Każdy z kandydatów
próbuje podzielić Polaków po swojemu. Efekt tego działania jest odwrotny do
zamierzonego. Tylko czekać, jak Polska podzieli się na mniejszość tolerującą
ten cyrk i obojętną większość.
RAFAŁ KALUKIN
Platforma winna
jest „dekarbonizacji polskiego przemysłu” a do tego „podlizuje się Niemcom”.
Komorowski jest też kandydatem WSI. Natomiast Duda chce wsadzać do więzienia
za in vitro, a w sprawie euro „PiS gra na moskiewskich instrumentach”.
Dzień bez nowego horroru jest dniem
straconym. Faktyczne lęki Polaków wskazywane ostatnio w większości sondaży:
zapaść demograficzna, nierówności społeczne, wojna, przestępczość, kryzys
energetyczny i gospodarczy.
1.
„Narzucony przez niego [Dudę]
temat wejścia do strefy euro wydawał się nie najlepszym pomysłem, biorąc pod
uwagę, że w obecnej sytuacji ekonomicznej wzrost cen nie jest najbardziej
dotkliwym problemem. Jednak to pierwsza tak udana próba wykreowania
kampanijnej linii sporu od lat” - entuzjazmuje się piątkowa „Rzeczpospolita”.
Ale skoro pomysł nie najlepszy, to czemu próba udana? I skąd to wiadomo? Liczba
kliknięć w PiS-owskie spoty straszące euro to żaden dowód. Od roku życie
dostarcza nam całkiem realnych nowych lęków, więc może nie ma powodu trwożyć
się wymyślonymi?
Zabawne, że to właśnie ludzie
zawodowo śledzący kolejne marketingowe bajki zwane narracjami najbardziej
biorą je sobie do serca. A więc wchodzić czy nie wchodzić (do strefy euro)?
Prawoskrętne- go publicystę Krzysztofa Kłopotowskiego ten dylemat prowadzi do
samego jądra narodowej metafizyki. Odpowiedzi szuka u Gombrowicza („Nie
będziemy narodem prawdziwie europejskim, dopóki nie wyodrębnimy się z
Europy”). Akurat wyodrębnionych nigdy w Polsce nie brakowało, a w kampaniach
wyborczych to już mnożą się na potęgę. Ochoczo podejmują się reprezentowania
nawet tych, którzy od narodowej odrębności już dawno uciekli na emigrację, aby
tam żyć po europejsku.
Ciut niżej na portalu Karnowskich
mocny nagłówek: „Putin - rozwiązanie ZSRR to katastrofa, Komorowski - rozwiązanie
WSI to hańba i zbrodnia. Znajdź różnice...” Kto im wymyśla te szlagworty?
2.
Szlagwort ze spotu Andrzeja Dudy:
Mamo, dlaczego nas na nic nie stać?
- Synku, bo jest euro, bo jest
drogo”.
Dawniej takim produkcjom towarzyszył
rumieniec wstydu. Sięgali po takie numery bojkotowani na salonach demagodzy
albo chwytający się brzytwy desperaci niepotrafiący stworzyć pozytywnego
języka.
W tej kampanii już nikt się nie
rumieni. Kij, którym wali się przeciwnika po głowie, i łopata, którą ładuje
się wyborcom zwulgaryzowane komunikaty - to główne narzędzia. Najmniej
skrupułów ma sztab PiS. Schemat jest ten sam: Duda wychodzi z tezą obrażającą
rozsądek odbiorców, a następnie legion jego wspólników rusza w media, aby
produkować zwielokrotnione echo. Nie ma tu żadnej desperacji, jedynie zimna
kalkulacja. Andrzej Duda jest pierwszym od czasów Tymińskiego liczącym się
kandydatem na prezydenta, który nawet nie próbuje budować pozytywnego
wizerunku. Nie wiemy, jakie są jego poglądy. Nie sposób doszukać się w nim
czegoś specyficznego - osobowego rysu, ideowej obsesji, czysto ludzkiej namiętności.
Jest wypranym z emocji, ucieleśnionym negatywizmem.
W tych spotach czuć rękę Jacka
Kurskiego, typowy dla niego tupet we wciskaniu ludowi odrażającej ciemnoty.
Pustoszejąca lodówka sprzed dziesięciu lat, wymyślona przez Bielana i
Kamińskiego, to był jednak szczyt finezji. Wtedy - przewrotna odpowiedź na
lansowaną przez PO propozycję podwyżki stawki VAT. Th - prosta
jak cep i żerująca na ludziach lękach odpowiedź na nieistniejące zagrożenia.
Jak na to odpowiedzieć? W ubiegłym
tygodniu pojawiały się publicystyczne zachęty, aby podjąć debatę o euro.
Populistycznym horrorom Dudy przeciwstawić racjonalne argumenty za
pogłębianiem integracji. Wszak temat euro - choć zawieszony na czas
nieokreślony - to mimo wszystko kwestia strategiczna. Tylko jak tu debatować?
Czy wstawienie stołu konferencyjnego do namiotu cyrkowego sprawi, że
publiczność oderwie oczy od szympansa w spodniach?
Pewnie jedyną racjonalną
odpowiedzią na narzucony przez PiS język i styl kampanii byłoby podjęcie tej
gry. Cóż szkodzi nakręcić filmik z Macierewiczem ogłaszającym zamach w
Smoleńsku i głosem zza kadru informującym, że naturalną konsekwencją przyjęcia
przez polskie państwo wersji PiS byłoby wezwanie NATO do zbrojnej odpowiedzi? W
wersji hard można by jeszcze dorzucić widoczek jądrowego grzyba...
Otóż jednak szkodzi, tak nie
wolno. Już ubiegłoroczne słowa Tuska straszącego Polaków wizją 1 września, w
którym dzieci nie idą do szkoły, były złamaniem zasady odpowiedzialności
władzy publicznej. Nie każdemu do twarzy z kijem i łopatą.
3.
Na tym tle kampania prezydenta to
oaza kultury politycznej. Choć można podać w wątpliwość metodę obozu władzy kreowania
tematów kampanijnych. Ustawa o in vitro zgłoszona akurat teraz, po wieloletnich
wewnętrznych przepychankach w PO, to w sumie żaden sukces, lecz grubo
poniewczasie nadrobiona zaległość. Platformerska propaganda o władzy nietracącej
ani chwili na rozwiązywanie ludzkich problemów w tym przypadku razi tandetą.
Moment wypłynięcia afery SKOK-ów - bez względu
na jej autentyczny wymiar - też nie wygląda na
przypadkowy.
Gorzej, że w sferze refleksji i
diagnoz kampania Komorowskiego jest nad
wyraz uboga. A tu akurat można było oczekiwać czegoś więcej niż popłuczyn z
dawniejszych przedwyborczych sporów. Zaproponowany przez prezydenta podział
na Polskę „racjonalną” i „radykalną” jest naskórkowy, a przez to pozorny. Bo radykalizm
sam w sobie nie jest złem. Radykalny był przecież Józef Piłsudski na czele Pierwszej
Brygady przekraczający w 1914 roku granicę zaboru rosyjskiego. Jeszcze
radykalniejszy Roman Dmowski, realizujący program odbudowy państwa w granicach
trzech zaborów. W przededniu wybuchu pierwszej wojny światowej przekonanie o
trwałości architektury europejskiej ustalonej na Kongresie Wiedeńskim było
równie silne, jak nasze nie tak dawne złudzenie o „końcu historii”. Projekt
Dmowskiego łączył więc odważny radykalizm z niezwykłym wyczuciem realizmu. I
tutaj właśnie tkwi istota rzeczy - obie te wartości
nie są przeciwstawne. Dopiero ich splot jest miarą prawdziwej wielkości.
Wszyscy wielcy mężowie stanu byli
radykałami. De Gaulle
ustanawiający V Republikę, ojcowie projektu
europejskiego, Margaret
Thatcher z jej rewolucją konserwatywną,
Reagan rzucający wyzwanie Związkowi Sowieckiemu, Gorbaczow wprowadzający
pierestrojkę... W 1989 r.
radykałem był Balcerowicz
realizujący reformę rynkową. Tak samo Mazowiecki wymuszający na kanclerzu
Kohlu uznanie nienaruszalności naszej granicy zachodniej. Kardynalnym błędem
pierwszego niekomunistycznego premiera było za to postawienie na „silę spokoju”
w kampanii prezydenckiej 1990 roku, kiedy to został zdmuchnięty przez
radykalnie rozpędzonego Wałęsę i radykalnie populistycznego Tymińskiego. Bo z
radykalizmem różnie bywa - może być i mądry, i głupi. Ożywczy i szkodliwy.
Po latach polityki „cieplej wody w
kranie” aż się prosi o radykalną odnowę zużytego projektu, o sprecyzowanie odważnej
wizji rozwojowej dla tkwiącego na rozdrożu państwa - konsumującego resztki
dotychczasowych dopalaczy rozwojowych i zarazem tracącego poczucie
geostrategicznej stabilności. W tych okolicznościach pochwala umiaru i przewidywalności
nie jest realistyczna, jest raczej zaproszeniem do ryzykownego dryfu.
4.
Widać w tej kampanii pokoleniowe
pęknięcie, i to nie tylko w gronie kandydatów. Także wśród obserwatorów. Młode
pokolenie zafascynowane „House of Cards” na zimno analizuje
kolejne sztabowe wisty, konfrontując je z techniką serialowego Franka
Underwooda - tej zwulgaryzowanej inkarnacji makiawelowskiego „Księcia”.
Popularność serialu dobrze odzwierciedla zmiany w postrzeganiu polityki
zachodzące na przestrzeni ostatniej dekady. Dla części młodej inteligencji jest
to sztuka czysto użytkowa, oderwana od korzenia etycznego. Średnie i starsze pokolenie,
wychowane na Mazowieckim, Geremku i Balcerowiczu, zastygło zaś w pozie sprzed
lat, gorsząc się ekspansją politycznych nuworyszy. Idealizacja starych dobrych
czasów jest reakcją naturalną, choć jałową.
Zresztą, czy te stare czasy
faktycznie były tak dobre? Każda polska kampania wyborcza, począwszy od
prezydenckiego starcia w 1990 roku, krytykowana była za miałkość, demagogię i
żerowanie na emocjach. Polska inteligencja truchlała na widok rosnącego
poparcia dla Tymińskiego. Krzywiła się na niebieskie koszule i discopolowe
pląsy Kwaśniewskiego w 1995 roku. Również kampania z 2000 roku - gdy Kwaśniewski już w prezydenckim majestacie zgarniał
pełną pulę w pierwszej turze, a na bolcu stateczny i rzeczowy Olechowski na
nowo mobilizował klasę średnią - wcale nie budziła aplauzu. Pamiętne starcie
Tuska z Lechem Kaczyńskim sprzed dekady, choć narzuciło polskiej polityce
trwałe linie podziału, w tamtym czasie uznawane było przez wielu komentatorów
za wydumane i nieprawdziwe. Może więc malkontenctwo stale towarzyszy polityce,
a przebłyski jej wielkości dostrzegamy dopiero z wieloletniego dystansu?
W serwisie YouTube można obejrzeć telewizyjną debatę Kwaśniewskiego z Wałęsą z
kampanii ’95- Kwaśniewski miał wtedy 41 lat - tyle, co dziś Jaru- bas, i nieco
mniej od Dudy. Wchodził do studia TVP jako marketingowo wypolerowany chłoptaś mierzący się z
rogatą legendą Solidarności. Ale już po kilku zdaniach widać było doskonale,
że to polityk w pełni ukształtowany, obdarzony refleksem i - co najbardziej
rzuca się teraz w oczy - świadomy wagi wypowiadanych słów. Nawet operując
niezbędnym skrótem myślowym, dbał o precyzję wypowiedzi i unikał lekkomyślnych
retorycznych szarż. Powagę tego wystąpienia dodatkowo wzmacniały fundamentalne
tematy debaty - projekt konstytucji i droga do NATO.
Zazwyczaj faktyczny dorobek
polityka sprawującego władzę brutalnie weryfikuje rzetelność jego
wcześniejszych kampanii - i dotyczy to zwłaszcza kandydatów na prezydenta RP,
któremu brak ustrojowych instrumentów do realizacji daleko idących obietnic.
W ówczesnych wypowiedziach Kwaśniewskiego nie odnajdziemy jednak poważnego
materiału dowodowego.
Na tym tle konfrontacyjnie
usposobiony Wałęsa, który obsesyjnie wypominał rywalowi komunistyczną przeszłość,
prezentował się faktycznie żenująco. Przegrał tę debatę sromotnie, aby chwilę
później przegrać wybory. Lecz o zwycięstwie Kwaśniewskiego wcale nie
zdecydowało poparcie inteligenckich elit, tak ceniących sobie odpowiedzialność.
Bo wtedy jeszcze takiego poparcia nie otrzymał. Owe elity, z ciężkim sercem, w
poczuciu rozdarcia, ale i lojalności dla solidarnościowego etosu, postawiły na
Wałęsę. Młodego postkomunistę, po raz pierwszy wybranego głosami ludu z
„mniejszych ośrodków”, docenią dopiero z czasem.
Może więc jednak nie ulegać iluzji
„starych, dobrych czasów” i uznać, że raz na kilka-kilkanaście lat gromadzą
się impulsy, dzięki którym wzbiera oddolny przypływ zbiorowej mądrości i
pojawia się sposobność dokonania autentycznej, mądrej zmiany? Przegapienie
tego momentu jest kardynalnym politycznym błędem. Tylko po czym rozpoznać
znaki czasu?
5.
Jacy wyjdziemy z tej kampanii?
Pewnie jeszcze bardziej zobojętniali.
Dziś w zasadzie wszyscy aktorzy -
może poza Korwin-Mikkem i narodowcami, którzy nawołują do obalenia „systemu” -
grają na tej samej scenie. Putinowski magnes, któryż całej Europy ściąga
polityczne opiłki podważające liberalną demokrację, skutecznie rozmazał
polskie podziały. Tym większa koturnowość krajowej polityki, która z każdą kolejną
kampanią pompuje w nasze głowy coraz bardziej oderwane od rzeczywistości
tematy. W istocie Polacy - mimo chwilowej trwogi - nie żyją dziś strasznym
euro, podobnie jak SKOK-ami i WSI, nawet nie dzielą się na radykałów i
realistów. Jeśli już gdzieś się podzielili, to wzdłuż linii wyznaczającej
zaangażowanie w sprawy publiczne. Po jednej stronie ci, których polityczny
cyrk jeszcze nie zdołał zniechęcić do obywatelskich powinności. Po drugiej -
zbrzydzeni i obojętni. Z tego podziału żaden sztab nie ukręci jednak pejczyka.
Mimo to cyrk nie ustaje. „Przed
Wielkanocą sztaby muszą zawsze wrzucić coś, o czym ludzie będą mówić przy
świątecznym stole” - powiada doświadczony cyrkowiec Adam Hofman. A więc -
Wesołych Świąt!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz