środa, 1 kwietnia 2015

Ścigana przez SKOK



Piotr Pytlakowski: - Czy to ty przyszłaś do SKOK, czy one do ciebie?
Bianka Mikołajewska: - Zaczęło się od listu czytelnika, który był klientem jednej z Kas. Żalił się, że musi płacić wielkie odsetki od pożyczki, która miała być niskooprocentowaną pożyczką pomocową. Wtedy po raz pierwszy przyjrzałam się systemo­wi SKOK. Uderzyło mnie, że to coraz potężniejsza instytucja finansowa, ale niedziałająca tak jak banki, pozostająca wła­ściwie poza kontrolą, bo nieobjęta państwowym nadzorem.

Pierwszy artykuł o SKOK napisałaś 11 lat temu. Potem było jeszcze ponad 20 twoich tekstów. Uzależniłaś się od Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych?
Wiele razy obiecywałam sobie, pisząc kolejny tekst o SKOK, że to już ostatni raz. Ale wciąż odkrywałam coś no­wego. Teraz także rozgryzam całkiem nowy wątek. To wciąga.

A właściwie co złego jest w tej instytucji, nawiązującej do przedwojennej spółdzielczej tradycji?
Idea SKOK jest bardzo piękna i ja sama, jako osoba o po­glądach raczej lewicowych, kibicowałabym im, gdyby funkcjonowały tak, jak zakładano początkowo. Problem w tym, że miały być demokratyczne, rządzone oddolnie, najważniejsze decyzje miały być podejmowane przez wszystkich członków. Bardzo szybko okazało się, że tak nie jest, że Kasami rządzi wąska grupa ludzi, którzy robią swoje własne biznesy.

Twórca SKOK, dzisiaj senator Grzegorz Bierecki, mówił, że ideę założenia SKOK przywiózł ze Stanów Zjednoczonych. Zastanawiam się, dlaczego musiał aż z USA przywozić pomysł na stworzenie instytucji, która w Polsce działała już przed wojną?
W 1989 r. pojechał do Stanów z delegacją Solidarno­ści i tam spotkał się z działaczami Światowej Rady Związ­ków Kredytowych, czyli World Council of Cre­dit Unions, w skrócie WOCCU. Przekonali go, by podobne instytucje tworzył w Polsce. Do­piero później SKOK sięgnęły do korzeni pol­skich, czyli do przedwojennych Kas Stefczyka.

Początkowo Kasy miały powstawać przy zakładach pracy. Pracownicy sami sobie zakładają Kasy, ale są one luźno ze sobą związane, każda działa na własną rękę.
Bardzo szybko stworzono jednak nad luźnym systemem czapę, która przejęła pełną kontrolę.
Początkowo nie było mowy o tym, że powsta­nie jakaś jedna spółdzielnia, która będzie nadzorowała wszystkie Kasy i mówiła im, co mają robić i w jaki sposób funkcjonować. Ale system szybko scentralizowano. Pamię­tam swoje pierwsze rozmowy z działaczami Kas - mówili, że pomysł centralizacji wziął się stąd, że Bierecki nie chciał stracić kontroli nad „swoim dzieckiem”, bał się, że jeżeli Kasy będą działały całkowicie niezależnie, to ten system wymknie mu się spod kurateli.

Bał się, że bez jego czujnego oka skręcą w złą stronę?
Tego nie wiem. Być może początkowo przyświecały mu dobre intencje, na przykład bał się, że będzie dochodziło do jakichś nieprawidłowości albo że nie będą w stanie udźwignąć ciężaru zarządzania pieniędzmi powierzo­nymi przez członków.

Centralizacja systemu została wymuszona przez ustawę, a nie Grzegorza Biereckiego.
Mało kto dziś pamięta, że za ustawą regulującą dzia­łalność SKOK lobbował poseł Unii Pracy Bogusław Kacz­marek, wywodzący się z Solidarności. Unia Pracy i inne partie poparły ustawę. Było tam parę haczyków, o których głosujący posłowie nie wiedzieli.

Jakich?
W ustawie zapisano, że wszystkie Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Kredytowe muszą zrzeszać się w jednej spółdzielni, czyli w Kasie Krajowej SKOK. Jednak posłowie nie wiedzieli, że kiedy głosowali nad ustawą, Kasa Krajo­wa już istniała i jej głównym udziałowcem była Fundacja na Rzecz Polskich Związków Kredytowych. W szczyto­wym momencie fundacja miała 75 proc. udziałów w Kra­jowej SKOK. Na walnych zgromadzeniach „krajówki” mo­gła przegłosować wszystkie zrzeszone w niej Kasy. Tak się złożyło, że członkami władz tej fundacji byli Grzegorz Bierecki, jego brat Jarosław i Adam Jedliński - prawnik SKOK, przyjaciel prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

SKOK, jako organizacje typu non profit, nie mogły dawać zarobić władzom poszczególnych Kas. Jakoś tę przeszkodę należało obejść.
W ustawie o SKOK zapisano, że funkcje w Kasach peł­ni się społecznie, ale bardzo szybko powstała wokół sieć stowarzyszeń i spółek. Mimo że większość z nich czerpała zyski ze współpracy z Kasami, ich władze nie pracowały już za darmo. Powiedzmy szczerze: czasami otrzymywa­ły bardzo wysokie wynagrodzenie.

Pisząc teksty o Kasach, nie obawiałaś się procesów?
Początkowo nie wiedziałam, czym to grozi. Później wiedziałam już, że władze SKOK zrobią wszystko, aby zablokować krytyczne publikacje. Już po pierwszym moim tekście w POLITYCE w 2004 r. ja i redakcja zostali­śmy pozwani do sądu. Żądano 5 min zł odszkodowania.
W tamtym czasie to była rekordowa suma. Pamiętam, że spędziłam dwa tygodnie, przygotowując odpowiedź. Sprawa toczyła się w sądzie gospodarczym i odpowiada­jąc na pozew, trzeba było od razu przedstawić wszystkie dowody, podać wszystkich świadków. Zgłoszonych póź­niej sąd mógłby nie uwzględnić w postępowaniu. Musia­łam przygotować kilkudziesięciostronicową „ściągawkę”, którą później wykorzystali prawnicy POLITYKI. Taki był początek mojej drogi sądowej. Potem kierowano przeciw­ko mnie i redakcji kolejne pozwy. Razem było kilkanaście spraw cywilnych i dwie karne.

Innych dziennikarzy też pozywali?
Chętnych do pisania o SKOK nie było zbyt wielu. Ro­biłam to ja w POLITYCE i Maciej Samcik w „Gazecie Wy­borczej”. Jego oczywiście także ścigali. Cieszyłam się, że Maciek też pisze o SKOK. Gdybym zajmowała się nimi tylko ja - łatwo byłoby powiedzieć, że jestem niekom­petentna, że wszystko, co piszę, to nieprawda - bo prze­cież mam kilkanaście spraw w sądzie. Dzięki temu, że Maciek podzielił mój los i zarówno jego, jak i redakcję „Gazety Wyborczej” zasypano pozwami Kas, było jasne, że to ich metoda działania - obrona przez atak.

Masz dwoje małych dzieci, męża, obowiązki domowe i pracę w redakcji. Jak żyć z lawiną pozwów na głowie, jak to wszystko pogodzić?
Odbierałam to jak specyficzne nękanie. Z sądów pra­wie nie wychodziłam. Jedna sprawa się kończyła, ruszała kolejna. Wyjaśnienia, zeznania. Na własnej skórze poczu­łam, na czym polega mechanizm zastraszania dzienni­karza, kneblowania go przy pomocy sądów. Na przykład część spraw zakładano mi w Gdańsku, dochodziły więc dalekie wyjazdy na rozprawy. To naprawdę może zdez­organizować życie.

Dlaczego w Gdańsku?
Jestem daleka od postrzegania świata w kategoriach jakichś układów i spisków, ale jak obserwuję to, co od lat dzieje się w sprawie SKOK, myślę, że w gdańskim wymia­rze sprawiedliwości jakiś nieformalny układ funkcjono­wał. Członkowie SKOK z tamtego rejonu, którzy walczyli z Kasą Krajową przez wiele lat i składali szereg zawiado­mień o nieprawidłowościach, nic nie wskórali, wszystkie te sprawy zostały umorzone. SKOK chyba nie bez powodu dążyły do tego, żeby sprawy wytaczane POLITYCE i „Gaze­cie Wyborczej” przenosić do Gdańska. Czasami te pozwy konstruowano kompletnie absurdalnie. Żeby uzasadnić, że jedna ze spraw ma toczyć się w Gdańsku, dołączono do pozwu dziennikarkę POLITYKI Ryszardę Sochę z Trój­miasta. Nie miała nic wspólnego z moim tekstem, ale w pozwie uzasadniono, że prawdopodobnie, skoro jest dziennikarką z Trójmiasta i pracuje dla POLITYKI, to w jakiś sposób musiała uczestniczyć w zbieraniu materiału do tekstu.

W Gdańsku toczyła się też przeciwko tobie sprawa z udziałem prokuratora. Jakie przestępstwo kryminalne ci zarzucono?
SKOK wytoczyły mi i Maćkowi Samcikowi sprawę kar­ną o pomówienie. Zwykle w takich sprawach oskarżycie­lem jest ten, kto wnosi oskarżenie. W tym przypadku po­winna to być Kasa Krajowa. Jednak prokuratura uznała, że ze względu na wagę sprawy sama będzie oskarżycie­lem. Ta decyzja była według mnie bulwersująca. W uza­sadnieniu napisano, że w naszych publikacjach zostało pomówionych milion członków SKOK!

Prokuratura musiała najpierw przeprowadzić śledztwo.
Zleciła je Centralnemu Biuru Śledczemu. Zwykle zaj­muje się ono ściganiem przestępczości zorganizowanej. Policjanci z CBŚ sprawdzali, czyja i Maciek byliśmy przez kogoś inspirowani, czy nie ulegliśmy czarnemu PR, czy sterowały nami jakieś instytucje finansowe, a może służ­by specjalne albo politycy. Sprawdzano, czy ktoś nam za­płacił pod stołem za artykuły.

Jak to wszystko sprawdzali, chodzili po sąsiadach? Sprawa była dla mnie bardzo przykra, bo dotknęła tak­że mojego męża. Badano jego firmy, kontrakty, transak­cje. Wysyłano pisma do jego klientów. Część, przestra­szona zaangażowaniem CBŚ, a potem także kontroli skarbowej, wycofała się ze współpracy z nim.

To pośredni dowód, że skarbówki są, a przynajmniej były, narzędziem politycznym do rozliczania przeciwników.
Mam nadzieję, że teraz to już tak nie funkcjonuje, ale wtedy - dodajmy, że wszystko działo się za rządów PiS - trudno było oprzeć się wrażeniu, że coś jest na rzeczy.

Jak się skończyły twoje potyczki ze SKOK?
Wszystkie sprawy już się prawomocnie pokończyły ko­rzystnymi dla mnie i redakcji POLITYKI wyrokami. Sądy przyznały, że mieliśmy rację, pisząc o SKOK. Wytknęły nam kilka drobiazgów, ale w żadnej ze spraw SKOK nie mogą czuć się wygrane.

Zaliczyłaś niezłą próbę charakteru. Dziesięć lat sądzenia się z jednym przeciwnikiem.
Często myślałam o tym, że niektórzy dziennikarze przez całe swoje zawodowe życie nie mają ani jednej sprawy w sądzie, a ja przez tę dekadę zapuściłam w są­dach korzenie. Jestem wdzięczna POLITYCE, że przez te wszystkie lata wspierała mnie. Nikt nigdy nie dał mi do zrozumienia, że zwątpił w moje racje.


To chyba powinien być standard w mediach.
Ale nie jest, docierają przecież informacje, że redakcje idą na ugody z pozywającymi, nie patrząc, że to uderza w dziennikarzy. Nie zachowują się lojalnie.

Teraz o SKOK znowu jest głośno. Bankowy Fundusz Gwarancyjny musiał już wydać 3 mld zł, żeby uzupełnić brakujące w Kasach pieniądze. A prezes Komisji Nadzoru Finansowego wysłał do władz państwowych pismo, w którym opisuje, jak majątek fundacji związanej z Kasami, wart kilkadziesiąt milionów złotych, przejęła prywatna spółka, której wspólnikiem jest senator Bierecki. Ty to opisałaś w POLITYCE już w 2011 r.
Mechanizm opisany przez KNF dokładnie pokrywa się z tym, co napisałam w tamtym artykule. Różnica jest tyl­ko taka, że po moim tekście prokuratura nie zareagowała, a teraz podobno bada sprawę. Martwi mnie, że to znowu gdańska prokuratura - ta sama, która wcześniej bagate­lizowała wszystkie doniesienia o nieprawidłowościach w Kasach, a za to prowadziła śledztwo przeciwko mnie i Maćkowi Samcikowi.

Przypomnij, o co chodzi w tej historii?
Fundacja na Rzecz Polskich Związków Kredytowych przez 20 lat funkcjonowała jako część systemu SKOK. Miała więc decydujący głos w Kasie Krajowej, a Kasa Kra­jowa - z Grzegorzem Biereckim na czele - zobowiązy­wała wszystkie SKOK do współpracy z tą fundacją. Przez lata SKOK musiały szkolić swoich pracowników, płacąc pieniądze fundacji. Szkolenia były powtarzane cyklicz­nie co dwa lata, za każde trzeba było zapłacić, to samo z egzaminami.

To był rodzaj certyfikatu?
Tak, bez tego władze poszczególnych Kas nie mogłyby pełnić funkcji. Kasy musiały też płacić za system kom­puterowy, za logo SKOK, za wynajem lokali. Wszystkie pieniądze płynęły na konto fundacji.

Co się stało z tymi pieniędzmi?
Fundacja została rozwiązana i pieniądze trafiły do spółki, która jest własnością Grzegorza Biereckiego, jego brata i Adama Jedlińskiego.

To niezła puenta. Ujawnienie tego procederu zasługuje na Pulitzera dla dziennikarza.
Kilka nagród za teksty o SKOK dostałam. Między in­nymi nagrodę ekonomiczną Stowarzyszenia Dziennika­rzy Polskich. Dzisiaj już by mi jej pewnie nie przyznano. Teraz fundatorem nagrody ekonomicznej SDP są SKOK.

rozmawiał Piotr Pytlakowski

* * * *
Bianka Mikołajewska, dziennikarka polityki (obecnie „Gazety Wyborczej"), od 2004 r. ujawnia tajemnice funkcjonowania Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych.
* * * *
Bianka Mikołajewska zajmuje się dziennikarstwem śledczym.
W latach 2000-13 pracowała w POLITYCE, od 2013 r. związana z „Gazetą Wyborczą". W 2005 r. zdobyła nagrodę Grand Press w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne - za cykl artykułów o SKOK. Czterokrotnie nominowana do nagród Grand Press. Laureatka nagrody głównej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w kategorii tekstów ekonomicznych. Otrzymała także nagrody w konkursach NBP i Fundacji Batorego oraz wiele wyróżnień w konkursach dziennikarskich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz