wtorek, 21 kwietnia 2015

Pan Nikt i wkurzeni



O Putinie ani słowa, o Smoleńsku delikatnie. Protesty społeczne jakoś nie wybuchły. Andrzejowi Dudzie skończyło się więc paliwo i pojazd stanął na trzydziestym procencie. A PiS ciągle nie jest w stanie wziąć Platformy w okrążenie.

RAFAŁ KALUKIN

Wystartował jako gniewny de­magog, potem rysy mu się roz­lewały. Co miał obiecać, już obiecał. Co miał skrytykować, to skrytyko­wał. I nic. Andrzej Duda wydaje się rów­nie nieokreślony jak w chwili ogłoszenia kandydatury. Marketingowy rozmach jego kampanii zdążył się opatrzyć, wyziera z niej emocjonalna pustka.
Obiecać można wszystko. Skrócenie wieku emerytalnego i mauzoleum Żoł­nierzy Wyklętych. Rekompensaty dla rolników za rosyjskie embargo i reindustrializację kraju. Pakt dla Śląska, likwi­dację gimnazjów, Polskę w grupie G-20 i gabinety dentystyczne w szkołach. Osiem tysięcy wolnych od podatku i pięćset zło­tych dodatku na dziecko. Powołanie Naro­dowej Rady Rozwoju, odbudowę polskiej armii i odtworzenie polskiego sektora bankowego. Gdy róg z obietnicami pu­stoszeje i Andrzejowi Dudzie brak inwen­cji w wymyślaniu nowych, poprzestaje na obietnicy odbudowy dialogu.
Obiecać można wszystko, lecz w końcu nadchodzi moment, gdy nasycenie obiet­nicami przekracza pułap wiarygodności. Zwłaszcza że ani prezydentowi nie wy­starczy konstytucyjnych uprawnień do ich realizacji, ani państwu możliwości finansowych.
W ubiegłym tygodniu obiecywacz z PiS zaczął więc rozliczać z obietnic Bronisła­wa Komorowskiego. Choć akurat obecny prezydent nie obiecywał aż tak wiele i na dobrą sprawę przyczepić można się tyl­ko do jednego punktu: deklarował, że wy­dłużenia wieku emerytalnego nie poprze, a później ustawę podpisał. Wypominać Komorowskiemu należy nie podpis, lecz właśnie tamtą nierozważną obietnicę, bo już pięć lat temu było oczywiste, że od wydłużenia wieku emerytalnego Polska nie ucieknie.
Ale tej lekcji Duda nie bierze do siebie. Wie, że przeprowadzka do Belwederu mu nie grozi, jego własnych obietnic nikt więc za pięć lat nie rozliczy - tym bardziej jest skłonny obiecywać na potęgę.

Duda Dudzie nie pomógł
Tę kampanię z nastrojami Polaków zespo­lić mogła tylko eskalacja protestów spo­łecznych. Gdy na Śląsku wzbierała fala buntu przeciw rządowym planom likwi­dacji kopalń, faktycznie się na to zanosiło. Rewindykacyjne i demagogiczne wystą­pienie Andrzeja Dudy na konwencji inau­gurującej jego kampanię miało się zestroić z protestami.
Wszystko jednak siadło. Huśtająca na­strojami Solidarność spostrzegła, że nego­cjacje są lepszym sposobem rozwiązywania konfliktów niż tupanie nogą. Stojący na jej czele Piotr Duda wycofał się więc do Gdań­ska, skąd podobno bez satysfakcji obser­wuje, jak kandydat PiS odbiera mu prymat głównego Dudy polskiej polityki.
Dobiegały zresztą końca negocjacje do­tyczące ustawy o komisji dialogu spo­łecznego, która ma zastąpić Komisję Trójstronną. Związkom zależy na uregu­lowaniu tej sfery, gdyż dobrze funkcjonu­jący dialog społeczny stwarza im o wiele szersze możliwości wpływania na politykę rządu niż kosztowne i ryzykowne akcje pro­testacyjne. Solidarność, która pod preteks­tem braku prawdziwego dialogu wystąpiła z Komisji Trójstronnej, nie może sobie te­raz pozwolić na storpedowanie szansy jego przywrócenia. Piotrowi Dudzie można za­rzucać nieodpowiedzialny język, lecz prze­ważnie jest liderem racjonalnym (rządowi negocjatorzy twierdzą, że pod jego rząda­mi Solidarność niebywale się sprofesjonalizowała: zbudowała zaplecze eksperckie nie gorsze niż w znacznie zasobniejszych orga­nizacjach pracodawców, jest też aktywna na szczeblu europejskim).
Wyciszeniu nastrojów strajkowych sprzyjał kalendarz. W czerwcu związki usiądą do rozmów z rządem o wskaźni­ku wzrostu wynagrodzeń w budżetówce. Ostrą amunicję lepiej więc zostawić na wypadek braku satysfakcjonującego kom­promisu. Solidarność jeszcze może stać się ważnym aktorem w kampanii, jednak nie w obecnej prezydenckiej, lecz w parla­mentarnej. Zamiast więc dolewać paliwa do baku Andrzeja Dudy, szef Solidarności poprzestał na poklepaniu go po ramieniu i wygłoszeniu kilku okrągłych zdań. I tak urwało się jedyne zaczepienie kampanii PiS w realnych nastrojach. Sztabowcom pozostał tylko marketing.

Zadowoleni, choć wkurzeni
Powraca wzrost gospodarczy, bezrobocie jest jednocyfrowe. Według CBOS 46 pro­cent rodaków ocenia własną sytuację jako dobrą. Jesteśmy najbardziej zadowolo­nym społeczeństwem w całym regionie. Opowieści Andrzeja Dudy o Polakach nie- mających czego do garnka włożyć i ma­sowo emigrujących rozmijają się więc z nastrojem. Ślizga się Duda po kolejnych tematach, lecz krótkotrwały, przeważnie tylko kilkudniowy ich żywot dowodzi narastającej dezorientacji sztabu.
Nie oznacza to bynajmniej, że Polacy nie są wkurzeni. Są, tyle że źródła wkurzenia trudno ująć w tradycyjne polityczne i eko­nomiczne schematy. Są one rozproszo­ne, niedookreślone, jak w komentowanej ostatnio publicznej erupcji gniewu Boże­ny Dykiel na Platformę. Aktorka jednym tchem wyrzuciła z siebie frustrację z po­wodu ograbienia OFE, wydłużenia wieku emerytalnego, odebrania twórcom prefe­rencji podatkowych oraz... braku miejsc parkingowych w polskich miastach. Z tej niespójnej tyrady wyłania się ogólna fru­stracja Polaka, którego ciągle coś wku­rza, lecz do końca nie wie co. Elity, którym interes obywateli służy tylko do gry o wła­dzę? Instytucje państwa traktujące nas jak zło konieczne? Jałowość życia pub­licznego? Poczucie iluzoryczności i przy­padkowości polskiego sukcesu?
Polskie wkurzenie nie opiera się na twardych faktach, lecz na impresjach i przeświadczeniach. Odbija się od krze­piących statystyki szybuje w pozapolitycz­ną przestrzeń, wysoko ponad programami i sloganami partyjnymi. Żaden z kandyda­tów nie jest w stanie go okiełznać i przekuć na polityczny komunikat.

Byle nie po pisowsku
Problem Andrzeja Dudy jest jednak szcze­gólny, gdyż jako jedyny z kandydatów nie może sobie pozwolić na komunikowanie się z wyborcami językiem najbardziej dla nich zrozumiałym. PiS znalazło się bowiem w pułapce swoich tradycyjnych haseł.
Dlaczego Duda, tak nachalnie po­wołujący się na dziedzictwo Lecha Ka­czyńskiego, unika jedynego naprawdę wyrazistego rysu tamtej prezydentury? Tego, który najpełniej został wyrażony na wiecu w szturmowanym przez rosyj­skie wojska Tbilisi słowami: „Dziś Gruzja, jutro Ukraina, a później może Polska”?
Bo to, co jeszcze kilka miesięcy temu było dla prawicy profetycznym źródłem dumy, nagle przestało być abstrakcją. Owszem, prezydent Kaczyński miał ra­cję, przestrzegając przed Putinem. Lecz gdy wojna naprawdę stała się dopusz­czalnym scenariuszem, chojractwo poli­tyki zagranicznej PiS zostało obnażone. Dziś Polacy sceptycznie patrzą na wspie­ranie Ukrainy i najchętniej schowaliby się za plecami europejskich potęg. Usadowio­na w jądrze polityki europejskiej Platfor­ma może więc sobie pozwolić na wsparcie Kijowa. Eurosceptyczne PiS już nie. I dla­tego temat bezpieczeństwa zniknął z kam­panii Dudy. Któż mu jednak uwierzy, że euro straszniejsze dziś od Putina?
Od 2010 roku PiS jest przede wszyst­kim partią emocji smoleńskiej. Jako źródło więzi z wyborcami jest ona dla Kaczyń­skiego dobrodziejstwem. Jako przeszkoda w zdobywaniu nowych wyborców - prze­kleństwem. Prezes oczywiście opanował do perfekcji metodę naprzemiennego pod­sycania emocji smoleńskiej i jej chowania, ze skutkiem od lat niezmiennym: mobi­lizacja jednego wyborcy PiS mobilizuje dwóch wyborców PO.
Projekt Andrzej Duda miał służyć wyj­ściu z pułapki. Chodziło o nowe tematy i nowe emocje. Plan jednak nie wypalił. Bo gdy kandydat PiS zbudował już w kampa­nii powszechną rozpoznawalność, popar­cie dla niego dobiło do 30 procent i wiele wskazuje, że przynajmniej do pierwszej tury już nie urośnie. Co trzeci wybor­ca chce głosować na Dudę w wyborach prezydenckich, co trzeci na PiS w wybo­rach parlamentarnych, również co trzeci wyznaje teorię zamachu. Jakby scena po­lityczna zastygła bez ruchu. Smoleńska wstrzemięźliwość połączona z marketin­gową ruchliwością Dudy nic nie zmieniła. Smoleńsk ciągle pozostaje głównym spoi­wem elektoratu PiS, Na dobre i na złe.

Jak rozlać ten budyń?
Przed laty w podobnej pułapce znalazł się Tusk. Platforma Obywatelska powsta­ła jako nieco populistyczna kontynuacja Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Była z początku formacją jednego tema­tu: wolności gospodarczej i ogranicze­nia państwa. I choć próbowano poszerzać formułę partii, to pierwotna identyfikacja trwała. W 2005 roku okazało się, że znacz­nie bardziej szkodzi, niż pomaga. Tusk, wprasowany przez PiS w rolę lidera Pol­ski liberalnej, poniósł dotkliwą klęskę.
Pojął, że wyborów nie wygrywają partie silnych tożsamości. Przeciwnie - to rywala trzeba zamknąć w tożsamościowej klatce, a samemu rozlać się jak najszerzej i za nic w świecie nie dać się określić.
Zakazał współpracownikom wyma­wiania słowa „liberalizm”. Gdy już zdo­był władzę, wymazał ze swojego słownika pokrewne słowo „reformy”. Pragmatyka rządzenia dopełniła reszty - liberalny fun­dament PO zniknął zarówno deklaratyw­nie, jak i faktycznie. Platforma stała się reprezentantem wielu miękkich tożsamo­ści jednocześnie, okrążając twardo i wą­sko sprofilowany ideologicznie PiS. Dało to Tuskowi bezprecedensową we współ­czesnych demokracjach serię zwycięstw.
I dopóki Platforma będzie przede wszystkim anty-PiS, dopóty nie odda władzy. Celem PiS jest, aby na powrót nabrała konkretnego kształtu i dała się zamknąć w politycznej formie. Wtedy partia Jarosława Kaczyńskiego mogłaby się zaprezentować się jako szeroka anty- -Platforma, przejmująca upragniony potencjał polskiego wkurzenia.
Andrzej Duda jest więc dokładnie taki, jaki miał być. Rozmazany, plastikowy, śliz­gający się po powierzchni. Trochę populi­styczny watażka próbujący wzbudzić falę społecznych roszczeń, trochę przykładny katolik, trochę technokrata. Może powie­dzieć w tej kampanii praktycznie wszystko, dosiąść każdej emocji. Poza jedną, jedyną realną, którą krygując się, delikatnie obraca przez palce - emocją smoleńską.
Jak długo można wytrwać w takiej schi­zofrenii ? Historia polityczna Europy pełna jest radykalnych ruchów, które w poszu­kiwaniu nowych wyborców taktycznie ła­godziły przekaz. Kończyło się zwykle tak samo: zbliżająca się do mainstreamu par­tia, nawet jeśli święciła chwilowe triumfy, to potem szybko więdła. Doraźnie wy­parte radykalne emocje uchodziły z niej już na zawsze, przejmowane przez nowo powstające ruchy populistyczne.
Jarosław Kaczyński z pewnością wie o tym doskonale i dlatego Smoleńska ni­gdy definitywnie nie porzuci. I dlatego jego ostre, twardo wyrzeźbione rysy na­dal będą przenikać przez rozmazane ob­licze Andrzeja Dudy. Nie pozwalając mu się rozlać na całą wkurzoną Polskę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz