PiS wykorzystuje
pieniądze z budżetu Parlamentu Europejskiego nie tylko do opłacania wizażystek
Jarosława Kaczyńskiego. Używa ich także po to, by kompromitować i ośmieszać
wspólną Europę w oczach Polaków.
Wśród
europosłów PiS, którzy za pieniądze europarlamentu przeznaczone na unijną
działalność zatrudniali wizażystki Prezesa, opiekunki jego matki, a także
pracowników krajowego aparatu swojej partii (co opisaliśmy w poprzednim
numerze w tekście Michała Krzymowskiego „Lewi asystenci PiS”), znajduje się
polityczna i intelektualna czołówka tego ugrupowania. Andrzej Duda - kandydat
na prezydenta, Tomasz Poręba - wiceprzewodniczący grupy PiS w europarlamencie,
ale także profesorowie Ryszard Legutko i Zdzisław Krasnodębski - najbardziej
znani spośród intelektualistów popierających Jarosława Kaczyńskiego.
Euronaciągacze
Przypomnijmy, że każdy
europarlamentarzysta dostaje na swoje utrzymanie i działalność równowartość
około 70 tysięcy złotych miesięcznie. Do tego dochodzi drugie tyle (17 tys.
euro) na utrzymanie asystentów.
Dużo? Tak naprawdę dużo to jest
tylko wtedy, gdy przyłożymy miarę działania polskiego Sejmu. Większość posłów
naszych wodzowskiech partii to trybiki maszynki do głosowania, wykonujące
decyzje partyjnego kierownictwa komunikowane im za pomocą SMS-ów. Jak jednak
przypomina Aleksander Smolar, prezes Fundacji Batorego i ekspert w dziedzinie
polityki europejskiej: ,Jeśli parlamentarzysta nie jest obudowany całym
zespołem ekspertów, doradców, asystentów, którzy zbierają materiały, piszą
ekspertyzy i ułatwiają mu funkcjonowanie w coraz bardziej skomplikowanym
kontekście współczesnej polityki, wówczas jego skuteczność jest żadna. Zatem
jeśli w Parlamencie Europejskim na jednego posła może pracować tylu asystentów,
to przynajmniej w intencji twórców tych instytucji chodziło o zbudowanie
europosłom zaplecza analogicznego do tego, jakim dysponują parlamentarzyści
brytyjscy, francuscy, niemieccy czy amerykańscy”.
Niemieccy czy francuscy eurodeputowani
zatrudniają jako asystentów młodych prawników, ekonomistów, specjalistów od
bankowości. Legendarna stała się ich skuteczność podczas przepychania przez
komisje i posiedzenia plenarne Parlamentu Europejskiego tematów priorytetowych
dla Niemiec czy Francji.
Natomiast jedynym zauważalnym osiągnięciem europosłów
PiS w czasie dwóch ostatnich kadencji było niedawne dołączenie do rezolucji w
sprawie zabójstwa Borysa Niemcowa apelu o zwrot Polsce wraku Tu-154. Cóż,
Duda, Krasnodębski, Legutko itd. nie wykorzystują gigantycznych unijnych
środków do budowania swoich kompetencji w dziedzinie polityki unijnej.
Oczywiście nie tylko oni. Urzędnik
Komisji Europejskiej, pytany o sprawę transferów brukselskich pieniędzy do krajowych
partii, odpowiada (prosząc, aby jego nazwisko „w żadnym wypadku...”): „To domena krajów
najbiedniejszych - Rumunia, Bułgaria; tam całe
partie żyją ze swych europosłów”. Te przypadki nie są nawet szczególnie
ścigane.
Czymś zupełnie innym jest celowe
wykorzystywanie unijnych pieniędzy przeciw „unijnemu potworowi” przez znacznie
bogatszych zachodnioeuropejskich eurosceptyków - szczycących się też poparciem
putinowskiej Rosji. Nigel Farage czy Marine Le Pen są
dumni z tego, że używają pieniędzy unijnych, aby Unię osłabiać i niszczyć
wizerunek instytucji unijnych w swym narodowym elektoracie.
W tym rozległym i zróżnicowanym
pejzażu naciągaczy PiS lokuje się mniej więcej pośrodku. Zachowuje pewną
wstydliwość w kwestii finansowania wizażystek z budżetu Parlamentu Europejskiego.
Ale zarazem ciągnie pieniądze z Unii, atakując ją przy tym ze wszystkich
możliwych paragrafów.
Język pogardy
Zdzisław Krasnodębski, Ryszard
Legutko, Andrzej Duda, ale także Tomasz Poręba czy Marek Jurek nie pojechali
bowiem do Brukseli, żeby Unię budować, ale aby ją niszczyć. Aby wszystkimi
sposobami osłabiać spójność instytucji unijnych, blokować proces integracji
europejskiej, a także kompromitować Unię w polskim społeczeństwie -
przedstawiając ją jako instytucję bezsilną, z której nie ma żadnego pożytku
dla Polaków'. Mówią o tym wprost - w Brukseli,
w wystąpieniach medialnych, w zeszłorocznej kampanii wyborczej do
europarlamentu.
Od profesora Krasnodębskiego
krajowi wyborcy PiS mogli się na przykład dowiedzieć, że „Unia Europejska
już od dawna nie jest związkiem równorzędnych państw”, a „prezydent Lech
Kaczyński i jego Polska stali się niewygodni w konstelacji USA-UE-Rosja, co
pozwala skojarzyć Smoleńsk z Gibraltarem”. Zwycięstwo Syrizy w Grecji
europosel PiS witał pełnymi satysfakcji słowami, że „bunt Greków wywołał w establishmencie
europejskim popłoch”. Ta satysfakcja jest nieco zaskakująca, skoro w innych
wypowiedziach Krasnodębski sugeruje, że grecka lewica jest prorosyjska. Czy żby
Unię można było osłabiać nawet wspólnie z Putinem?
Można, jak "widać - dla
potrzeb polityki krajowej. Krasnodębski wie, że to właśnie przynależność
Polski do Unii (i szerzej - cały prozachodni pakiet skutecznie realizowany
przez polską politykę po roku 1989) legitymizuje państwo, którego tak nie
lubi. Dlatego właśnie, z wyżyn swych kompetencji europosła, powie prawicowym
dziennikarzom, że III RP to tylko
„autorytaryzm polakierowany europejsko”.
Jeszcze bardziej bezpośredni jest
Ryszard Legutko. W jednym z wystąpień w europarlamentarnej kampanii 2014 roku
(nie są to żadne kelnerskie taśmy, bo ten ponadgodzinny antyeuropejski wykład
Legutki dla sympatyków klubu „Gazety Polskiej” wciąż jeszcze nie zniknął z
internetowej strony europosła) mówi, że zadaniem jego i innych europosłów Prawa
i Sprawiedliwości będzie przywrócenie w Europie sytuacji sprzed traktatu z
Maastricht i demontaż instytucji unijnych, które „służą wyłącznie wychowaniu
nowego człowieka”. A nawet działanie jeszcze bardziej radykalne - „sprowadzenie
Unii wyłącznie do poziomu wspólnego rynku”, czyli do stanu, jaki panował w
Europie Zachodniej długo przed upadkiem muru berlińskiego.
Oczywiście profesor nie dodaje, że
ten „wyłącznie wspólny rynek” nie dałby Polsce
kilkuset miliardów euro, które pozwoliły przyspieszyć rozwój naszego kraju i
zrealizować wiele kluczowych inwestycji infrastrukturalnych. Legutko na wszelkie
wątpliwości w tym temacie odpowiada z właściwą sobie elitarną pogardą, że „cała
ta wiara w sprawczą moc unijnych pieniędzy pokazuje fatalny stan
polskiego społeczeństwa”.
To prawda, że gigantyczne unijne
transfery nie zastąpią wysiłku Polaków ani innowacyjności polskiej
gospodarki. Są jednak odpowiednikiem naszego planu Marshalla. Gdyby w
powojennych Niemczech jakiś poważny polityk powiedział, że entuzjastyczne
użycie pieniędzy z planu Marshalla do odbudowy kraju to dowód na „fatalny
stan społeczeństwa”, znalazłby się na marginesie życia publicznego. A Legutko
jest jedną z czołowych postaci jednej z dwóch największych partii walczących w
Polsce o władzę - język niechęci, wręcz pogardy dla Unii, jakim się posługuje,
stał się dzisiaj językiem całego prawicowego mainstreamu.
Natomiast „Unia sprzed
Maastricht”, o której powrocie Legutko marzy,
to również Unia przywróconych granic, kontroli paszportowych i wiz. W wielu
wystąpieniach w prawicowych mediach oraz w europarlamencie Legutko i Krasnodębski
powtarzają, że uzyskana dzięki Maastricht swoboda podróżowania po Europie
skutkuje drenażem mózgów i masową emigracją zarobkową z Polski. Jest w tym
Orbanowa tęsknota za zamknięciem granic - szczególnie dla młodzieży - aby móc
autorytarnie zarządzać izolowaną od Europy własną narodową wspólnotą.
Prześladowane chrześcijaństwo
Trudno się zatem dziwić, że
wnioski i wystąpienia naszych eurosceptycznych parlamentarzystów dotyczą
najczęściej tematów i obszarów, gdzie w miarę łatwo przedstawić prawicowemu
wyborcy Unię Europejską jako instytucję dla Polski szkodliwą lub przynajmniej
bezużyteczną.
Jest to między innymi atak na
politykę klimatyczną Unii Europejskiej oraz wiele innych gospodarczych i
społecznych programów europarlamentu czy Komisji Europejskiej. Dla
Krasnodębskiego, Legutki czy Dudy oznaczają one etatyzm, naruszenie zasady
subsydiarności, a wreszcie ograniczenie demokratycznych prerogatyw narodowych
parlamentów.
Zupełnie inne stanowisko zajmują
oczywiście w sprawie wspólnej polityki Unii wobec Rosji. Zarzucają nawet
wspólnocie (podczas debat plenarnych europarlamentu, gdzie, budzi to
zdziwienie posłów innych frakcji), że nie potrafi się Rosji przeciwstawić
militarnie. Zarzut jest źle adresowany, gdyż powinien być skierowany do
sojuszu militarnego, jakim jest NATO. Jednak nie o logikę tu chodzi, ale znów o
przedstawienie Polakom Unii jako instytucji niepotrzebnej, gdyż „nie potrafi
nas nawet obronić przed Rosją”.
Kolejny stały temat to dowodzenie,
że Unia Europejska jest antychrześcijańska. Legutko, Jurek i Duda chętnie
zgłaszają pytania i podpisują wnioski w sprawie potępienia promocji gender czy zdelegalizowania na terenie UE jakiegoś środka antykoncepcyjnego.
Regularnie sugerują też w swoich wystąpieniach - wykorzystywanych później w
kampaniach wyborczych na terenie Polski, szczególnie w mediach katolickich - że
instytucje unijne nie robią nic, aby bronić prześladowanych chrześcijan w
Afryce i Azji.
O tym, że nie jest to prawda,
przekonują liczne rezolucje, działania polityczne i pomoc humanitarna unijnych
instytucji dla religijnych i etnicznych mniejszości prześladowanych w
Egipcie, Syrii, Pakistanie, Nigerii... Na co Jurek, Legutko i Krasnodębski
odpowiadają: „ale Unia czyni to bez wymieniania chrześcijan”. To też często
nieprawda - niemniej Unia jest instytucją konsekwentnie świecką, broni
prześladowanych ludzi niezależnie od tego, czy są chrześcijanami, muzułmanami,
buddystami, czy członkami dowolnej innej mniejszości w danym kraju. W Nigerii
(temat protestu Marka Jurka sugerującego obojętność Unii na los prześladowanych
w tym kraju chrześcijan) unijne instytucje podejmowały się zarówno obrony
chrześcijan mordowanych przez fundamentalistów islamskich, jak i całych
muzułmańskich wiosek krwawo pacyfikowanych przez oddziały nigeryjskiej armii
kontrolowane przez chrześcijańskich oficerów i polityków.
Najdalej posunął się jednak
Ryszard Legutko, sugerując w jednym z wystąpień na forum europarlamentu, że
„niechęć bronienia chrześcijan” przez instytucje UE wynika z faktu, iż „niemało
ludzi w Europie też walczy z chrześcijaństwem środkami prawnymi”. Porównanie
mordowania i torturowania chrześcijańskiej mniejszości w Egipcie czy Syrii do
„prześladowań”, jakim zdaniem europarlamentarzysty
PiS poddawane jest chrześcijaństwo w Europie, to przekroczenie granicy zdrowego
rozsądku. Ale za to jakże użyteczne w konsekwentnej strategii obrzydzania
Polakom Unii!
Cynizm i hipokryzja
U Marka Jurka ta pasja do
„ochrzczenia Unii Europejskiej”, którą uważa za zdechrystianizowaną, jest
przynajmniej autentyczna. Jego działalność polityczna w Polsce była
zorientowana od samego początku wokół kwestii aborcji, antykoncepcji,
obecności symboli religijnych w przestrzeni publicznej... Jest fundamentalistą
w europarlamencie, ale także w polityce polskiej był nim przecież od zawsze.
Bardziej zaskakuje ta żarliwość
wiary w brukselskich działaniach i deklaracjach Legutki czy Krasnodębskiego.
Każdy, kto studiował filozofię w Krakowie w latach 80., pamięta, że Legutko
był wówczas szczerym antyklerykałem, także później nie popisywał się publiczną
religijnością. Podobnie Krasnodębski - zanim trafił do PiS, nie nadużywał
religii w celach politycznych. Wprost tłumaczy tę nagle odnalezioną
chrześcijańską żarliwość Legutko. Odpowiadając na pytanie sympatyka „Gazety
Polskiej” o możliwych sojuszników, którzy pomogliby prawicy zdemontować
instytucje unijne do stanu sprzed Maastricht, odpowiada: „Chciałbym, żeby
takim sojusznikiem była moja ukochana tradycja kultury klasycznej i antyku, ale
ona nie jest już wystarczająco żywa w Europie. Rozczarowałem się też do
niektórych tradycji narodowych, na przykład Brytyjczycy pozwolili narzucić
sobie język tolerancji i praw człowieka. Jedynym silnym sojusznikiem
pozwalającym zmienić Unię pozostali chrześcijanie, choć wiele zależy tu od
postawy Kościoła”.
Cynizm tej wypowiedzi może trochę
szokować, ale wolę to od hipokryzji Krasnodębskiego, który w prawicowym Radiu
Wnet, zapytany o osiągnięcia europarlamentarzystów PiS w ciągu pierwszych paru
miesięcy obecnej kadencji, odpowiada: „To jest nowość, ale w europarlamencie
pojawiła się rzeźba ukazująca krzyż poświęcona przez biskupa, a teraz
odprawiona była szopka”.
***
Walka ideologiczna jest jednym z
naturalnych obszarów aktywności europarlamentarzystów prawicy, lewicy,
zielonych czy liberałów. Chodzi jednak o proporcje. Merytoryczne uwagi
polityków PiS do ekonomicznych, społecznych i prawnych prac UE są
parozdaniowe, czysto formalne. Często podpinają się oni pod bardziej
merytoryczne (a przede wszystkim bezpośrednio broniące gospodarczych i
politycznych interesów Zjednoczonego Królestwa) inicjatywy brytyjskich
konserwatystów, stanowiących trzon parlamentarnej grupy Konserwatystów i Reformatorów,
do której należy PiS.
Do wojny kulturowej faktycznie nie
są potrzebne kompetencje w dziedzinie prawda unijnego, rynku pracy czy
bankowości. Trudno się zatem dziwić, że ostatecznie pieniądze europarlamentu
(będące w gruncie rzeczy pieniędzmi europejskich podatników, obywateli Europy)
trafiają do wizażystek Kaczyńskiego i utrzymują pracowników aparatu PiS. W
rozumieniu Legutki, Krasnodębskiego, Dudy etc. Unia daje im sznur, na którym
mają zamiar tę Unię powiesić.
CEZARY MICHALSKI
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz