykład bał się, że będzie dochodziło do
jakichś nieprawidłowości albo że nie będą w stanie udźwignąć ciężaru
zarządzania pieniędzmi powierzonymi przez członków.
Centralizacja systemu została
wymuszona przez ustawę, a nie Grzegorza Biereckiego.
Mało kto dziś pamięta, że za
ustawą regulującą działalność SKOK lobbował poseł Unii Pracy Bogusław Kaczmarek,
wywodzący się z Solidarności. Unia Pracy i inne partie poparły ustawę. Było tam
parę haczyków, o których głosujący posłowie nie wiedzieli.
Jakich?
W ustawie zapisano, że wszystkie
Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe muszą zrzeszać się w jednej
spółdzielni, czyli w Kasie Krajowej SKOK. Jednak posłowie nie wiedzieli, że
kiedy głosowali nad ustawą, Kasa Krajowa już istniała i jej głównym
udziałowcem była Fundacja na Rzecz Polskich Związków Kredytowych. W szczytowym
momencie fundacja miała 75 proc. udziałów w Krajowej SKOK. Na walnych
zgromadzeniach „krajówki” mogła przegłosować wszystkie zrzeszone w niej Kasy.
Tak się złożyło, że członkami władz tej fundacji byli Grzegorz Bierecki, jego
brat Jarosław i Adam Jedliński - prawnik SKOK, przyjaciel prezydenta Lecha
Kaczyńskiego.
SKOK, jako organizacje typu non
profit, nie mogły dawać zarobić władzom poszczególnych Kas. Jakoś tę przeszkodę
należało obejść.
W ustawie o SKOK zapisano, że
funkcje w Kasach pełni się społecznie, ale bardzo szybko powstała wokół sieć
stowarzyszeń i spółek. Mimo że większość z nich czerpała zyski ze współpracy z
Kasami, ich władze nie pracowały już za darmo. Powiedzmy szczerze: czasami
otrzymywały bardzo wysokie wynagrodzenie.
Pisząc teksty o Kasach, nie
obawiałaś się procesów?
Początkowo nie wiedziałam, czym to
grozi. Później wiedziałam już, że władze SKOK zrobią wszystko, aby zablokować
krytyczne publikacje. Już po pierwszym moim tekście w POLITYCE w 2004 r. ja i
redakcja zostaliśmy pozwani do sądu. Żądano 5 min zł odszkodowania.
W tamtym czasie to była rekordowa
suma. Pamiętam, że spędziłam dwa tygodnie, przygotowując odpowiedź. Sprawa
toczyła się w sądzie gospodarczym i odpowiadając na pozew, trzeba było od razu
przedstawić wszystkie dowody, podać wszystkich świadków. Zgłoszonych później
sąd mógłby nie uwzględnić w postępowaniu. Musiałam przygotować
kilkudziesięciostronicową „ściągawkę”, którą później wykorzystali prawnicy
POLITYKI. Taki był początek mojej drogi sądowej. Potem kierowano przeciwko
mnie i redakcji kolejne pozwy. Razem było kilkanaście spraw cywilnych i dwie
karne.
Innych dziennikarzy też
pozywali?
Chętnych do pisania o SKOK nie
było zbyt wielu. Robiłam to ja w POLITYCE i Maciej Samcik w „Gazecie Wyborczej”.
Jego oczywiście także ścigali. Cieszyłam się, że Maciek też pisze o SKOK.
Gdybym zajmowała się nimi tylko ja - łatwo byłoby powiedzieć, że jestem niekompetentna,
że wszystko, co piszę, to nieprawda - bo przecież mam kilkanaście spraw w
sądzie. Dzięki temu, że Maciek podzielił mój los i zarówno jego, jak i redakcję
„Gazety Wyborczej” zasypano pozwami Kas, było jasne, że to ich metoda działania
- obrona przez atak.
Masz dwoje małych dzieci, męża,
obowiązki domowe i pracę w redakcji. Jak żyć z lawiną pozwów na głowie, jak to
wszystko pogodzić?
Odbierałam to jak specyficzne
nękanie. Z sądów prawie nie wychodziłam. Jedna sprawa się kończyła, ruszała
kolejna. Wyjaśnienia, zeznania. Na własnej skórze poczułam, na czym polega
mechanizm zastraszania dziennikarza, kneblowania go przy pomocy sądów. Na
przykład część spraw zakładano mi w Gdańsku, dochodziły więc dalekie wyjazdy na
rozprawy. To naprawdę może zdezorganizować życie.
Dlaczego w Gdańsku?
Jestem daleka od postrzegania
świata w kategoriach jakichś układów i spisków, ale jak obserwuję to, co od lat
dzieje się w sprawie SKOK, myślę, że w gdańskim wymiarze sprawiedliwości jakiś
nieformalny układ funkcjonował. Członkowie SKOK z tamtego rejonu, którzy
walczyli z Kasą Krajową przez wiele lat i składali szereg zawiadomień o
nieprawidłowościach, nic nie wskórali, wszystkie te sprawy zostały umorzone.
SKOK chyba nie bez powodu dążyły do tego, żeby sprawy wytaczane POLITYCE i
„Gazecie Wyborczej” przenosić do Gdańska. Czasami te pozwy konstruowano
kompletnie absurdalnie. Żeby uzasadnić, że jedna ze spraw ma toczyć się w
Gdańsku, dołączono do pozwu dziennikarkę POLITYKI Ryszardę Sochę z Trójmiasta.
Nie miała nic wspólnego z moim tekstem, ale w pozwie uzasadniono, że
prawdopodobnie, skoro jest dziennikarką z Trójmiasta i pracuje dla POLITYKI, to
w jakiś sposób musiała uczestniczyć w zbieraniu materiału do tekstu.
W Gdańsku toczyła się też
przeciwko tobie sprawa z udziałem prokuratora. Jakie przestępstwo kryminalne ci
zarzucono?
SKOK wytoczyły mi i Maćkowi
Samcikowi sprawę karną o pomówienie. Zwykle w takich sprawach oskarżycielem
jest ten, kto wnosi oskarżenie. W tym przypadku powinna to być Kasa Krajowa.
Jednak prokuratura uznała, że ze względu na wagę sprawy sama będzie oskarżycielem.
Ta decyzja była według mnie bulwersująca. W uzasadnieniu napisano, że w
naszych publikacjach zostało pomówionych milion członków SKOK!
Prokuratura musiała najpierw
przeprowadzić śledztwo.
Zleciła je Centralnemu Biuru
Śledczemu. Zwykle zajmuje się ono ściganiem przestępczości zorganizowanej.
Policjanci z CBŚ sprawdzali, czyja i Maciek byliśmy przez kogoś inspirowani,
czy nie ulegliśmy czarnemu PR, czy sterowały nami jakieś instytucje finansowe,
a może służby specjalne albo politycy. Sprawdzano, czy ktoś nam zapłacił pod
stołem za artykuły.
Jak to wszystko sprawdzali,
chodzili po sąsiadach? Sprawa była dla
mnie bardzo przykra, bo dotknęła także mojego męża. Badano jego firmy,
kontrakty, transakcje. Wysyłano pisma do jego klientów. Część, przestraszona
zaangażowaniem CBŚ, a potem także kontroli skarbowej, wycofała się ze
współpracy z nim.
To pośredni dowód, że skarbówki
są, a przynajmniej były, narzędziem politycznym do rozliczania przeciwników.
Mam nadzieję, że teraz to już tak
nie funkcjonuje, ale wtedy - dodajmy, że wszystko działo się za rządów PiS -
trudno było oprzeć się wrażeniu, że coś jest na rzeczy.
Jak się skończyły twoje
potyczki ze SKOK?
Wszystkie sprawy już się
prawomocnie pokończyły korzystnymi dla mnie i redakcji POLITYKI wyrokami. Sądy
przyznały, że mieliśmy rację, pisząc o SKOK. Wytknęły nam kilka drobiazgów, ale
w żadnej ze spraw SKOK nie mogą czuć się wygrane.
Zaliczyłaś niezłą próbę
charakteru. Dziesięć lat sądzenia się z jednym przeciwnikiem.
Często myślałam o tym, że
niektórzy dziennikarze przez całe swoje zawodowe życie nie mają ani jednej
sprawy w sądzie, a ja przez tę dekadę zapuściłam w sądach korzenie. Jestem
wdzięczna POLITYCE, że przez te wszystkie lata wspierała mnie. Nikt nigdy nie
dał mi do zrozumienia, że zwątpił w moje racje.
To chyba powinien być standard
w mediach.
Ale nie jest, docierają przecież
informacje, że redakcje idą na ugody z pozywającymi, nie patrząc, że to uderza
w dziennikarzy. Nie zachowują się lojalnie.
Teraz o SKOK znowu jest głośno.
Bankowy Fundusz Gwarancyjny musiał już wydać 3 mld zł, żeby uzupełnić brakujące
w Kasach pieniądze. A prezes Komisji Nadzoru Finansowego wysłał do władz
państwowych pismo, w którym opisuje, jak majątek fundacji związanej z Kasami,
wart kilkadziesiąt milionów złotych, przejęła prywatna spółka, której
wspólnikiem jest senator Bierecki. Ty to opisałaś w POLITYCE już w 2011 r.
Mechanizm opisany przez KNF
dokładnie pokrywa się z tym, co napisałam w tamtym artykule. Różnica jest tylko
taka, że po moim tekście prokuratura nie zareagowała, a teraz podobno bada
sprawę. Martwi mnie, że to znowu gdańska prokuratura - ta sama, która wcześniej
bagatelizowała wszystkie doniesienia o nieprawidłowościach w Kasach, a za to
prowadziła śledztwo przeciwko mnie i Maćkowi Samcikowi.
Przypomnij, o co chodzi w tej
historii?
Fundacja na Rzecz Polskich
Związków Kredytowych przez 20 lat funkcjonowała jako część systemu SKOK. Miała
więc decydujący głos w Kasie Krajowej, a Kasa Krajowa - z Grzegorzem Biereckim
na czele - zobowiązywała wszystkie SKOK do współpracy z tą fundacją. Przez
lata SKOK musiały szkolić swoich pracowników, płacąc pieniądze fundacji.
Szkolenia były powtarzane cyklicznie co dwa lata, za każde trzeba było
zapłacić, to samo z egzaminami.
To był rodzaj certyfikatu?
Tak, bez tego władze
poszczególnych Kas nie mogłyby pełnić funkcji. Kasy musiały też płacić za
system komputerowy, za logo SKOK, za wynajem lokali. Wszystkie pieniądze
płynęły na konto fundacji.
Co się stało z tymi pieniędzmi?
Fundacja została rozwiązana i
pieniądze trafiły do spółki, która jest własnością Grzegorza Biereckiego, jego
brata i Adama Jedlińskiego.
To niezła puenta. Ujawnienie
tego procederu zasługuje na Pulitzera dla dziennikarza.
Kilka nagród za teksty o SKOK
dostałam. Między innymi nagrodę ekonomiczną Stowarzyszenia Dziennikarzy
Polskich. Dzisiaj już by mi jej pewnie nie przyznano. Teraz fundatorem nagrody
ekonomicznej SDP są SKOK.
rozmawiał Piotr
Pytlakowski
* * * *
Bianka
Mikołajewska, dziennikarka polityki (obecnie „Gazety Wyborczej"), od 2004
r. ujawnia tajemnice funkcjonowania Spółdzielczych Kas
Oszczędnościowo-Kredytowych.
* * * *
Bianka Mikołajewska
zajmuje się dziennikarstwem śledczym.
W latach 2000-13
pracowała w POLITYCE, od 2013 r. związana z „Gazetą Wyborczą". W 2005 r.
zdobyła nagrodę Grand Press w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne - za
cykl artykułów o SKOK. Czterokrotnie nominowana do nagród Grand Press.
Laureatka nagrody głównej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w kategorii
tekstów ekonomicznych. Otrzymała także nagrody w konkursach NBP i Fundacji
Batorego oraz wiele wyróżnień w konkursach dziennikarskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz