czwartek, 2 kwietnia 2015

Eurostraszak Dudy



Duda i Kaczyński, usypiając rozum, który każe nam integrować się z Zachodem, budzą upiory zależności od Wschodu.
Do tego w rzeczywistości sprowadza się robienie wyborczego straszaka ze wspólnej europejskiej waluty.

Andrzej Duda wreszcie znalazł swój kampanijny temat. Fron­talnie zaatakował Bronisława Komorowskiego w sprawie euro. Naj­pierw za pomocą swojego obwoźnego sklepiku, w którym pod portretem pre­zydenta sprzedaje się podstawowe pro­dukty spożywcze po cenach w euro, które ustalił „handlowiec” Duda. Po­tem sztab kandydata PiS wyprodukował aż cztery kampanijne klipy, w któ­rych mocno skwaszeni aktorzy w róż­nym wieku opowiadają o nędzy, w jaką popadli „po wprowadzeniu euro przez Komorowskiego”.

Kampania obok rzeczywistości
Jest tylko jeden problem - ta kampanij­na strategia jest kompletnie bez związku z rzeczywistością. Co bowiem Broni­sław Komorowski mówi o euro? „Obec­nie nie ma możliwości wejścia Polski do strefy euro. Konieczne jest [wcześniejsze - red.] spełnienie kryteriów z Maastricht (zmniejszenie deficytu budżetowego, dalsza reforma polskich finansów pub­licznych pozwalająca zrównoważyć do­chody i wydatki państwa), które zresztą są korzystne dla polskiej gospodarki bez względu na to, jaką decyzję w sprawie euro Polska podejmie w przyszłości”.

A co mówi o wejściu Polski do euro Andrzej Duda w swoich kampanijnych klipach? „Nie dla euro, do czasu, kiedy w Polsce zaczniemy zarabiać tak jak na Zachodzie Europy”. W rozmowach z wy­borcami i dziennikarzami dodaje: „Musi być właściwy kurs złotówki i euro, musi się to opłacać...”
Obaj kandydaci potwierdzają tę samą oczywistą prawdę: Polska nie jest dziś gotowa do przyjęcia euro. I nie jest też gotowa do tak znaczącego rozszerzenia sama strefa euro, rozhuśtana przez gre­cki kryzys. Zarazem obaj kandydaci nie odrzucają przyjęcia euro w przyszłości.
Komorowski dlatego, że jest lojalnym kontynuatorem całej polskiej polityki po roku 1989. Polega ona - przypomnijmy - na wyciąganiu Polski z rosyjskiej strefy wpływów. Poprzez coraz silniejsze zako­rzenianie naszego państwa w dwóch wy­miarach Zachodu: militarnym, poprzez obecność w NATO i społeczno-gospodarczym, poprzez coraz głębszą i coraz bardziej nieodwracalną integrację z UE.
Jednak także Andrzej Duda nie może wypowiedzieć definitywnego „nie” dla euro, nawet w swoich klipach kampanij­nych, straszących Polaków wspólną wa­lutą. Bo strzeliłby w ten sposób w stopę Jarosławowi Kaczyńskiemu. Przecież to Kaczyński opowiedział się kiedyś bar­dzo jednoznacznie za przyjęciem w refe­rendum, a później za podpisaniem przez rząd Leszka Millera układu stowarzysze­niowego Polski z UE. A w tym układzie zapisana jest wyraźna deklaracja przy-jęcia przez Polskę wspólnej waluty. Tyle że uzależniająca termin tego przyjęcia właśnie od zdolności polskiego państwa i interesu polskiej gospodarki. Także Ja­rosław Kaczyński, jeszcze jako premier RP, bardzo miękko (wielu na prawi­cy, w Platformie, a nawet na euroentuzjastycznej wówczas lewicy uważało, że zbyt miękko) wynegocjował przystąpie­nie Polski do traktatu lizbońskiego, który był wehikułem radykalnego przyspiesze­nia procesu integracji Polski z UE.
Dlatego gdyby kandydat Duda powie­dział: „Ja i PiS nigdy nie wprowadzimy Polski do strefy euro”, skompromito­wałby właśnie Kaczyńskiego. I nie tyl­ko jego. Przecież także główny autorytet intelektualny PiS, profesor Ryszard Legutko, zapytany w czasie swojej pierw­szej kampanii do europarlamentu przez dziennikarkę „Rzeczpospolitej” o sto­sunek do złotówki i euro, odpowiedział szczerze: „Nie jestem wielkim patriotą złotówki. Rozumiem Anglików, którzy kochają swojego funta, ale nie mam ta­kich uczuć wobec naszej waluty. Co wię­cej, jak sobie wyobrażam, że mam euro w portfelu, to jest przyjemna wizja”.
Powiedział to w połowie 2009 roku, kiedy zaimportowany z USA kryzys sza­lał w strefie euro i nawet Donald Tusk nie wypowiadał się już tak entuzjastycz­nie o europejskiej walucie. Ale faktycz­nie, trzeba przyznać, że Ryszard Legutko swoją „przyjemną wizję” wkrótce zreali­zował. Został europosłem, ma w portfe­lu euro. Konkretnie - do jego portfela co miesiąc trafia kilkanaście tysięcy euro na jego własne potrzeby i drugie tyle na asy­stentów. Podobnie Duda zamienił już w swoim portfelu złotówki na euro, któ­rymi w kampanii straszy Polaków. Nie miałbym im za złe tego, że obaj już daw­no zarabiają w euro, gdyby za te pieniądze zechcieli porozmawiać z Polakami o Unii Europejskiej uczciwie i na poważnie.

„Ciemny Lud to kupi”?
Skoro jednak ani Komorowski, ani Duda nie chcą wprowadzać euro dzi­siaj i obaj nie wykluczają wprowadzenia euro w przyszłości, to czy na nieist­niejącej różnicy kandydat PiS będzie w stanie zbudować całą swoją kampanię prezydencką?
Tak. Tyle że nie poprzez argumenty, ale poprzez insynuacje i budowanie atmo­sfery strachu przed euro, przed gender i przed innymi „wynalazkami Brukseli”. Kaczyński, Duda, wszyscy w PiS mają nadzieję, że „ciemny lud to kupi” (cy­tat za klasykiem, czyli Jackiem Kurskim, który po okresie niełaski znów jest blisko Prezesa).
Jednak temat euro zasługuje na po­ważniejszą dyskusję. Warto posłuchać, co o przyjęciu przez Polskę wspólnej wa­luty sądzi polski biznes. Szczególnie ten najpoważniejszy, handlujący z Europą i strefą euro (2/3 całej polskiej wymiany handlowej), któremu zawdzięczamy za­równo miejsca pracy, jak też ważną część dochodów polskiego budżetu.
To prawda, że większość małych pol­skich firm w rozhuśtanej przez PiS atmo­sferze strachu przed euro boi się dzisiaj wspólnej waluty (najnowsze badania In­stytutu Keralla Research pokazują, że wśród drobnego biznesu przeciwnicy euro to aż 60 proc.). Jednak jeśli tych samych drobnych przedsiębiorców zapytać, jaki wpływ wprowadzenie euro miałoby na działalność ich własnych firm, proporcje eurosceptyków i euroentuzjastów - nawet dziś, w apogeum greckiego kryzysu - stają się wyrównane (30-30 proc., przy reszcie zachowującej postawę neutralną).
Z kolei skupiające największych pol­skich przedsiębiorców organizacje pol­skiego biznesu opowiadają się wyraźnie za euro. Business Centre Club w liście do polityków napisał: „Należy przed­stawić datę wejścia Polski do strefy euro. Podana data będzie działała mo­bilizująco na rząd, a także - jeżeli ryn­ki finansowe odbiorą ją jako wiarygodną - spowoduje spadek kosztów obsługi długu i rynkowych stóp procentowych”. Jeremi Mordasewicz, przedsiębiorca i ekspert Konfederacji Lewiatan, przy­pomina, że „dla polskich firm najgroź­niejsze są wahania kursu złotego. Przy uzyskiwanej przez nasze firmy rentow­ności wynoszącej średnio 5 procent już wahanie kursu o ponad 5 procent ozna­cza straty, a przecież spekulacyjne sko­ki kursu złotego były w ostatnich latach o wiele większe”.
Polscy przedsiębiorcy wiedzą najle­piej, co to jest ryzyko kursowe, bo przez nie ich firmom śmierć wielokrotnie za­glądała w oczy. A ja bardziej wierzę w tej sprawie gospodarczym praktykom niż - z całym szacunkiem - Dudzie, którego doświadczenie w biznesie ogranicza się do prowadzenia „sklepiku euro”, mają­cego straszyć Polaków w czasie kampa­nii wyborczej. Czy - z jeszcze większym szacunkiem - prezesowi Kaczyńskie­mu, któremu po wielu latach udało się heroicznie otworzyć własne konto w banku.
Jednak euro to nie tylko projekt eko­nomiczny. To także projekt polityczny mający wzmocnić spójność Zachodu, spójność Europy. Dlatego weszły do nie­go kraje bałtyckie, kiedy tylko niedźwiedź znowu zaryczał. Bałtów sprzedawano wiele razy (tak samo zresztą jak nas), zazwyczaj Rosjanom. Litwini, Łoty­sze i Estończycy uważają, że jako kraje strefy euro sprzedać będzie ich trudniej. Trzeba by wówczas sprzedać Rosjanom także część własnego banku centralne­go, część własnej waluty, a z tym róż­ni geopolityczni „handlarze” spieszyć się nie będą. Natomiast kraje, które sta­ją się częścią strefy euro, uzyskują udział
w zarządzaniu wspólną walutą i silniej­szą pozycję, we władzach Europejskiego Banku Centralnego.
A jak Putin ryknie jeszcze głośniej? Jak jego czołgi wjadą do Kijowa? Wówczas wszyscy walutowi spekulanci uciekną z naszego regionu - także od „suweren­nej złotówki” Dudy i Kaczyńskiego. Zło­tówka może się wtedy stać warta mniej niż papier, na którym się ją będzie dru­kować. Żegnajcie wyjazdy studenckie, żegnajcie wakacje w Hiszpanii czy Gre­cji. Witajcie deszczowe Dębki. To zresz­tą fajne miejsce, bardzo je lubię, ale może Polacy chcą mieć jednak wybór?

Bez wiarygodnej alternatywy
Dlaczego rozbudzanie antyunijnych lę­ków - obojętnie, czy prawica mówi o „strasznym euro”, czy o „antychrześcijańskiej Brukseli promującej gender” -jest polityką cyniczną, krótkowzroczną, sprzeczną z polską racją stanu? Dlate­go, że ani Duda, ani Kaczyński nie mają żadnej alternatywy dla integracji Polski z Unią Europejską.
Co prawda jeszcze za czasów Lecha Kaczyńskiego rozbujano na prawicy mit „odbudowy jagiellońskiego imperium”, skupienia „pod berłem Polski” (a nie „pod jarzmem Brukseli”) krajów całe­go naszego regionu. Ponieważ nawet lu­dzie PiS wiedzieli, że złotówka - waluta państwa o średnim potencjale gospo­darczym, zależna od spekulacyjnych ataków - nie jest żadnym „gwarantem suwerenności” (ulubione określenie Ka­czyńskiego), więc ekspert związanego z prawicą Instytutu Sobieskiego Filip Stanilko zaproponował stworzenie walu­ty silniejszej niż złoty, „regionalnego od­powiednika i konkurenta dla euro”. Do tego projektu miały wejść wszystkie kra­je Europy Środkowej i Wschodniej, jeśli tylko Jarosław Kaczyński je o to poprosi.
Mit szybko zderza się z rzeczywistoś­cią. Większość krajów naszego regionu już przyjęła euro. Wspólną europejską wa­lutę mają Słowacja, Słowenia, Litwa, Ło­twa, Estonia. Chorwacja o euro się stara, także nowe władze Czech skorygowały eurosceptyczną politykę prezydenta Klausa i przygotowują czeski scenariusz docho­dzenia do euro. Podobny jak Kaczyński stosunek do utrzymania narodowej walu­ty ma dziś tylko Orban. Jednak idea „środ­kowoeuropejskiego euro” zbudowanego z forinta i złotówki też stała się absurdem. Jeśli Orban politycznie oddala się od euro, to tylko po to, aby się politycznie zbliżyć do rubla.
Alternatywą dla Unii integrującej się wokół strefy euro ma też być - w geopoli­tycznych wizjach polityków Prawa i Spra­wiedliwości - Ameryka. Mogłaby uczynić z Polski „amerykański lotniskowiec na Wschodzie”, jeśli tylko zerwiemy „bruksel­skie więzy”. Oczywiście nie Ameryka Oba- my, bo przecież jego wyborcze zwycięstwo jeden z parlamentarzystów PiS nazwał kie­dyś „końcem cywilizacji białego człowieka”. Ma to być Ameryka rządzona przez Re­publikanów. Tyle że również oni są w tej wizji PiS bytem zupełnie mitycznym. To George W. Bush „zaglądając w oczy Puti­na, zobaczył tam człowieka prostolinijnego i otwartego”. I nie był to wcale idiotyzm, ale chłodny polityczny realizm (choć faktycz­nie, wyrażony nieco dziwnie). Rosja jest dla każdego amerykańskiego prezydenta - bez względu na partię, z jakiej się wywodzi - kluczowym partnerem w kwestii progra­mu atomowego Iranu czy walki z islam­skim terroryzmem. I każdy „lotniskowiec na Wschodzie” może być przez Ameryka­nów poświęcony na ołtarzu polityki global­nej. Tak, jak to się przydarzyło Gruzji.
Nasze osadzenie w strukturach Zacho­du potrzebuje obu „nóg”. Zarówno naszej militarnej obecności w NATO, jak też co­raz silniejszej społecznej i ekonomicznej obecności w UE. W tej sytuacji rozbudza­nie w Polsce - choćby tylko dla doraźnych kampanijnych celów - lęków przed Europą, przed euro, przed głębszą integracją z UE jest działaniem krótkowzrocznym, sprzecz­nym z polską racją stanu. To, co Kaczyński i Duda robią dziś cynicznie, rozmaici naro­dowcy, korwiniści, populiści, putiniści będą w przyszłości wykorzystywać z pełnym prze­konaniem i na serio. Antyzachodnie i anty­europejskie lęki, raz uruchomione, mogą się w Polsce zadomowić na dłużej.

CEZARY MICHALSKI



 

1 komentarz:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń