Jak mnie pytają: „A
pan nie jest już zmęczony?”, odpowiadam, że jeśli poczuję się zmęczony, to
przejdę na wcześniejszą emeryturę - mówi 94-letni prof. Władysław Bartoszewski,
wybitny historyk, doradca premiera ds. dialogu międzynarodowego.
Rozmawia ALEKSANDRA PAWLICKA
NEWSWEEK: W kampanii
prezydenckiej rozpętała się awantura o słowo „Żyd”. Dlaczego wciąż budzi ono
tak wiele emocji? WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI: Żywe,
a niekiedy wręcz histeryczne reakcje u części opinii publicznej wywołało
przypomnienie przez „Newsweek”, że teściem kandydata RP na prezydenta
Andrzeja Dudy jest Julian Kornhauser, wybitny poeta i krytyk literacki,
działacz opozycji antykomunistycznej i ceniony profesor Uniwersytetu
Jagiellońskiego. Rzecz w tym, że prof. Kornhauser nie taił nigdy swego
żydowskiego pochodzenia. Przywiązywał nawet do niego pewną wagę. No i co z
tego? A gdyby miał w biografii Ormian czy Włochów? Skąd te emocje?
Czyżby umiejętnie manipulowane działanie półgłówków?
A pan doświadczył kiedyś
polskiego antysemityzmu?
- Odpowiem anegdotą z jesiennych
wyborów 1997 r. Bronisław Geremek męczył mnie, żebym kandydował z Warszawy do
Senatu, bo Zofia Kuratowska zrezygnowała i Unia Wolności straciłaby miejsce.
„Ale ja nie wstąpię do partii” - mówię. „A czy ja ci każę wstępować? Po prostu
wystartuj, a my cię tylko poprzemy”. Jęczy, stęka, więc myślę - dobra. Jadę na
przedwyborczy wiec do Otwocka. Nie ma afiszów, ani mojego - kandydata do
Senatu, ani Geremka - numer jeden do Sejmu. Dopiero w drodze powrotnej widzę,
że wieszają. Jeszcze klej błyszczy w słońcu, więc dzwonię do Geremka: „Bronku,
byłem na wiecu. Wiec jak wiec, ale te plakaty!”. „Co z plakatami?” - pyta.
„Już wiszą, tylko, że na tych plakatach jeszcze błyszczących od kleju w słońcu
już zdążyli namalować na czole gwiazdę Dawida”. Geremek na to: „Władku, ja się
tym od dawna już nie przejmuję”. „Ty Bronku już nie, bo to na moim czole” -
odpowiadam.
Co pan wtedy czuł?
- Zażenowanie. Tak samo jak wtedy,
gdy motłoch wygwizdywał mnie na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach podczas
uroczystości z okazji rocznicy Powstania Warszawskiego. Mnie, nieugiętego niepodległościowca,
którego los doświadczył ponadprzeciętnie: Oświęcim, potem lata konspiracji,
Powstanie Warszawskie, AK, komunistyczne więzienie - to był owszem los
milionów Polaków, ale miliony doświadczały tego zwykle pojedynczo, a w
moim przypadku wystąpił zespół tych wszystkich przypadłości naraz.
Buczeli i gwizdali zwolennicy
PiS.
- Nie dysponuję takimi danymi, ale
myślałem: „Ludzie, kim wy jesteście i w czyim imieniu to robicie?”. Na
cmentarz autobusy przywoziły całe peletony ludzi spoza Warszawy, bo w stolicy
nie znaleźli wystarczającej liczby chętnych do poniżania mnie.
W wyborach, o których wspomniałem,
dostałem 470 tys. głosów dorosłych warszawiaków.
Wie pani, ja się liczę z ludźmi.
Ale niekoniecznie z głupimi. Oczywiście, nie każdy, kto mnie obraża, jest
głupi, ale każdy, kto wybiera nieodpowiedzialnych ludzi, jest głupi. Ludzi,
którzy Polskę, jej historię i jej przyszłość traktują niepoważnie. Jako ubaw,
hecę, zabawę. Dla mnie, cokolwiek i ktokolwiek by o mnie mówił, Polska nigdy
nie była i nie jest hecą. Zaświadczyłem to swoim życiem. Ci, którzy mnie wygwizdują
i którzy innych do tego namawiają, takim świadectwem pochwalić się na ogól nie
mogą.
Nie pomyślał pan wtedy, słysząc
te gwizdy: w imię czego ja wciąż nadstawiam karku? Może pora dać sobie spokój?
- Ze względu na wiek zawsze
mógłbym sięgnąć po to usprawiedliwienie, że stary i słaby, że nie ma już siły.
Jedni pewnie by się ucieszyli - nareszcie. Inni powiedzieliby z żalem: robił co
mógł, ale już nie może. Ale ja wiem, co trzeba robić i co jeszcze mogę.
Angażować się w kampanię
prezydencką Bronisława Komorowskiego?
- Bronek zadzwonił do mnie i
poprosił, żebym przyszedł na konwencję inaugurującą jego kampanię. Dostałem na
nią grzecznościowe zaproszenie od PO, bezimienny druczek i zastanawiałem się,
czy iść, ale Bronek powiedział: „Przychodź i siadaj obok mnie, bo my obaj
bezpartyjni”.
Bronisław Komorowski jest tak samo
bezpartyjny jak swego czasu Aleksander Kwaśniewski jako kandydat na prezydenta.
- Chcę wierzyć, że jest
ponadpartyjny. Poza tym Komorowski to mój przyjaciel od 40 lat. Poznałem go
jako młodego historyka, wówczas jeszcze tylko z dwojgiem małych dzieci i z kłopotami. Potem
byliśmy razem internowani. Razem w rządzie Buzka, on ministrem obrony,
ja spraw zagranicznych. Jeździliśmy razem na spotkania do Kwatery Głównej
NATO. Od zawsze mówię do niego: Bronku, on do mnie też po imieniu, więc kogo
mam popierać? Gdy zobaczyłem ten wysyp kandydatów „z łapanki" (nie chcę
nikogo obrażać, bo może to są uczciwi ludzie), ale pomysł, aby wchodzić do
polityki, kandydując na prezydenta, jest pomysłem z marnego kalendarza. Z marnymi
dowcipami. Ja w tej kampanii nie biorę udziału przeciwko komuś, ale za kimś.
Na konwencji Bronisława
Komorowskiego powiedział pan: „Mam 94. rok życia, on będzie pięć lat
prezydentem, przynajmniej on, a nie kto inny mnie pochowa”.
- Chciałem powiedzieć „byle kto”,
co i tak byłoby łagodniejszą formą od oryginału. Bo ja już rok temu namawiałem
Bronka do reelekcji i mówiłem, że nie chcę, aby jakiś idiota przemawiał nad
moim grobem. W końcu jestem kanclerzem szanownej
Kapituły Orla Białego. Mam
przewidziane miejsce na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Jakieś słowo mi się
na pogrzebie należy.
I nie chciałby pan, żeby
wygłaszał je prezydent Andrzej Duda?
- A dlaczego nie Jarubas? (śmiech).
Przynajmniej chłop. Wie pani, ja mam w życiorysie autentyczny epizod
PSL-owski. Po wojnie trafiłem do PSL Stanisława Mikołajczyka. Dostałem pracę w
jego „Gazecie Ludowej”. Jestem ostatnim żyjącym członkiem pierwszego składu
redakcji tej gazety. Zaproszono mnie na konwencję ludowców (tę, na której
Janusz Piechociński zostawał szefem PSL) i witano (Jan Bury): „Kolega
Bartoszewski! W alitach Stronnictwa nie ma żadnego dokumentu, z którego
wynikałoby, że przestał być pan członkiem PSL”. Z założenia jestem niepartyjny,
więc to członkostwo jest honorowe.
Ale Jarubas w tym wyścigu nie
ma szans, a kandydat PiS przynajmniej w sondażach jest drugi za Komorowskim.
- A czyja kiedykolwiek
powiedziałem, że naród Polski to jest naród mędrców? Naród jak naród, tyle że
więcej ucierpiał. Kocham go, bo mój, ale kocha się i matkę, bo jest własna,
choć nie musi być koniecznie wybitna.
Prawica okrzyknie pana za takie
słowa anty-Polakiem.
- A ja się nie boję jej sądów. Gdy
ktoś wynosi przy mnie naród polski pod niebo, jaki to on jest wspaniały,
to mówię: ja siedziałem i u Niemców, i u swoich. Niecały rok w Oświęcimiu i
6,5 roku w polskich więzieniach. Nie mogę odmówić prawa do bycia Polakiem
oficerom i politykom komunistycznym. Etnicznie, językowo i kulturowo byli
Polakami. Każdy naród ma pewien procent geniuszy, pewien procent szumowin,
zbrodniarzy, zapewne też i zboczeńców, narkomanów etc. Tych dobrych i tych
marnych jednostek. W swoich skrajnościach, niekonsekwencjach i uporach jesteśmy
tak samo różnorodni i podatni jak inne narody naszego kręgu cywilizacyjnego.
Nie ma się co obrażać ani nadymać, że jesteśmy jacyś inni i wyjątkowi.
Wielu polityków by się z panem
nie zgodziło.
- Nie studiowałam psychologii, ale
wydaje mi się, że kumulacja dramatycznych wydarzeń w moim życiu sprawiła, że
potrafię cieszyć się normalnością. Nabzdyczenie jako kryterium powagi jest
czymś, co mnie najbardziej irytuje. Jeżeli polityk jest nabzdyczony, to choćby
głosił nawet ewangelię, ja tego nie wytrzymuję. Lubię prostotę w sposobie
bycia, szczerość. Komorowski właśnie taki jest i dlatego ciągle uważam, że ma
szansę na wygraną w pierwszej turze. Co wbrew pozorom mniej potrzebne jest jemu
niż Polsce.
Dlaczego Polsce?
- Bo Komorowski i tak zostanie
prezydentem, w pierwszej czy drugiej turze, a dla Polski ważne jest, jak to
się stanie. Zawsze przywiązywałem w życiu wagę do tego „jak”. Chodzi o to, aby
to, co się robi, robić optymalnie, rozumnie, inteligentnie, dowcipnie i na
koniec móc sobie zawsze spojrzeć w lustro. I Polska właśnie tego „jak” bardzo
potrzebuje, bo ciągle jako kraj jesteśmy lepiej traktowani przez rząd niż
społeczeństwa. Opinia o Polsce, nawet niekoniecznie wrogich nam społeczeństw,
nie jest jednoznacznie entuzjastyczna. Dlatego nie widzę pożytku z
eksperymentów jakiegoś Korwin-Mikkego, jakichś utalentowanych historyczek
Kościoła, które są jednocześnie socjalistkami, jakiegoś wyciągniętego z
kapelusza pana Dudy. Co więcej, jeśli nie ma pożytku, to są szkody.
Problem w tym, że część Polaków tego niestety nie rozumie.
Chce budowy czwartej, piątej, a
w każdym razie innej niż obecna Rzeczypospolitej.
- Wszyscy z konwencji
Komorowskiego zapamiętali zdanie o pochówku. Żartobliwą, ale osobistą
kalkulację, a przecież sens całego mojego wystąpienia był taki: mamy trudne
czasy i na takie czasy potrzeba poważnych metod działania i poważnego namysłu,
czy należy zmieniać dość dobrego prezydenta na niepewnego prezydenta?
Prezydent PiS byłby niepewny?
- Nie jest prawdą, że chronicznie
jestem uczulony na ludzi tej partii. W rządzie Jerzego Buzka współpracowałem
nie tylko z Komorowskim, ale i z Lechem Kaczyńskim jako ministrem
sprawiedliwości. Bezkolizyjnie załatwiałem z nim jako prokuratorem generalnym
sprawy Jedwabnego. Potem byłem jego doradcą jako prezydenta Warszawy. W
sprawach polityki historycznej, w kwestii Muzeum Powstania Warszawskiego. Do
dziś przechowuję kontrakt z jego własnoręcznym podpisem. Moja wieloletnia
współpraca z Lechem nie zobowiązywała mnie jednak do przyjaźni ani do
politycznej lojalności wobec jego brata. Nie podpisywałem żadnej umowy z
Jarosławem. Jeszcze po zwycięstwie PiS w wyborach parlamentarnych Kazimierz
Marcinkiewicz proponował mi funkcję ministra spraw zagranicznych. Odmówiłem.
Bo?
- Bo uważałem, że Marcinkiewicz
długo nie obroni swojej suwerenności i ostatecznie wyląduję jako minister PiS.
A szefowi dyplomacji nie wypada potem kaprysić z powodów partyjnych. To zbyt
wrażliwe i obserwowane przez świat stanowisko.
Wylądował pan za to w rządzie
PO jako doradca premiera Donalda Tuska,
a dziś Ewy Kopacz.
- Wylądowałem znakomicie. Wie
pani, do kogo wcześniej należał gabinet, w którym rozmawiamy?
Nie mam pojęcia.
- To gabinet historyczny dla
najnowszej historii Polski. W tym gabinecie, z tym samym wystrojem z epoki
średniego Gierka, z ciężkimi, topornymi meblami i boazerią, zaczynał pracę w
sierpniu 1989 r. Tadeusz Mazowiecki. Do ostatnich zresztą dni bywał u mnie w
tym gabinecie i żartował, że poza użytkownikiem nic się nie zmieniło. Dla mnie
jest to wspomnienie podwójnie sentymentalne. Bo właśnie w tym gabinecie
zacząłem nowe życie. W 1990 r. jako profesor wykładający gościnnie
w Niemczech przyjechałem po zakończeniu semestru do premiera Mazowieckiego,
aby oddać się do jego dyspozycji, gdyby czegoś ode mnie potrzebował.
Potrzebował ambasadora w Wiedniu. I w ten oto sposób w wieku 68 lat zaczęła
się moja służba publiczna dla Polski. W wieku, w którym ludzie zwykle
przechodzą na emeryturę. Krótko mówiąc, zacząłem wtedy, gdy inni kończą.
Nie miał pan pokusy, aby jak
wielu emerytów zacząć odcinać kupony?
- Wie pani, co było największym
osiągnięciem mojego życia do tamtego momentu, jeśli chodzi o sprawdzenie się w
opinii publicznej? Wiosną 1953 r., gdy umarł Stalin, nastąpiło rozluźnienie
dyscypliny w więzieniu na Rakowieckiej, gdzie siedziałem w celi z
kilkudziesięcioma więźniami. Twardzi polityczni, twardzi kryminalni, niemieccy
zbrodniarze wojenni i drobne rzezimieszki. Władze więzienia zaproponowały, żebyśmy
sami wybrali sobie starszego celi. Dotychczas była to funkcja narzucona z góry.
Szok. Pierwsi przyszli do mnie polityczni. Mówią: „Mamy do ciebie zaufanie”.
Potem kryminalni: „Masz gadane, jesteś dolin kolega, będziesz nas
bronił”. Ja nigdy się nie wynosiłem. Jak kryminalny mówił do mnie ty, to i ja
do niego ty. Kieszonkowcy też mnie lubili. Mówili, że mam szczupłe ręce z
długimi palcami, więc muszą mnie przyuczyć do zawodu: „To grzech, żebyś z
takimi rękami frajerstwem się zajmował”. Przyszli też Niemcy: „Pan rozmawia
po niemiecku, pan był w Oświęcimiu, pan powinien być bohaterem tego kraju, a
komuniści trzymają pana z nami. Kto, jeśli nic pan, będzie lojalny wobec nas
jako ludzi?”. Zostałem wybrany 100 procentami głosów. A Stalin zawsze miał
tylko 98 procent, czyli lepiej niż Stalin!
Poczuł pan przyjemność
reprezentowania wszystkich?
- Dowartościowanie. Cholerne
dowartościowanie (śmiech). Ja przez ten wybór wcale nie miałem lepiej,
bo ciągle musiałem w tym więzieniu lawirować, tłumaczyć, co się u nas dzieje. A
w takiej zbiorowej celi nie jest łatwo. Kumulacja emocji, obciążeń,
kompleksów, urazów, cierpień, zlej woli. Z więzień komunistycznych wyszedłem,
mając 33 lata. Skopsane całe młode życie. Wyszedłem z przekonaniem, że dla
nich, czyli dla aparatu PRL, nigdy w żadnej formie nie będę pracował. A z
drugiej strony, ponieważ wszystko w moim życiu stało dotychczas na głowie,
powrót do normalności oznaczał ogromną potrzebę działalności publicznej. Jako
dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, jako współpracownik Wolnej Europy, jako
wykładowca uniwersytecki, którego magistrami byli m.in. marszałek Bogdan
Borusewicz, Janusz Krupski, Tadeusz Zych czy Marian Piłka, tę potrzebę
częściowo realizowałem, ale ciągle nie czułem się odpowiednio spożytkowany.
Taką szansę dostałem dopiero „na emeryturze”. Najpierw od Mazowieckiego, a
potem od Wałęsy, który szukał kandydata na prezydenckiego ministra spraw
zagranicznych w rządzie Oleksego i powiedział: „Jak się pan nie zgodzisz, to
będę musiał wziąć tego młodego komucha Kwaśniewskiego”.
Więc się pan zgodził.
- Ryła we mnie olbrzymia potrzeba
potwierdzenia sensu działania przez wpływ na ludzi. Stanowisko szefa dyplomacji
dawało niesamowite możliwości. Od razu w pierwszych miesiącach pojechałem do
Waszyngtonu, gdzie m.in. przekonywałem szefa opozycji Boba Dole’a do poparcia naszych starań o wejście do NATO. On w czasie
wojny walczy! we Włoszech, więc go pytam: „Czy Amerykanie wiedzą o Polakach pod
Monte Cassino? Bo Polacy o Amerykanach i o panu wiedzą!”. „Tak?” - zdziwił się
i dodał: „Polacy to dzielni koledzy”. „Tak? - odpowiadam. - To co pan ma
przeciwko wejściu Polski do NATO?”. „Ja nigdy nic nie mówiłem na ten temat” -
zarzeka się, a ja mu na to: „A właśnie ja bym chciał, żeby pan mówił i
przekonał swoich kolegów republikanów”.
Mieliśmy też wtedy, w maju 1995
r., ten sam problem co dziś - obchodów majowego święta zakończenia wojny.
Gdzie kto ma jechać. Ostatecznie ja pojechałem do Bonn na zaproszenie
niemieckiego parlamentu i 'wystąpiłem z 59-mirmtową mową po niemiecku. To był
pierwszy przypadek, że polski minister spraw zagranicznych przemawia w
niemieckim parlamencie. A potem jeszcze jako jedyny przedstawiciel obcego
rządu uczestniczyłem w uroczystościach majowych w Izraelu. Stałem obok Szymona
Peresa, który powiedział: „Izrael to jest mały kraj. ale ma dwóch szefów
dyplomacji - mnie i ciebie”. Od czterech lat byłem wówczas honorowym
obywatelem państwa Izrael. I uważam, że ciągle mam jeszcze jakieś zadania do wykonania,
choć czasami ludzie tak grzecznie pytają mnie: „Panie Bartoszewski, a pan nie
jest już zmęczony?”.
No właśnie, nie jest pan już
zmęczony?
- Żartobliwie odpowiadam, że jeśli
poczuję się zmęczony, to przejdę na wcześniejszą emeryturę. Oczywiście, że
czasami jestem zmęczony, ale z tego nic nie wynika ponad to, że trzeba się
bardziej skoncentrować.
Zebrać w sobie, aby sprostać
wymaganiom czy zadaniom, które sobie stawiamy.
Ludzie często zastanawiają się:
skąd ten Bartoszewski w wieku 94 lat bierze siłę?
- Może z pychy... Z poczucia, że
to ja mam rację. Na uniwersytecie monachijskim studenci zapytali mnie kiedyś:
„Panie profesorze, pan mówi o zdecydowanej postawie Polaków przeciwko hitlerowskim
Niemcom w czasie II wojny światowej. Po Stalingradzie to dla nas oczywiste,
ale przed? Na jakiej podstawie Polacy uważali, że mogą wygrać wojnę z Hitlerem?”
Odpowiedziałem im: „My wszyscy: intelektualiści, chłopi, robotnicy, księża,
socjaldemokraci, konserwatyści, uważaliśmy, że mani)'rację. My, nie Hitler”.
Zapytałem potem asystenta, jak studenci przyjęli tę argumentację, a on
odpowiada: „Oni mówią, że pan jest nieobliczalny polski romantyk”.
Wciąż pan nim jest?
- Gdy mi smutno albo ciężko, sięgam
po fotografię mojej ulubionej aktorki Danusi Szaflarskiej. Właśnie .skończyła
sto lat, trzyma się świetnie, przyjmuje role. Zobaczyłem ją pierwszy raz w
1946 r. w Starym Teatrze w Krakowie jako młodziutką dziewczynę. Potem były
pierwsze filmy: „Zakazane piosenki”, „Skarb”. I podziwiam ją tak już prawie
siedemdziesiąt lat. Ja zresztą w ogóle bardzo cenię kobiety. „Sprawa polska”
też jest rodzaju żeńskiego.
A śmierć? Boi się jej pan?
- Śmierć to nieprzenikniona
sprawa. Miałem przyjaciela, księdza Andrzeja Bardeckiego, asystenta
arcybiskupów krakowskich, który mówił mi: „Władeczku, ze śmiercią to ja nie
wiem, jak jest”. Czyja się boję śmierci? Wierzę, że Bóg istnieje i sprawiedliwość
istnieje, więc jeśli Bóg weźmie pod uwagę moje lęki i wynagrodzi wszystko
dobre, co udało mi się zrobić, jeśli miłosiernie potraktuje moje błędy, bo
błędy wobec ludzi popełniałem, ale wobec mojej ojczyzny nie mam sobie nic do wyrzucenia, jeśli Bóg tę kategorię weźmie pod uwagę, to źle
nie będzie. Czego więc się bać?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz