Duda i Kaczyński,
usypiając rozum, który każe nam integrować się z Zachodem, budzą upiory
zależności od Wschodu.
Do tego w
rzeczywistości sprowadza się robienie wyborczego straszaka ze wspólnej
europejskiej waluty.
Andrzej Duda wreszcie znalazł swój
kampanijny temat. Frontalnie zaatakował Bronisława Komorowskiego w sprawie
euro. Najpierw za pomocą swojego obwoźnego sklepiku, w którym pod portretem
prezydenta sprzedaje się podstawowe produkty spożywcze po cenach w euro,
które ustalił „handlowiec” Duda. Potem sztab kandydata PiS wyprodukował aż
cztery kampanijne klipy, w których mocno skwaszeni aktorzy w różnym wieku
opowiadają o nędzy, w jaką popadli „po wprowadzeniu euro przez Komorowskiego”.
Kampania obok rzeczywistości
Jest tylko jeden problem - ta
kampanijna strategia jest kompletnie bez związku z rzeczywistością. Co bowiem
Bronisław Komorowski mówi o euro? „Obecnie nie ma możliwości wejścia Polski
do strefy euro. Konieczne jest [wcześniejsze - red.] spełnienie kryteriów z Maastricht
(zmniejszenie deficytu budżetowego, dalsza reforma polskich finansów publicznych
pozwalająca zrównoważyć dochody i wydatki państwa), które zresztą są korzystne
dla polskiej gospodarki bez względu na to, jaką decyzję w sprawie euro Polska
podejmie w przyszłości”.
A co mówi o wejściu Polski do euro
Andrzej Duda w swoich kampanijnych klipach? „Nie dla euro, do czasu, kiedy
w Polsce zaczniemy zarabiać tak jak na Zachodzie
Europy”. W rozmowach z wyborcami i dziennikarzami dodaje: „Musi być właściwy kurs
złotówki i euro, musi się to opłacać...”
Obaj kandydaci potwierdzają tę
samą oczywistą prawdę: Polska nie jest dziś gotowa do przyjęcia euro. I nie
jest też gotowa do tak znaczącego rozszerzenia sama strefa euro, rozhuśtana
przez grecki kryzys. Zarazem obaj kandydaci nie odrzucają przyjęcia euro w
przyszłości.
Komorowski dlatego, że jest
lojalnym kontynuatorem całej polskiej polityki po roku 1989. Polega ona -
przypomnijmy - na wyciąganiu Polski z rosyjskiej strefy wpływów. Poprzez coraz
silniejsze zakorzenianie naszego państwa w dwóch wymiarach Zachodu:
militarnym, poprzez obecność w NATO i społeczno-gospodarczym, poprzez coraz
głębszą i coraz bardziej nieodwracalną integrację z UE.
Jednak także Andrzej Duda nie może
wypowiedzieć definitywnego „nie” dla euro, nawet w swoich klipach kampanijnych,
straszących Polaków wspólną walutą. Bo strzeliłby w ten sposób w stopę
Jarosławowi Kaczyńskiemu. Przecież to Kaczyński opowiedział się kiedyś bardzo
jednoznacznie za przyjęciem w referendum, a później za podpisaniem przez rząd
Leszka Millera układu stowarzyszeniowego Polski z UE. A w tym układzie
zapisana jest wyraźna deklaracja przy-jęcia przez Polskę wspólnej waluty. Tyle
że uzależniająca termin tego przyjęcia właśnie od zdolności polskiego państwa i
interesu polskiej gospodarki. Także Jarosław Kaczyński, jeszcze jako premier
RP, bardzo miękko (wielu na prawicy, w Platformie, a nawet na euroentuzjastycznej
wówczas lewicy uważało, że zbyt miękko) wynegocjował przystąpienie Polski do
traktatu lizbońskiego, który był wehikułem radykalnego przyspieszenia procesu
integracji Polski z UE.
Dlatego gdyby kandydat Duda powiedział:
„Ja i PiS nigdy nie wprowadzimy Polski do strefy euro”, skompromitowałby
właśnie Kaczyńskiego. I nie tylko jego. Przecież także główny autorytet
intelektualny PiS, profesor Ryszard Legutko, zapytany w czasie swojej pierwszej
kampanii do europarlamentu przez dziennikarkę „Rzeczpospolitej” o stosunek do
złotówki i euro, odpowiedział szczerze: „Nie jestem wielkim patriotą złotówki.
Rozumiem Anglików, którzy kochają swojego funta, ale nie mam takich uczuć
wobec naszej waluty. Co więcej, jak sobie wyobrażam, że mam euro w portfelu,
to jest przyjemna wizja”.
Powiedział to w połowie 2009 roku,
kiedy zaimportowany z USA kryzys szalał w strefie euro i nawet Donald Tusk nie
wypowiadał się już tak entuzjastycznie o europejskiej walucie. Ale faktycznie,
trzeba przyznać, że Ryszard Legutko swoją
„przyjemną wizję” wkrótce zrealizował. Został europosłem, ma w portfelu euro.
Konkretnie - do jego portfela co miesiąc trafia kilkanaście tysięcy euro na
jego własne potrzeby i drugie tyle na asystentów. Podobnie Duda zamienił już w
swoim portfelu złotówki na euro, którymi w kampanii straszy Polaków. Nie
miałbym im za złe tego, że obaj już dawno zarabiają w euro, gdyby za te
pieniądze zechcieli porozmawiać z Polakami o Unii Europejskiej uczciwie i na
poważnie.
„Ciemny Lud to kupi”?
Skoro jednak ani Komorowski, ani
Duda nie chcą wprowadzać euro dzisiaj i obaj nie wykluczają wprowadzenia euro
w przyszłości, to czy na nieistniejącej różnicy kandydat PiS będzie w stanie
zbudować całą swoją kampanię prezydencką?
Tak. Tyle że nie poprzez
argumenty, ale poprzez insynuacje i budowanie atmosfery strachu przed euro,
przed gender i przed innymi „wynalazkami Brukseli”. Kaczyński, Duda,
wszyscy w PiS mają nadzieję, że „ciemny lud to kupi” (cytat za klasykiem,
czyli Jackiem Kurskim, który po okresie niełaski znów jest blisko Prezesa).
Jednak temat euro zasługuje na poważniejszą
dyskusję. Warto posłuchać, co o przyjęciu przez Polskę wspólnej waluty sądzi
polski biznes. Szczególnie ten najpoważniejszy, handlujący z Europą i strefą
euro (2/3 całej polskiej wymiany handlowej), któremu zawdzięczamy zarówno
miejsca pracy, jak też ważną część dochodów polskiego budżetu.
To prawda, że większość małych polskich
firm w rozhuśtanej przez PiS atmosferze strachu przed euro boi się dzisiaj
wspólnej waluty (najnowsze badania Instytutu Keralla Research pokazują, że
wśród drobnego biznesu przeciwnicy euro to aż 60 proc.). Jednak jeśli tych
samych drobnych przedsiębiorców zapytać, jaki wpływ wprowadzenie euro miałoby
na działalność ich własnych firm, proporcje eurosceptyków i euroentuzjastów -
nawet dziś, w apogeum greckiego kryzysu - stają się wyrównane (30-30 proc., przy
reszcie zachowującej postawę neutralną).
Z kolei skupiające największych
polskich przedsiębiorców organizacje polskiego biznesu opowiadają się
wyraźnie za euro. Business Centre Club w liście do polityków napisał: „Należy przedstawić datę wejścia
Polski do strefy euro. Podana data będzie działała mobilizująco na rząd, a
także - jeżeli rynki finansowe odbiorą ją jako wiarygodną - spowoduje spadek kosztów obsługi długu i rynkowych stóp
procentowych”. Jeremi Mordasewicz, przedsiębiorca i ekspert Konfederacji
Lewiatan, przypomina, że „dla polskich firm najgroźniejsze są wahania kursu
złotego. Przy uzyskiwanej przez nasze firmy rentowności wynoszącej średnio 5
procent już wahanie kursu o ponad 5 procent oznacza straty, a przecież
spekulacyjne skoki kursu złotego były w ostatnich latach o wiele większe”.
Polscy przedsiębiorcy wiedzą najlepiej,
co to jest ryzyko kursowe, bo przez nie ich firmom śmierć wielokrotnie zaglądała
w oczy. A ja bardziej wierzę w tej sprawie gospodarczym praktykom niż - z całym szacunkiem - Dudzie, którego doświadczenie w
biznesie ogranicza się do prowadzenia „sklepiku euro”, mającego straszyć
Polaków w czasie kampanii wyborczej. Czy - z jeszcze większym szacunkiem - prezesowi
Kaczyńskiemu, któremu po wielu latach udało się heroicznie otworzyć własne
konto w banku.
Jednak euro to nie tylko projekt
ekonomiczny. To także projekt polityczny mający wzmocnić spójność Zachodu,
spójność Europy. Dlatego weszły do niego kraje bałtyckie, kiedy tylko
niedźwiedź znowu zaryczał. Bałtów sprzedawano wiele razy (tak samo zresztą jak
nas), zazwyczaj Rosjanom. Litwini, Łotysze i Estończycy uważają, że jako kraje
strefy euro sprzedać będzie ich trudniej. Trzeba by wówczas sprzedać Rosjanom
także część własnego banku centralnego, część własnej waluty, a z tym różni
geopolityczni „handlarze” spieszyć się nie będą. Natomiast kraje, które stają
się częścią strefy euro, uzyskują udział
w zarządzaniu wspólną walutą i
silniejszą pozycję, we władzach Europejskiego Banku Centralnego.
A jak Putin ryknie jeszcze głośniej? Jak jego czołgi wjadą do Kijowa?
Wówczas wszyscy walutowi spekulanci uciekną z naszego regionu - także od
„suwerennej złotówki” Dudy i Kaczyńskiego. Złotówka może się wtedy stać warta
mniej niż papier, na którym się ją będzie drukować. Żegnajcie wyjazdy
studenckie, żegnajcie wakacje w Hiszpanii czy Grecji. Witajcie deszczowe
Dębki. To zresztą fajne miejsce, bardzo je lubię, ale może Polacy chcą mieć
jednak wybór?
Bez wiarygodnej
alternatywy
Dlaczego rozbudzanie antyunijnych
lęków - obojętnie, czy prawica mówi o „strasznym euro”, czy o „antychrześcijańskiej
Brukseli promującej gender”
-jest polityką cyniczną, krótkowzroczną,
sprzeczną z polską racją stanu? Dlatego, że ani Duda, ani Kaczyński nie mają
żadnej alternatywy dla integracji Polski z Unią Europejską.
Co prawda jeszcze za czasów Lecha
Kaczyńskiego rozbujano na prawicy mit „odbudowy jagiellońskiego
imperium”, skupienia „pod berłem Polski” (a nie „pod jarzmem Brukseli”) krajów
całego naszego regionu. Ponieważ nawet ludzie PiS wiedzieli, że złotówka -
waluta państwa o średnim potencjale gospodarczym, zależna od spekulacyjnych
ataków - nie jest żadnym „gwarantem suwerenności” (ulubione określenie Kaczyńskiego),
więc ekspert związanego z prawicą Instytutu Sobieskiego Filip Stanilko
zaproponował stworzenie waluty silniejszej niż złoty, „regionalnego odpowiednika
i konkurenta dla euro”. Do tego projektu miały wejść wszystkie kraje Europy
Środkowej i Wschodniej, jeśli tylko Jarosław Kaczyński je o to poprosi.
Mit szybko zderza się z
rzeczywistością. Większość krajów naszego regionu już przyjęła euro. Wspólną europejską walutę mają
Słowacja, Słowenia, Litwa, Łotwa, Estonia. Chorwacja o euro się stara, także
nowe władze Czech skorygowały eurosceptyczną politykę prezydenta Klausa i
przygotowują czeski scenariusz dochodzenia do euro. Podobny jak Kaczyński
stosunek do utrzymania narodowej waluty ma dziś tylko Orban. Jednak idea „środkowoeuropejskiego
euro” zbudowanego z forinta i złotówki też stała się absurdem. Jeśli Orban
politycznie oddala się od euro, to tylko po to, aby się politycznie zbliżyć do
rubla.
Alternatywą dla Unii integrującej
się wokół strefy euro ma też być - w geopolitycznych wizjach polityków Prawa i
Sprawiedliwości - Ameryka. Mogłaby uczynić z Polski „amerykański lotniskowiec
na Wschodzie”, jeśli tylko zerwiemy „brukselskie więzy”. Oczywiście nie
Ameryka Oba- my, bo przecież jego wyborcze zwycięstwo jeden z parlamentarzystów
PiS nazwał kiedyś „końcem cywilizacji białego człowieka”. Ma to być Ameryka
rządzona przez Republikanów. Tyle że również oni są w tej wizji PiS bytem
zupełnie mitycznym. To George W. Bush „zaglądając w oczy Putina, zobaczył tam człowieka prostolinijnego i otwartego”. I nie
był to wcale idiotyzm, ale chłodny polityczny realizm (choć faktycznie,
wyrażony nieco dziwnie). Rosja jest dla każdego amerykańskiego prezydenta - bez
względu na partię, z jakiej się wywodzi - kluczowym partnerem w kwestii programu
atomowego Iranu czy walki z islamskim terroryzmem. I każdy „lotniskowiec na
Wschodzie” może być przez Amerykanów poświęcony na ołtarzu polityki globalnej.
Tak, jak to się przydarzyło Gruzji.
Nasze osadzenie w strukturach
Zachodu potrzebuje obu „nóg”. Zarówno naszej militarnej obecności w NATO, jak
też coraz silniejszej społecznej i ekonomicznej obecności w UE. W tej sytuacji
rozbudzanie w Polsce - choćby tylko dla doraźnych kampanijnych celów - lęków
przed Europą, przed euro, przed głębszą integracją z UE jest działaniem krótkowzrocznym,
sprzecznym z polską racją stanu. To, co Kaczyński i Duda robią dziś cynicznie,
rozmaici narodowcy, korwiniści, populiści, putiniści będą w przyszłości
wykorzystywać z pełnym przekonaniem i na serio. Antyzachodnie i antyeuropejskie
lęki, raz uruchomione, mogą się w Polsce zadomowić na dłużej.
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń