Czym byłby dla
prawicy Smoleńsk bez zamachu? Niczym. A czym stał się dzięki mitowi zamachu?
Wszystkim. Szansą nie tylko na przejęcie władzy, Lecz także na odzyskanie w
„upadłej Polsce Lemingów", czegoś nieporównanie ważniejszego niż polityczna
władza - rządu dusz.
CEZARY MICHALSKI
Bez zamachu w piątą rocznicę smoleńskiej tragedii
pozostaje smutek, ogromne współczucie dla ofiar i ich rodzin - połączone z
odrobiną zawstydzenia za zachowanie politycznych dysponentów lotu, za brak
procedur lub ich nieprzestrzeganie. Bez legendy zamachu pozostaje heroizm
ofiar, ale jest to zwykły heroizm cywilny - heroizm wypełniania obowiązków
członków załogi prezydenckiego samolotu, heroizm polityków i urzędników
państwowych. Takiemu heroizmowi można by oddawać cześć wspólnie, ponad
partyjnymi czy ideologicznymi podziałami.
Dlaczego to wciąż niemożliwe?
Ponieważ zamach stał się dla jednej z dwóch największych polskich partii
wyobrażoną przepustką do władzy. Bez zamachu znika heroizm umęczonej przez
wrogów niewinnej polskiej ofiary.
Prawicowy dzień świstaka
Właśnie dlatego najnowsze
stenogramy z ostatnich minut lotu tupolewa 154M, które czynią hipotezę zamachu
jeszcze bardziej nieprawdopodobną, musiały zostać przez Jarosława Kaczy6skiego
i jego zwolenników odrzucone według wciąż tego samego schematu: „fałszerstwo’',
„kampanijna wrzutka”, „wersja Anodiny”. Tegoroczne wypowiedzi polityków PiS są
identyczne jak ich wypowiedzi sprzed roku, dwóch, trzech lat. I zawsze takie
pozostaną. Bez względu na kolejne ustalenia śledztwa, bez względu na coraz
większą wiedzę o ostatnich minutach lotu, o ludziach przewalających się przez
kokpit prezydenckiego tupolewa, o radach „zmieścisz się śmiało!’', „musimy to
robić do skutku”, suflowanych pilotom przez ich przełożonych i politycznych
dysponentów podczas lotu.
W kolejnym rocznicowym wywiadzie
Jarosław Kaczyński znów mówi w tygodniku „wSieci” o wybuchach, o największym
prawdopodobieństwie, wręcz o pewności zamachu. Przeprowadzająca wywiad
dziennikarka wiedząca, że większość Polaków w żaden zamach nie wierzy, pyta:
„Czy da się jeszcze odzyskać tych zasłaniających uszy i oczy przestraszonych
ludzi?”. „To nie będzie łatwe - odpowiada Kaczyński - bo oni muszą się sami
przed sobą przyznać, że, łagodnie mówiąc, nie są specjalnie mądrzy”.
To nie jest wywiad dziennikarki
politycznej z politykiem, to jest rozmowa, która mogłaby się znaleźć w
wewnętrznym biuletynie Kościoła scjentologów. Także kolejne obchody rocznicy
katastrofy zostały przez Kaczyńskiego i PiS przygotowane i przeprowadzone
tak, by podkreślić, że hipoteza zamachu wciąż obowiązuje. W samo południe 10
kwietnia Antoni Macierewicz przedstawił najnowszy raport swojego zespołu.
Znów odrzucił wszelkie dotychczasowe ustalenia śledztwa, znów zanegował wiarygodność
wszelkich stenogramów z kokpitu. Znów przyczyną katastrofy tupolewa 154M okazują się „eksplozje na prawym
skrzydle, w kadłubie i w prezydenckiej salonce”.
Jednocześnie jednak w wymiarze
politycznym Jarosław Kaczyński wcale nie s zrezygnował z pragmatyzmu pozwalającego
mu przez pięć lat regulować wysokość
płomienia zamachu, w zależności od tego, czy PiS potrzebuje twarzy łagodnej
(bo gra o zwycięstwo), czy nieprzejednanej (bo po kolejnej klęsce priorytetem
jest utrzymanie najwierniejszego elektoratu). Zatem także przy okazji piątej
rocznicy katastrofy i po publikacji stenogramów Kaczyński, sam powtarzając tezę
o zamachu, pozwolił jednocześnie Andrzejowi Dudzie, żeby ten - walcząc w
kampanii prezydenckiej także o elektorat centrowy - nie eksploatował tego
tematu nadmiernie.
Tak samo zrobił sam Kaczyński w
czasie własnej kampanii prezydenckiej 2010 roku.
Pomiędzy
cynizmem a żywą wiarą
Czy można jednak sprowadzać
emocje smoleńskie do zimnej gry, do politycznej strategii? To byłaby odpowiedź
zbyt prosta i nie do końca prawdziwa. Zarówno w przypadku Jarosława
Kaczyńskiego, jak i różnych środowisk polskiej prawicy czy części polskiego
Kościoła.
Zacznijmy od prezesa PiS. Na
pierwszym posiedzeniu władz Prawa i Sprawiedliwości po katastrofie, a dokładniej,
po powrocie Jarosława Kaczyńskiego ze Smoleńska, gdzie stanął nad zmasakrowanym
ciałem brata, władze jego partii zastanawiały się, kogo wybrać na nowego
kandydata w kampanii prezydenckiej.
Praktycznie żaden z liczących
się polityków PiS nie sądził wówczas, że Jarosław Kaczyński będzie w tamtych
wyborach startował - że będzie do tego emocjonalnie zdolny. Zastanawiano się
nad wystawieniem ówczesnego szefa Solidarności Janusza Śniadka,
padało nazwisko szefa PAN profesora Michała Kleibera, a nawet Joanny
Kluzik-Rostkowskiej.
Jarosław Kaczyński był jednak na
tamtym spotkaniu obecny. Siedział w otoczeniu najwierniejszych
współpracowników i powtarzał co jakiś czas scenicznym szeptem: „zabili mi
brata". Z tamtego spotkania wyszedł jako namaszczony jedno głośnie
kandydat na prezydenta.
Zaczynając kampanię od poparcia
w granicach błędu statystycznego, prowadził ją perfekcyjnie i zakończył z
wynikiem minimalnie tylko gorszym od Komorowskiego. Smoleńsk stał się
politycznym odrodzeniem zarówno dla niego, jak i dla jego partii.
Skoro umie grać zamachem, to czy
także w ten zamach wierzy? Katastrofa smoleńska bez zamachu zmuszałaby
Jarosława Kaczyńskiego - szczególnie w sytuacji, gdy śledztwo i stenogramy
potwierdzają tezę o współodpowiedzialności za katastrofę politycznych dysponentów
lotu - do postawienia sobie najbardziej bolesnych pytań: o realny dorobek
prezydentury brata, o rzeczywisty format brata jako polityka, a wreszcie o
własną współodpowiedzialność za wprowadzenie brata na najbardziej wysuniętą
placówkę wyjątkowo brutalnego politycznego konfliktu.
Zamach pozwala te wszystkie
wątpliwości unieważnić. Przenieść całą odpowiedzialność na Rosjan, Tuska,
Palikota...
Pomagają w tym Kaczyńskiemu,
wspierają go w tej specyficznej terapii nadworni intelektualiści, poeci i publicyści.
Przekonują jego i siebie, że w Polsce - pogrążonej od lat w wojnie PiS-PO -
istniał i istnieje jeden tylko przemysł pogardy, skierowany przeciwko Lechowi
Kaczyńskiemu. Że PiS i w ogóle prawica były w tym sporze łagodne jak baranek
prowadzony na rzeź, że z ust politycznych liderów, publicystów, intelektualistów
i poetów związanych z PiS nie padły nigdy słowa o „łże-elitach”, „łajdakach”,
„niezdolnych do myślenia lemingach’', o rządzonej
przez konkurentów politycznych Polsce jako „rosyjsko-niemieckim kondominium”.
Niewinna ofiara nie musi się z
niczego rozliczać. A po Smoleńsku Kaczyński i jego
formacja tak się zaczęli przedstawiać; nie tylko pragmatycznie, ale naprawdę
w to wierząc.
A czy kiedykolwiek wierzyli w
zamach najbliżsi PR-owcy Kaczyńskiego z okresu katastrofy smoleńskiej: Adam
Bielan, Paweł Kowal i Michał Kamiński? Wszyscy trzej widzieli przed
Smoleńskiem (trudno było tego nie zauważyć), że bracia Kaczyńscy politycznie
toną, a oni toną wraz z nimi. Prowadzona w cieniu posmoleńskiej żałoby kampania
prezydencka Jarosława Kaczyńskiego, niezależnie od wszelkich autentycznych emocji, stała się dla nich szansą
na powrót do gry. To ponoć Kowal wpadł na pomysł wawelskiego pochówku prezydenckiej
pary. Bielan wrzucał na Twitter podgrzewające komentarze z
pierwszej podróży do Smoleńska, w której towarzyszył Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Później wrzucił też do sieci „pierwsze zdjęcie krypty wawelskiej z parą
prezydencką w środku”. Nie mam im za złe
tego zimnego pragmatyzmu, ale sądzę, że lepiej wypada, kiedy obsługuje on
zimną politykę. Pasuje do Franka Underwooda, jednak zastosowany przez Bielana,
Kowala i Kamińskiego do obsłużenia emocjonalnego „posmoleńskiego
mesjanizmu”jest politycznym kiczem. Problem w tym, że ten kicz okazał się bardzo
skuteczny.
Pragmatyzm całej trójki
potwierdziły jej dalsze polityczne losy. Po przegranej kampanii prezydenckiej
próbowali stworzyć własną prawicową alternatywę. Już bez zamachu, a nawet bez
Kaczyńskiego. Nie udało się, więc Kamiński jest dziś przy Ewie Kopacz, Bielan
przy Kaczyńskim, a Kowal próbuje wrócić w pobliże Kaczyńskiego za
pośrednictwem Jarosława Gowina. Czy podobnie jak Gowin (który będąc w
Platformie, nigdy nie akceptował hipotezy zamachu), także Kowal będzie teraz
musiał powtarzać, że „niczego nie wyklucza”?
Kościół smoleński
A do jakiego stopnia wierzy w
zamach Kościół smoleński? Czyli ta część konserwatywnych katolików, biskupów i
księży, którzy powrót martyrologii uznali za szansę na skuteczną walkę z idącą
z Brukseli sekularyzacją, z upodabnianiem się Polski do Europy Zachodniej w
różnych wymiarach kulturowych i obyczajowych?
Ich związane ze Smoleńskiem
nadzieje dobitnie wyraził w pierwszych dniach po katastrofie Tomasz
Terlikowski. Pisał: „Próbowaliśmy uciec od misji, jaką stawiał przed nami Bóg,
w »normalność« Zachodu. Jeśli tak było, to ta tragedia jest wyraźnym
przypomnieniem, Że nie będzie nam dane bycie »normalnym« narodem, który może
żyć w świętym spokoju, że od nas Pan Bóg wymaga co jakiś czas daniny krwi”.
To od Smoleńska zaczęła się tak
naprawdę kariera Terlikowskiego - już nie jako niszowego tradycjonalistycznego
publicysty, ale jako głosu polskiego Kościoła, z którym zaczęli się liczyć
nawet niektórzy biskupi. Dziś za każdym razem, gdy między rządem PO i
episkopatem wybuchają spory na temat podatku kościelnego, konwencji
antyprzemocowej czy in vitro, kiedy wśród polskich
katolików rozpoczynają się dyskusje spowodowane docierającymi do Polski
reformatorskimi deklaracjami papieża Franciszka, konserwatywni biskupi i
księża natychmiast odwołują się do zamachu. Zarówno po to, aby mobilizować w
swojej obronie miliony prawicowych zwolenników smoleńskiego kultu, jak też po
to, by podważać legalność władzy „zbyt liberalnej" Platformy Obywatelskiej.
Ogromne emocje wywołała homilia
biskupa Józefa Zawitkowskiego, który mówił: „Lecieliśmy po to, aby światu powiedzieć
o Katyniu, aby odsłonić światu prawdę o śmiertelnym kłamstwie, i staliśmy się
ofiarą, a teraz kaci nas sądzą". Konserwatywny biskup Wiesław Mering mówił
do wiernych: „To mi przypomina sytuację, którą przeżywaliśmy jako młodzi
ludzie w związku z Katyniem. Wtedy nie wolno było swobodnie mówić pełnej
prawdy o Katyniu. Teraz jesteśmy wprowadzani w błąd w sprawie Smoleńska’: Znany
warszawski ksiądz Stanisław Małkowski deklarował jeszcze bardziej wprost, przy
braku jakiejkolwiek reakcji ze strony biskupów: „Katastrofa smoleńska to
zbrodnia z zimną krwią, planowana przez wiele miesięcy przy współudziale służb
rosyjskich i jakichś istotnych czynników na Zachodzie’'. Wreszcie jedna z
najsilniejszych postaci polskiego Kościoła, kierujący archidiecezją gdańską
abp Sławoj Leszek Głódź, kiedy sam stał się przedmiotem krytyki za mobbing podległych mu księży, zaatakował rządzących słowami:
„Ileż szyderstw z »sekty smoleńskiej«, z »religii smoleńskiej«. Ci, którzy
pamiętają o poległych, dążą do prawdy - bez manipulacji i bez zakłamań. Każdego
miesiąca idą w Warszawie Krakowskim Przedmieściem w modlitewnym pochodzie
pamięci”.
Mesjanizm
Oczywiście nie jest tak, że
pożywką narodowych mesjanizmów, silnych zbiorowych emocji politycznych muszą
być sukcesy, zwycięstwa.
Powstanie Warszawskie, a
wcześniej listopadowe, styczniowe, zbrodnia katyńska, wywózki na Sybir...
Wszystkie te wydarzenia były pożywką dla politycznych, a nawet religijnych
przebudzeń. Ale tamte heroiczne zrywy od katastrofy smoleńskiej różniło jedno.
Wówczas powstańcy i represjonowani cierpieli i ginęli z rąk zaborców i
okupantów. To nadawało ich ofiarom uprawniony heroiczny sens. Zbudowanie tego
samego mesjanizmu, tego samego emocjonalnego,
patriotycznego, religijnego pobudzenia na fundamencie katastrofy lotniczej,
choćby najbardziej tragicznej ... Tego po prostu nie da się zrobić; tu nie ma
nawet odrobiny miejsca na nowy narodowy mesjanizm!
A jednak Smoleńsk został w ten
sposób użyty. Mógł tak zostać użyty wyłącz- niejako zamach. Bez zamachu traci
sens. I Kaczyński okazuje się ostatecznie mądrzejszy, bardziej rozumie
emocjonalne potrzeby „PiS-owskiego ludu" niż wielu prawicowych
intelektualistów w rodzaju Ludwika Dorna, Antoniego Dudka, Bronisława
Wildsteina czy Rafała Ziemkiewicza. Ci od samego początku traktowali hipotezę
zamachu z dystansem. I podpowiadali Kaczyńskiemu (a czasem nawet SLD czy PSL):
zróbmy z tego intrygę przeciw Tuskowi, przeciw dziadowskiemu państwu
Platformy; powtarzajmy, że ten brak procedur i organizacyjne niechlujstwo
obciążają wyłącznie PO; podzielmy się władzą nad Polską na nowo, już bez
skompromitowanych przez Smoleńsk Komorowskiego, Tuska i Kopacz; rozegrajmy to
wszystko bardziej racjonalnie.
Tymczasem Kaczyński powtarza
uparcie: były trzy wybuchy, kto neguje zamach, ten kłamie i ma w tym interes.
I to on jest skuteczny, bo bez zamachu Smoleńsk jest tylko katastrofalnym
zakończeniem niezbyt udanej prezydentury. A to jest nie do zniesienia dla
Jarosława Kaczyńskiego - z powodów zarówno emocjonalnych, jak i
pragmatycznych. To był przecież jego brat, a prezydentura Lecha była w całości
jego projektem politycznym.
Byłoby to także nie do
pomyślenia dla środowisk polskiej prawicy. Rezygnacja z zamachowej teorii
oznaczałaby koniec jej marzeń o władzy politycznej i o rządzie dusz. Dlatego
zamach musi być. Bez względu na fakty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz