czwartek, 30 kwietnia 2015

Major pięciogwiazdkowy



O tym, jak i po co Marek P. został „smutnym panem", wnosząc trochę radosa do swego życia.

Juliusz Ćwieluch

Na swoją ostatnią wieczerzę Marek E nie został zaproszony. Ale śledczy wiedzieli, że przyjdzie, bo pracują w naturze człowieka i jej mechanizmy poznali. Nie mylili się. Wie­czerza odbywała się w restauracji Ruczaj, gdzie 31 stycznia 2013 r. z mundurem żegnał się major L. Marek P. sam zjawił się na galowo. Na swoją zgubę za bardzo nawet w insygnia wystrojony.
Pętla wokół niego zaczęła się zaciskać. Śledczy bali się, że w tłu­mie wysokich szarż może dojść do pomyłki. W związku z tym zasto­sowali umówiony sygnał identyfikacji podejrzanego. Tym bardziej że E, świadom swego procederu, triki różne stosował. Na zdjęciach a to spojrzał w inną stronę, a to bucik nagle sznurował.
A jak już mu z obiektywem pod nos podjeżdżali, to na tajemnicę wojskową się powoły­wał, że on tu urząd reprezen­tuje. I to z Tych Służb, gdzie smutni pano­wie robią niewesołą, ale jakże dla ogółu potrzebną pracę. I za zdję­cia musi służbowo podziękować.
Nie uchroniło go to jednak przed aresztowaniem. Tyle że musiał jeszcze trochę poczekać, aż służby się oprzyrządują w twardą wiedzę. Rozpracowywano go kilka miesięcy, bo pierwsze podej­rzenia szły w kierunku szpiegostwa. No, bo w sumie po co ktoś by chciał udawać majora Wojska Polskiego?


1
Marek P poświęcił służbom dziesięć lat swego życia. Jeszcze pięć i emeryturę mógłby pobierać. Oczywiście gdyby nie to, że był wojskowym czysto fikcyjnym. Zwanym obecnie zwykłym prze­bierańcem. I mówią tak ci, co jeszcze niedawno jemu, jako wyż­szemu stopniem, salutowali. A i on pięknie im odsalutowywał. Nie tak jak teraz niektórzy, że nie wie człowiek, czy taki od muchy się odgania czy słońce go nagle zaczęło razić. P. salutował spręży­ście, z oddaniem. Bez munduru jakoś marniał. Za to w mundurze od razu odżywał. Chodził tak jakoś sprężyście. Zupełnie nie jak człowiek z kategorią wojskową D, która czyniła go całkowicie niezdolnym do służby wojskowej. Przynajmniej w czasie pokoju.
Z powodu tej kategorii początkowo w zupełnie innym kie­runku szły jego zainteresowania. Na przełomie 2002 i 2003 r. próbował zrobić z siebie policjanta. Konkretnie to policjanta przewodnika psa, bo tak się szczęśliwie składało, że psa akurat posiadał. I był to pies z policyjnym rodowodem. Co - jak uznał po części - i jego czyniło policjantem. Nie miał jednak pełnej śmiałości do policji. I ogólna podejrzliwość formacji też go bo­lała. No, nie zakorzenił się w tym środowisku.
Dla odmiany zdobyte przy okazji kontakty w armii bardzo do­brze mu się układały. Wojskowi okazali się być ludźmi szczerymi i chętnymi do nawiązywania znajomości. Tak wyrozumiałymi, że nie zdziwili się nawet bardzo, kiedy niedawny policjant i przewodnik psa okazał się nagle kolegą z wojska. Kiku nawet się z tego powodu ucieszyło. W 2008 r. Marek P zaczął już regu­larnie pojawiać się w mundurze. I to od razu oficerskim. Nie można powiedzieć, że tak całkiem bezkrytycznie był przyj­mowany, bo dwie, trzy osoby jednak pytania miały. Ale P był na nie przygotowany. Twierdził, że nadal jest policjantem, tylko że teraz wojskowym. Żandarmeria wojskowa osobi­ście się do niego zwróciła. Człowiek z jego doświadcze­niem był im niezbędny. Zwłaszcza (i w tym momencie przyciszał głos) że jest on osobą na dwóch etatach (do­tykał ucha), konkretnie pracuje dla służb. I ten szacu­nek do służb tak na ludzi działał, że przez kolejnych pięć lat nikt nie sprawdził jego legitymacji wojskowej. Choć według księgi wejść tylko do WKU w Nowym Targu wchodził ponad 100 razy oficjalnie i drugie tyle nieoficjalnie, bo z oficerami, czyli służbowo.

2
Wieczór 10 lutego bieżącego roku major Piotr Drozd, zastęp­ca szefa WKU w Nowym Targu, spędzał przed telewizorem. Spędził przed nim nawet więcej czasu, niż planował, bo jego uwagę przykuła zapowiedź materiału o człowieku, który przez wiele lat podszywał się pod oficera Wojska Polskiego. Konkret­nie pod majora. Major Drozd, będąc prawdziwym majorem i wiedząc, ile trudu kosztowało go dojście do tej godności, postanowił program obejrzeć. Nie mógł uwierzyć, jak łatwo­wierni okazali się ludzie, którzy takim zaufaniem obdarzyli „wojskowego Dyzmę”. Dziwił się, dlaczego osobie wchodzącej do wojskowej instytucji nie sprawdzano legitymacji służbo­wej. Jeszcze przed snem obiecał sobie, że o sprawie opowie ku przestrodze w pracy.
Major Drozd opowiadał. Ludzie słuchali. Ale jakoś tak ogól­nie dziwnie reagowali. Głowami kiwali. Pod biurka w poszu­kiwaniu czegoś zaglądali. I dopiero z internetu się pan major dowiedział, że ten oszukaniec to ich własny, że sami go tu sobie wyhodowali. - Ja osobiście jestem Tu stosunkowo nowy i pana tego znałem jedynie z widzenia, i znajomość ta nie przełożyła się na rozmowy, które dałyby mi szansę dokonania demaskacji - mówi Drozd. Znacznie większe szanse miałby na przykład jego poprzednik major L., który z Markiem P. był chyba dosyć blisko. Ale tak się nie stało. A teraz to nawet nie ma komu zadać pytania. - Od czasu ujawnienia tej historii mamy z panem ma­jorem L. utrudniony kontakt. Zaprzestał nawet przychodzenia do WKU- dodaje major Drozd. Na poczet postępowania śledczy zabezpieczyli księgę wejść do komendy. A służby przysłały już nowego, prawdziwego oficera wywiadu. Ale mleko się rozlało, co tu dużo mówić.

3
Marek P. w kręgu podejrzanych znalazł się za sprawą infor­macji zdobytej drogą operacyjną. Konkretnie policja weszła w posiadanie informacji o wojskowym, który załatwia pracę w wojsku za łapówki. Gość był ogólnie tajemniczy, ale musiał mieć szerokie plecy. Choćby zważywszy na to, jak szybko sam awansował. Najpierw był kapitanem, a za chwilę już majorem. A jak coś szło nie po jego myśli, to też w słowach nie przebierał. Złamaniem kariery groził. Służbami straszył. Co tu dużo mó­wić, znał się na wojskowej psychice.
Ludzie się do niego garnęli, bo wojsko to stały pieniądz. Z ulicy tam nie wejdziesz. P. sam wszystkim mówił: nie masz znajomości, pracy nie dostaniesz. A on miał. Przynajmniej tak twierdził.
Z punktu widzenia organów ścigania sprawa niby prosta, ale kwestia munduru niezwykle ją komplikowała. Według nowego prawa za przestępstwa popełnione w pracy wojskowego ściga żandarmeria wojskowa, ale jak podejrzany brałby te łapówki w oderwaniu od pracy, to już robota dla policji. By to konkretnie ustalić, decyzjami komendantów należy powołać wspólny spe­cjalny zespół. Podzielić kompetencje. Oddelegować śledczych. Dobrych kilka tygodni samej wymiany pism służbowych.
Początkowo, ku zaskoczeniu policji, żandarmeria uznała, że Marek P. nigdy nie pełnił żadnych funkcji w strukturze ar­mii, w związku z tym nie jest to sprawa dla nich. Jednak po ja­kimś czasie sami chcieli się włączyć w śledztwo i powołano wspólny zespół.

4
Marek P. szczyt wojskowej kariery osiągnął w 2013 r. Jej uko­ronowaniem było odznaczenie. Co prawda nie wojskowe, ale za zasługi. Na początku czerwca P. był gościem honorowym IX Samochodowej Pielgrzymki Strażackiej z Krzeptówek do Ludźmierza. 160 wozów strażackich, 2 tys. strażaków i 90 mo­tocyklistów przejechało drogą papieską, czyli trasą, którą w 1997 r. przebył ojciec święty Jan Paweł II. Na uroczystym ape­lu, w asyście wielu pocztów sztandarowych, wręczone zostały medale dla osób szczególnie zasłużonych dla pożarnictwa. Ma­rek P. i dwóch innych wojskowych wyróżnieni zostali medalem srebrnym. Tym razem fotograf ujął majora w całej okazałości. P. założył regulaminową białą koszulę. Dobrze dobrał ozdob­ny sznur. I zadbał nawet o kilka baretek (kolorowych wstążek symbolizujących posiadane odznaczenia), których wcześniej nie nosił, a wiadomo, że jako majorowi z urzędu mu się już jakieś należały. W prawidłowym miejscu naszył emblematy żandarmerii wojskowej i wyfasował sobie piękną rogatywkę, ze szkarłatnym otokiem, która kompletnie go pogrążyła. - Żan­darmeria już od 6 lutego 2009 r. nie nosi rogatywek. Do galowego munduru zakładamy szkarłatny beret-mówi proszący o zachowanie anonimowości żandarm. - Każdy wojskowy to wie, dziwię się, że nikt się wcześniej nie zorientował. Sęk w tym, że Marek P. wcześniej zakładał beret. Może z okazji pielgrzymki poniosła go fala uniesienia i sięgnął po rogatywkę. A może spytał kole­gów, jak idą ubrani. Skoro oni w rogatywkach, to i on.
Rogatywka to mógł być nawet najdroższy element jego umundurowania, bo na aukcjach internetowych wyceniana jest na około 150 zł. Komplet mundur galowy plus koszula i kra­wat można kupić już za 90 zł. Naszywki żandarmerii wojskowej kosztują 15 zł. Sznur też nie jest drogi. Podsumowując koszty, majorem w Polsce można zostać za mniej niż 300 zł.

5
Największego kaca mają strażacy z Ochotniczej Straży Po­żarnej w Łopusznej. Już nawet nie chodzi o ten medal, o który wnioskowali do zarządu wojewódzkiego. W samym wojewódz­twie co roku przyznają takich medali na kilogramy. 1000 brą­zowych, 800 srebrnych i 600 złotych. Wnioski obsługuje jedna osoba. To trudno się dziwić, że wszystko po zaufaniu jest da­wane. Najgorzej, że media żyć im nie dają. Prezes to już nawet boi się podejść do telefonu. Ale jak dzwonią, to słuchawkę trze­ba podnosić, bo nigdy nie wiadomo, czy to nie do pożaru. No więc naczelnik Stanisław Chowaniak nie ukrywa, że ma żal, bo oszust pomiędzy vipami się umościł i ci go powinni byli wyłapać. Trudno się dziwić, że prości strażacy na jego kuglarstwa się nabrali. - Obietnice poskładał. Wpływami mamił. Dla siebie myśmy nie brali. Dla dobra ogółu wszystko było - mówi Chowaniak.
Konkretnie chodzi o to, że o Łopusznej miało być głośno w całej Polsce. P. wymyślił, żeby stworzyli najpiękniejszą kompanię honorową w kraju. Taką, żeby inni napatrzeć się nie mogli. Buty wojskowe na glanc. Mundury strażackie. Ale peleryny jak u podhalańczyków, tylko że czarne. No i kapelu­sze góralskie z piórkiem. Całą remizę tym pomysłem za sobą pociągnął. Składka była. Pięć tysięcy zebrali. I jak tylko dali, to okazało się, że P. służbowo musiał wyjechać. A później to już całkiem się z Łopusznej wyprowadził. I tych płaszczy to nigdy nie zobaczyli. W jednym tylko słowa dotrzymał. O Łopusznej rzeczywiście zrobiło się głośno.

6
P. przeprowadził się 80 km od Nowego Targu. Sąd nie zde­cydował się na areszt. Uznał, że dozór policyjny wystarczy. P. stawia się karnie. Z mediami nie chce rozmawiać. Gdyby nie pies, to może nawet nie bardzo wychodziłby z domu. Ale jak już wyjdzie, to z nikim nie chce rozmawiać. Ani o motywacji, ani nawet o pogodzie. W pierwszych komunikatach policja infor­mowała, że P. zawsze chciał zostać wojskowym i w ten sposób realizował swoje pasje.
Jednak akt oskarżenia cały czas puchnie, bo wychodzi na to, że P. przy okazji realizował również swoje potrzeby. I to nie tyl­ko finansowe. Pojawiające się w sprawie wątki homoseksualne powodują, że zupełnie nie sposób znaleźć żadnych przyjaciół ani bliskich fałszywego majora. Wtoku śledztwa wyszło wiele kłamstw Marka P. Ale wygląda na to, że on naprawdę był sa­motnym, smutnym panem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz