O
Putinie ani słowa, o Smoleńsku delikatnie. Protesty społeczne jakoś nie
wybuchły. Andrzejowi Dudzie skończyło się więc paliwo i pojazd stanął na
trzydziestym procencie. A PiS ciągle nie jest w stanie wziąć Platformy w
okrążenie.
RAFAŁ KALUKIN
Wystartował
jako gniewny demagog, potem rysy mu się rozlewały. Co miał obiecać, już
obiecał. Co miał skrytykować, to skrytykował. I nic. Andrzej Duda wydaje się
równie nieokreślony jak w chwili ogłoszenia kandydatury. Marketingowy rozmach
jego kampanii zdążył się opatrzyć, wyziera z niej emocjonalna pustka.
Obiecać można wszystko. Skrócenie
wieku emerytalnego i mauzoleum Żołnierzy Wyklętych. Rekompensaty dla rolników
za rosyjskie embargo i reindustrializację kraju. Pakt dla Śląska, likwidację
gimnazjów, Polskę w grupie G-20 i gabinety dentystyczne w szkołach. Osiem
tysięcy wolnych od podatku i pięćset złotych dodatku na dziecko. Powołanie
Narodowej Rady Rozwoju, odbudowę polskiej armii i odtworzenie polskiego
sektora bankowego. Gdy róg z obietnicami pustoszeje i Andrzejowi Dudzie brak
inwencji w wymyślaniu nowych, poprzestaje na obietnicy odbudowy dialogu.
Obiecać można wszystko, lecz w
końcu nadchodzi moment, gdy nasycenie obietnicami przekracza pułap
wiarygodności. Zwłaszcza że ani prezydentowi nie wystarczy konstytucyjnych
uprawnień do ich realizacji, ani państwu możliwości finansowych.
W ubiegłym tygodniu obiecywacz z
PiS zaczął więc rozliczać z obietnic Bronisława Komorowskiego. Choć akurat
obecny prezydent nie obiecywał aż tak wiele i na dobrą sprawę przyczepić można
się tylko do jednego punktu: deklarował, że wydłużenia wieku emerytalnego nie
poprze, a później ustawę podpisał. Wypominać Komorowskiemu należy nie podpis,
lecz właśnie tamtą nierozważną obietnicę, bo już pięć lat temu było oczywiste,
że od wydłużenia wieku emerytalnego
Polska nie ucieknie.
Ale tej lekcji Duda nie bierze do
siebie. Wie, że przeprowadzka do Belwederu mu nie grozi, jego własnych obietnic
nikt więc za pięć lat nie rozliczy - tym bardziej jest skłonny obiecywać na
potęgę.
Duda Dudzie
nie pomógł
Tę kampanię z nastrojami Polaków
zespolić mogła tylko eskalacja protestów społecznych. Gdy na Śląsku wzbierała
fala buntu przeciw rządowym planom likwidacji kopalń, faktycznie się na to
zanosiło. Rewindykacyjne i demagogiczne wystąpienie Andrzeja Dudy na konwencji
inaugurującej jego kampanię miało się zestroić z protestami.
Wszystko jednak siadło. Huśtająca
nastrojami Solidarność spostrzegła, że negocjacje są lepszym sposobem
rozwiązywania konfliktów niż tupanie nogą. Stojący na jej czele Piotr Duda
wycofał się więc do Gdańska, skąd podobno bez satysfakcji obserwuje, jak
kandydat PiS odbiera mu prymat głównego Dudy polskiej polityki.
Dobiegały zresztą końca negocjacje
dotyczące ustawy o komisji dialogu społecznego, która ma zastąpić Komisję
Trójstronną. Związkom zależy na uregulowaniu tej sfery, gdyż dobrze funkcjonujący
dialog społeczny stwarza im o wiele szersze możliwości wpływania na politykę
rządu niż kosztowne i ryzykowne akcje protestacyjne. Solidarność, która pod
pretekstem braku prawdziwego dialogu wystąpiła z Komisji Trójstronnej, nie
może sobie teraz pozwolić na storpedowanie szansy jego przywrócenia. Piotrowi
Dudzie można zarzucać nieodpowiedzialny język, lecz przeważnie jest liderem
racjonalnym (rządowi negocjatorzy twierdzą, że pod jego rządami Solidarność
niebywale się sprofesjonalizowała: zbudowała zaplecze eksperckie nie gorsze niż
w znacznie zasobniejszych organizacjach pracodawców, jest też aktywna na
szczeblu europejskim).
Wyciszeniu nastrojów strajkowych
sprzyjał kalendarz. W czerwcu związki usiądą do rozmów z rządem o wskaźniku
wzrostu wynagrodzeń w budżetówce. Ostrą amunicję lepiej więc zostawić na
wypadek braku satysfakcjonującego kompromisu. Solidarność jeszcze może stać się
ważnym aktorem w kampanii, jednak nie w obecnej prezydenckiej, lecz w parlamentarnej.
Zamiast więc dolewać paliwa do baku Andrzeja Dudy, szef Solidarności poprzestał
na poklepaniu go po ramieniu i wygłoszeniu kilku okrągłych zdań. I tak urwało
się jedyne zaczepienie kampanii PiS w realnych nastrojach. Sztabowcom pozostał
tylko marketing.
Zadowoleni,
choć wkurzeni
Powraca wzrost gospodarczy,
bezrobocie jest jednocyfrowe. Według CBOS 46 procent rodaków ocenia własną
sytuację jako dobrą. Jesteśmy najbardziej zadowolonym społeczeństwem w całym
regionie. Opowieści Andrzeja Dudy o Polakach nie- mających czego do garnka
włożyć i masowo emigrujących rozmijają się więc z nastrojem. Ślizga się Duda
po kolejnych tematach, lecz krótkotrwały, przeważnie tylko kilkudniowy ich
żywot dowodzi narastającej dezorientacji sztabu.
Nie oznacza to bynajmniej, że
Polacy nie są wkurzeni. Są, tyle że źródła wkurzenia trudno ująć w tradycyjne
polityczne i ekonomiczne schematy. Są one rozproszone, niedookreślone, jak w
komentowanej ostatnio publicznej erupcji gniewu Bożeny Dykiel na Platformę.
Aktorka jednym tchem wyrzuciła z siebie frustrację z powodu ograbienia OFE,
wydłużenia wieku emerytalnego, odebrania twórcom preferencji podatkowych
oraz... braku miejsc parkingowych w polskich miastach. Z tej niespójnej tyrady
wyłania się ogólna frustracja Polaka, którego ciągle coś wkurza, lecz do
końca nie wie co. Elity, którym interes obywateli służy tylko do gry o władzę?
Instytucje państwa traktujące nas jak zło konieczne? Jałowość życia publicznego?
Poczucie iluzoryczności i przypadkowości polskiego sukcesu?
Polskie wkurzenie nie opiera się
na twardych faktach, lecz na impresjach i przeświadczeniach. Odbija się od krzepiących
statystyki szybuje w pozapolityczną przestrzeń, wysoko ponad programami i
sloganami partyjnymi. Żaden z kandydatów nie jest w stanie go okiełznać i
przekuć na polityczny komunikat.
Byle nie po pisowsku
Problem Andrzeja Dudy jest jednak
szczególny, gdyż jako jedyny z kandydatów nie może sobie pozwolić na
komunikowanie się z wyborcami językiem
najbardziej dla nich zrozumiałym. PiS znalazło się bowiem w pułapce swoich
tradycyjnych haseł.
Dlaczego Duda, tak nachalnie powołujący
się na dziedzictwo Lecha Kaczyńskiego, unika jedynego naprawdę wyrazistego
rysu tamtej prezydentury? Tego, który najpełniej został wyrażony na wiecu w
szturmowanym przez rosyjskie wojska Tbilisi słowami: „Dziś Gruzja, jutro
Ukraina, a później może Polska”?
Bo to, co jeszcze kilka miesięcy
temu było dla prawicy profetycznym źródłem dumy, nagle przestało być
abstrakcją. Owszem, prezydent Kaczyński miał rację, przestrzegając przed
Putinem. Lecz gdy wojna naprawdę stała się dopuszczalnym scenariuszem,
chojractwo polityki zagranicznej PiS zostało obnażone. Dziś Polacy sceptycznie
patrzą na wspieranie Ukrainy i najchętniej schowaliby się za plecami
europejskich potęg. Usadowiona w jądrze polityki europejskiej Platforma może
więc sobie pozwolić na wsparcie Kijowa. Eurosceptyczne PiS już nie. I dlatego
temat bezpieczeństwa zniknął z kampanii Dudy. Któż mu jednak uwierzy, że euro
straszniejsze dziś od Putina?
Od 2010 roku PiS jest przede
wszystkim partią emocji smoleńskiej. Jako źródło więzi z wyborcami jest ona
dla Kaczyńskiego dobrodziejstwem. Jako przeszkoda w zdobywaniu nowych wyborców
- przekleństwem. Prezes oczywiście opanował do perfekcji metodę naprzemiennego
podsycania emocji smoleńskiej i jej chowania, ze skutkiem od lat niezmiennym:
mobilizacja jednego wyborcy PiS mobilizuje dwóch wyborców PO.
Projekt Andrzej Duda miał służyć
wyjściu z pułapki. Chodziło o nowe tematy i nowe emocje. Plan jednak nie wypalił.
Bo gdy kandydat PiS zbudował już w kampanii powszechną rozpoznawalność, poparcie
dla niego dobiło do 30 procent i wiele wskazuje, że przynajmniej do pierwszej
tury już nie urośnie. Co trzeci wyborca chce głosować na Dudę w wyborach prezydenckich, co trzeci na PiS w
wyborach parlamentarnych, również co trzeci wyznaje teorię zamachu. Jakby
scena polityczna zastygła bez ruchu. Smoleńska wstrzemięźliwość połączona z
marketingową ruchliwością Dudy nic nie zmieniła. Smoleńsk ciągle pozostaje
głównym spoiwem elektoratu PiS, Na dobre i na złe.
Jak rozlać ten budyń?
Przed laty w podobnej pułapce
znalazł się Tusk. Platforma Obywatelska powstała jako nieco populistyczna
kontynuacja Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Była z początku formacją
jednego tematu: wolności gospodarczej i ograniczenia państwa. I choć
próbowano poszerzać formułę partii, to pierwotna identyfikacja trwała. W 2005
roku okazało się, że znacznie bardziej szkodzi, niż pomaga. Tusk, wprasowany
przez PiS w rolę lidera Polski liberalnej, poniósł dotkliwą klęskę.
Pojął, że wyborów nie wygrywają
partie silnych tożsamości. Przeciwnie - to rywala trzeba zamknąć w
tożsamościowej klatce, a samemu rozlać się jak najszerzej i za nic w świecie
nie dać się określić.
Zakazał współpracownikom wymawiania
słowa „liberalizm”. Gdy już zdobył władzę, wymazał ze swojego słownika
pokrewne słowo „reformy”. Pragmatyka rządzenia dopełniła reszty - liberalny fundament
PO zniknął zarówno deklaratywnie, jak i faktycznie. Platforma stała się
reprezentantem wielu miękkich tożsamości jednocześnie, okrążając twardo i wąsko
sprofilowany ideologicznie PiS. Dało to Tuskowi bezprecedensową we współczesnych
demokracjach serię zwycięstw.
I dopóki Platforma będzie przede
wszystkim anty-PiS, dopóty nie odda władzy. Celem PiS jest, aby na powrót
nabrała konkretnego kształtu i dała się zamknąć w politycznej formie. Wtedy
partia Jarosława Kaczyńskiego mogłaby się zaprezentować się jako szeroka anty-
-Platforma, przejmująca upragniony potencjał polskiego wkurzenia.
Andrzej Duda jest więc dokładnie
taki, jaki miał być. Rozmazany, plastikowy, ślizgający się po powierzchni.
Trochę populistyczny watażka próbujący wzbudzić falę społecznych roszczeń,
trochę przykładny katolik, trochę technokrata. Może powiedzieć w tej kampanii praktycznie
wszystko, dosiąść każdej emocji. Poza jedną, jedyną realną, którą krygując się,
delikatnie obraca przez palce - emocją smoleńską.
Jak długo można wytrwać w takiej
schizofrenii ? Historia polityczna Europy pełna jest radykalnych ruchów, które
w poszukiwaniu nowych wyborców taktycznie łagodziły przekaz. Kończyło się
zwykle tak samo: zbliżająca się do mainstreamu partia, nawet jeśli święciła
chwilowe triumfy, to potem szybko więdła. Doraźnie wyparte radykalne emocje
uchodziły z niej już na zawsze, przejmowane przez nowo powstające ruchy
populistyczne.
Jarosław Kaczyński z pewnością wie
o tym doskonale i dlatego Smoleńska nigdy definitywnie nie porzuci. I dlatego
jego ostre, twardo wyrzeźbione rysy nadal będą przenikać przez rozmazane oblicze
Andrzeja Dudy. Nie pozwalając mu się rozlać na całą wkurzoną Polskę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz