O
tym, jak i po co Marek P. został „smutnym panem", wnosząc trochę radosa do
swego życia.
Juliusz Ćwieluch
Na
swoją ostatnią wieczerzę Marek E nie został zaproszony. Ale śledczy wiedzieli,
że przyjdzie, bo pracują w naturze człowieka i jej mechanizmy poznali. Nie
mylili się. Wieczerza odbywała się w restauracji Ruczaj, gdzie 31 stycznia
2013 r. z mundurem żegnał się major L. Marek P. sam zjawił się na galowo. Na
swoją zgubę za bardzo nawet w insygnia wystrojony.
Pętla wokół niego zaczęła się
zaciskać. Śledczy bali się, że w tłumie wysokich szarż może dojść do pomyłki.
W związku z tym zastosowali umówiony sygnał identyfikacji podejrzanego. Tym
bardziej że E, świadom swego procederu, triki różne stosował. Na zdjęciach a to
spojrzał w inną stronę, a to bucik nagle sznurował.
A jak już mu z obiektywem pod nos
podjeżdżali, to na tajemnicę wojskową się powoływał, że on tu urząd reprezentuje.
I to z Tych Służb, gdzie smutni panowie robią niewesołą, ale jakże dla ogółu
potrzebną pracę. I za zdjęcia musi służbowo podziękować.
Nie uchroniło go to jednak przed
aresztowaniem. Tyle że musiał jeszcze trochę poczekać, aż służby się
oprzyrządują w twardą wiedzę. Rozpracowywano go kilka miesięcy, bo pierwsze
podejrzenia szły w kierunku szpiegostwa. No, bo w sumie po co ktoś by chciał
udawać majora Wojska Polskiego?
1
Marek P poświęcił służbom dziesięć
lat swego życia. Jeszcze pięć i emeryturę mógłby pobierać. Oczywiście gdyby nie
to, że był wojskowym czysto fikcyjnym. Zwanym obecnie zwykłym przebierańcem. I
mówią tak ci, co jeszcze niedawno jemu, jako wyższemu stopniem, salutowali. A
i on pięknie im odsalutowywał. Nie tak jak teraz niektórzy, że nie wie
człowiek, czy taki od muchy się odgania czy słońce go nagle zaczęło razić. P.
salutował sprężyście, z oddaniem. Bez munduru jakoś marniał. Za to w mundurze
od razu odżywał. Chodził tak jakoś sprężyście. Zupełnie nie jak człowiek z
kategorią wojskową D, która czyniła go całkowicie niezdolnym do służby
wojskowej. Przynajmniej w czasie pokoju.
Z powodu tej kategorii początkowo
w zupełnie innym kierunku szły jego zainteresowania. Na przełomie 2002 i 2003
r. próbował zrobić z siebie policjanta. Konkretnie to policjanta przewodnika
psa, bo tak się szczęśliwie składało, że psa akurat posiadał. I był to pies z
policyjnym rodowodem. Co - jak uznał po części - i jego czyniło policjantem.
Nie miał jednak pełnej śmiałości do policji. I ogólna podejrzliwość formacji
też go bolała. No, nie zakorzenił się w tym środowisku.
Dla odmiany zdobyte przy okazji
kontakty w armii bardzo dobrze mu się układały. Wojskowi okazali się być
ludźmi szczerymi i chętnymi do nawiązywania znajomości. Tak wyrozumiałymi, że
nie zdziwili się nawet bardzo, kiedy niedawny policjant i przewodnik psa okazał
się nagle kolegą z wojska. Kiku nawet się z tego powodu ucieszyło. W 2008 r.
Marek P zaczął już regularnie pojawiać się w mundurze. I to od razu
oficerskim. Nie można powiedzieć, że tak całkiem bezkrytycznie był przyjmowany,
bo dwie, trzy osoby jednak pytania miały. Ale P był na nie przygotowany.
Twierdził, że nadal jest policjantem, tylko że teraz wojskowym. Żandarmeria
wojskowa osobiście się do niego zwróciła. Człowiek z jego doświadczeniem był
im niezbędny. Zwłaszcza (i w tym momencie przyciszał głos) że jest on osobą na
dwóch etatach (dotykał ucha), konkretnie pracuje dla służb. I ten szacunek do
służb tak na ludzi działał, że przez kolejnych pięć lat nikt nie sprawdził jego
legitymacji wojskowej. Choć według księgi wejść tylko do WKU w Nowym Targu
wchodził ponad 100 razy oficjalnie i drugie tyle nieoficjalnie, bo z oficerami,
czyli służbowo.
2
Wieczór 10 lutego bieżącego roku
major Piotr Drozd, zastępca szefa WKU w Nowym Targu, spędzał przed
telewizorem. Spędził przed nim nawet więcej czasu, niż planował, bo jego uwagę
przykuła zapowiedź materiału o człowieku, który przez wiele lat podszywał się
pod oficera Wojska Polskiego. Konkretnie pod majora. Major Drozd, będąc
prawdziwym majorem i wiedząc, ile trudu kosztowało go dojście do tej godności,
postanowił program obejrzeć. Nie mógł uwierzyć, jak łatwowierni okazali się
ludzie, którzy takim zaufaniem obdarzyli „wojskowego Dyzmę”. Dziwił się,
dlaczego osobie wchodzącej do wojskowej instytucji nie sprawdzano legitymacji
służbowej. Jeszcze przed snem obiecał sobie, że o sprawie opowie ku
przestrodze w pracy.
Major Drozd opowiadał. Ludzie
słuchali. Ale jakoś tak ogólnie dziwnie reagowali. Głowami kiwali. Pod biurka
w poszukiwaniu czegoś zaglądali. I dopiero z internetu się pan major
dowiedział, że ten oszukaniec to ich własny, że sami go tu sobie wyhodowali. -
Ja osobiście jestem Tu stosunkowo nowy i pana tego
znałem jedynie z widzenia, i znajomość ta nie przełożyła się na rozmowy, które
dałyby mi szansę dokonania demaskacji -
mówi Drozd. Znacznie większe szanse miałby na przykład jego poprzednik major
L., który z Markiem P. był chyba dosyć blisko. Ale tak się nie stało. A teraz
to nawet nie ma komu zadać pytania. - Od czasu ujawnienia tej historii mamy
z panem majorem L. utrudniony kontakt. Zaprzestał nawet przychodzenia do WKU-
dodaje major Drozd. Na poczet postępowania śledczy zabezpieczyli księgę wejść
do komendy. A służby przysłały już nowego, prawdziwego oficera wywiadu. Ale
mleko się rozlało, co tu dużo mówić.
3
Marek P. w kręgu podejrzanych
znalazł się za sprawą informacji zdobytej drogą operacyjną. Konkretnie policja
weszła w posiadanie informacji o wojskowym, który załatwia pracę w wojsku za
łapówki. Gość był ogólnie tajemniczy, ale musiał mieć szerokie plecy. Choćby
zważywszy na to, jak szybko sam awansował. Najpierw był kapitanem, a za chwilę
już majorem. A jak coś szło nie po jego myśli, to też w słowach nie przebierał.
Złamaniem kariery groził. Służbami straszył. Co tu dużo mówić, znał się na
wojskowej psychice.
Ludzie się do niego garnęli, bo
wojsko to stały pieniądz. Z ulicy tam nie wejdziesz. P. sam wszystkim mówił:
nie masz znajomości, pracy nie dostaniesz. A on miał. Przynajmniej tak
twierdził.
Z punktu widzenia organów ścigania
sprawa niby prosta, ale kwestia munduru niezwykle ją komplikowała. Według
nowego prawa za przestępstwa popełnione w pracy wojskowego ściga żandarmeria
wojskowa, ale jak podejrzany brałby te łapówki w oderwaniu od pracy, to już
robota dla policji. By to konkretnie ustalić, decyzjami komendantów należy
powołać wspólny specjalny zespół. Podzielić kompetencje. Oddelegować
śledczych. Dobrych kilka tygodni samej wymiany pism służbowych.
Początkowo, ku zaskoczeniu
policji, żandarmeria uznała, że Marek P. nigdy nie pełnił żadnych funkcji w
strukturze armii, w związku z tym nie jest to sprawa dla nich. Jednak po jakimś
czasie sami chcieli się włączyć w śledztwo i powołano wspólny zespół.
4
Marek P. szczyt wojskowej kariery
osiągnął w 2013 r. Jej ukoronowaniem było odznaczenie. Co prawda nie wojskowe,
ale za zasługi. Na początku czerwca P. był gościem honorowym IX Samochodowej
Pielgrzymki Strażackiej z Krzeptówek do Ludźmierza. 160 wozów strażackich, 2
tys. strażaków i 90 motocyklistów przejechało drogą papieską, czyli trasą,
którą w 1997 r. przebył ojciec święty Jan Paweł II. Na uroczystym apelu, w
asyście wielu pocztów sztandarowych, wręczone zostały medale dla osób szczególnie zasłużonych dla pożarnictwa. Marek
P. i dwóch innych wojskowych wyróżnieni zostali medalem srebrnym. Tym razem
fotograf ujął majora w całej okazałości. P. założył regulaminową białą koszulę.
Dobrze dobrał ozdobny sznur. I zadbał nawet o kilka baretek (kolorowych
wstążek symbolizujących posiadane odznaczenia), których wcześniej nie nosił, a
wiadomo, że jako majorowi z urzędu mu się już jakieś należały. W prawidłowym
miejscu naszył emblematy żandarmerii wojskowej i wyfasował sobie piękną
rogatywkę, ze szkarłatnym otokiem, która kompletnie go pogrążyła. - Żandarmeria
już od 6 lutego 2009 r. nie nosi rogatywek. Do galowego munduru zakładamy
szkarłatny beret-mówi proszący o zachowanie anonimowości żandarm. - Każdy
wojskowy to wie, dziwię się, że nikt się wcześniej nie zorientował. Sęk w
tym, że Marek P. wcześniej zakładał beret. Może z okazji pielgrzymki poniosła
go fala uniesienia i sięgnął po rogatywkę. A może spytał kolegów, jak idą
ubrani. Skoro oni w rogatywkach, to i on.
Rogatywka to mógł być nawet
najdroższy element jego umundurowania, bo na aukcjach internetowych wyceniana
jest na około 150 zł. Komplet mundur galowy plus koszula i krawat można kupić
już za 90 zł. Naszywki żandarmerii wojskowej kosztują 15 zł. Sznur też nie jest
drogi. Podsumowując koszty, majorem w Polsce można zostać za mniej niż 300 zł.
Największego kaca mają strażacy z
Ochotniczej Straży Pożarnej w Łopusznej. Już nawet nie chodzi o ten medal, o
który wnioskowali do zarządu wojewódzkiego. W samym województwie co roku
przyznają takich medali na kilogramy. 1000 brązowych, 800 srebrnych i 600
złotych. Wnioski obsługuje jedna osoba. To trudno się dziwić, że wszystko po
zaufaniu jest dawane. Najgorzej, że media żyć im nie dają. Prezes to już nawet
boi się podejść do telefonu. Ale jak dzwonią, to słuchawkę trzeba podnosić, bo
nigdy nie wiadomo, czy to nie do pożaru. No więc naczelnik Stanisław Chowaniak
nie ukrywa, że ma żal, bo oszust pomiędzy vipami się umościł
i ci go powinni byli wyłapać. Trudno się dziwić, że prości strażacy na jego
kuglarstwa się nabrali. - Obietnice poskładał. Wpływami mamił. Dla siebie
myśmy nie brali. Dla dobra ogółu wszystko było - mówi Chowaniak.
Konkretnie chodzi o to, że o
Łopusznej miało być głośno w całej Polsce. P. wymyślił, żeby stworzyli
najpiękniejszą kompanię honorową w kraju. Taką, żeby inni napatrzeć się nie
mogli. Buty wojskowe na glanc. Mundury strażackie. Ale peleryny jak u
podhalańczyków, tylko że czarne. No i kapelusze góralskie z piórkiem. Całą
remizę tym pomysłem za sobą pociągnął. Składka była. Pięć tysięcy zebrali. I
jak tylko dali, to okazało się, że P. służbowo musiał wyjechać. A później to
już całkiem się z Łopusznej wyprowadził. I tych płaszczy to nigdy nie
zobaczyli. W jednym tylko słowa dotrzymał. O Łopusznej rzeczywiście zrobiło się
głośno.
6
P. przeprowadził się 80 km od Nowego Targu. Sąd
nie zdecydował się na areszt. Uznał, że dozór policyjny wystarczy. P. stawia
się karnie. Z mediami nie chce rozmawiać. Gdyby nie pies, to może nawet nie
bardzo wychodziłby z domu. Ale jak już wyjdzie, to z nikim nie chce rozmawiać.
Ani o motywacji, ani nawet o pogodzie. W pierwszych komunikatach policja informowała,
że P. zawsze chciał zostać wojskowym i w ten sposób realizował swoje pasje.
Jednak akt oskarżenia cały czas
puchnie, bo wychodzi na to, że P. przy okazji realizował również swoje
potrzeby. I to nie tylko finansowe. Pojawiające się w sprawie wątki homoseksualne
powodują, że zupełnie nie sposób znaleźć żadnych przyjaciół ani bliskich
fałszywego majora. Wtoku śledztwa wyszło wiele kłamstw Marka P. Ale wygląda na
to, że on naprawdę był samotnym, smutnym panem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz