- Sam sobie zadałem
pytanie: co by było, gdyby Lech Kaczyński do mnie zadzwonił...
Z pokładu samolotu?
- Tak. I
powiedziałby: „Michał, oni mi tu mówią, że nie możemy lądować, bo jest mgła”
Uczciwie odpowiem, że powiedziałbym mu: „Leszek, oni ewidentnie coś knują”
NEWSWEEK: Śni się
panu Smoleńsk i tamte dni?
MICHAŁ KAMIŃSKI: W ciągu tych pięciu lat tylko raz miałem sen
związany ze Smoleńskiem. Niezwykły. Śniło mi się, że lecę tutką i wiem, że to
jest ta, która się rozbije. I podchodzi do mnie w samolocie władyka Miron,
który zginął w Smoleńsku. Mówi: „Musisz wysiąść, mamy międzylądowanie w Mińsku
i musisz wysiąść”. Ja mówię: „Władyka, ale jak to? Przecież prezydent się na
mnie obrazi”. I wysiadam w tym fikcyjnym Mińsku. A władyka Miron jeszcze mówi
w tym śnie, że muszę się pożegnać. I ja do niego podchodzę, obejmuję go,
całuję, a on mówi: „Idź już. Uciekaj!”. Taki miałem sen.
Pierwsza myśl po
przebudzeniu?
- Do tej pory, gdy wspominam władykę Mirona, to płaczę,
nawet teraz. Pierwsza myśl? Ze to na szczęście nie jest sen proroczy. Pamiętam,
że kiedy spotkaliśmy się we wtorek 13 kwietnia na mszy za Mariusza Handzlika,
który też zginął w Smoleńsku, to wyglądał pan jak ktoś zupełnie zdemolowany,
płakał pan.
To prawda. Mnie ta tragedia strasznie uderzyła. U mnie w
domu jest taka ściana, na której wiszą cztery portrety. I będą wisieć zawsze.
Portret pary prezydenckiej - prezydenta Lecha i Marii Kaczyńskich; portret
władyki Mirona, prawosławnego ordynariusza Wojska Polskiego, człowieka, który
dla mnie znaczył niezwykle dużo; portrety Mariusza Handzlika i Sławka Skrzypka.
Ludzi, których tam straciłem i którzy bardzo wiele dla mnie znaczyli. Dla mnie
to było porównywalne tylko z sytuacją wojenną, kiedy w jednej sekundzie
tracisz ileś osób, które są dla ciebie drogie.
Cofnijmy się do
tamtych dni. Byt pan na wczasach.
- W Hongkongu.
Który dzień urlopu?
- Trzeci. Moja żona Ania nawet na urlopie zawsze nosi ze
sobą telefon. I to właśnie ten jeden wyjątkowy dzień, kiedy Ania go nie
wzięła. Chodziliśmy po Hongkongu, ale Ania mi powtarzała, że miałem wysłać do
Adama Bielana scenariusz pierwszego spotu wyborczego Lecha Kaczyńskiego, już
na tę nową kampanię. Więc jak tylko weszliśmy do hotelu...
Która jest
tam godzina?
- Jakaś piąta, szósta, jest już
dość ciemno. Ania poszła do łazienki, patrzę na iPhone’a Ani,
który leży na stole. I widzę na nim wyświetlające się wiadomości. Pierwszy SMS
od jej przyjaciółki: „Mam nadzieję, że Miśka tam nie było”. Cholera, o co tu
może chodzić. Pierwsza myśl jest talca, że pewnie doszło do jakiegoś skandalu
z europosłami czy z kimś takim. Następny SMS: „Wiem, że dziś liczycie życie na
nowo”. Mówię: „Kurde, o co tu może chodzić?”. I trzeci SMS od mojego kierowcy:
„Pan prezydent zginął w katastrofie lotniczej”. Włączam CNN. Nie pamiętałem o Katyniu,
moja pierwsza myśl jest wtedy taka, że to się stało gdzieś pod Gdańskiem, że
prezydent leciał na weekend.
Nie pamiętał pan o wizycie w
Smoleńsku?
- Byłem rozkojarzony. Widzę, że to
jest Katyń. Ania wychodzi z łazienki, mówię: „Ania, prezydent zginął, pewnie
zginęło dużo naszych przyjaciół” Klękany przed telewizorem i odmawiamy trzy
razy „Wieczny odpoczynek...”.
Co pan wtedy myśli?
- Nie pamiętam. To jest totalny
szok. A w telewizorze na pasku jest napisane: „Ali dead”. I nagle myślę o Lechu, o Maryli. To jest coś, co do ciebie
w ogóle nie dociera.
Po modlitwie patrzycie na
siebie i mówicie: wracamy?
- To wiedziałem od razu. Natychmiast
organizuję bilety. Ania wchodzi do sieci - sprawdza.
Listę?
- Ania co chwilę podaje mi jakieś
nazwisko, zaczyna szlochać przy Sławku Skrzypku.
Był waszym przyjacielem?
- Dobrym znajomym, nie chcę nadużywać
słowa „przyjaciel”. Był wspaniałym człowiekiem i bardzo go lubiłem. Miał dzieci
w podobnym wieku co nasze córki. Ania to też przeżywała, bo przyjaźniła się z
żoną Sławka. Za chwilę czyta: Mariusz Handzlik. Kiedy następnego dnia czekaliśmy
na samolot na lotnisku w Hongkongu, CNN pokazywał, jak przywieziono do
Warszawy trumnę z prezydentem. Patrzyłem na te tłumy ludzi na ulicach, które
czekały na prezydenta, i po prostu płakałem. A ludzie patrzyli ze zdziwieniem,
dlaczego facet płacze. Kiedy lecieliśmy do Warszawy, stewardesa pytała, czy
może jakoś pomóc, bo cały czas płakałem.
W Warszawie jesteście w
poniedziałek?
- Tak. Od razu biegnę do pałacu
prezydenckiego. Tam są Paweł Kowal, Adam Bielan, Maciej Łopiński. I wtedy
pojawia się ta idea, która wyszła nie ode mnie, pochowania prezydenta na Wawelu.
Za chwilę dojdziemy do Wawelu.
Przyjeżdża pan, jest rozpacz i żal. To oczywiste. Czy już wtedy jest myśl, że są
„jacyś winni”.
- Ja tak nie myślałem.
Ale czy wyczuwa pan, że w
powietrzu jest złość?
- Dzisiaj nie jestem w stanie tego
powiedzieć. Pamiętam pierwsze spotkanie z Jarosławem Kaczyńskim po tej
tragedii.
I pamiętam swój strach przed tym
spotkaniem. Strach, że nie wiem, co mam mu powiedzieć. Poczucie, że nie mam
słów, żeby wyrazić moje współczucie. To był jeden z bardziej poruszających
momentów w moim życiu. Ten moment, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Jarosława
po tej tragedii i kiedy musieliśmy zacząć rozmawiać o tym, co dalej robić.
Pamięta pan tę rozmowę z
Jarosławem?
- Nie pamiętam szczegółów, pamiętam
tylko, że wydał mi się pełen bólu, ale i godności.
Potem spotyka się pan z wieloma
kolegami w Sejmie, w pałacu. Kiedy po raz pierwszy słyszy pan, że to był
zamach?
- W tamtych dniach raczej tego nie
słyszałem.
A słyszy pan złość?
- Tak, złość była. Sam miałem
poczucie, że wina za katastrofę leży po obu stronach.
To przecież bzdura.
- Nie, realny powód katastrofy
jest taki, że ta wojna polsko-polska, to nagrzanie wzajemne doszło już do
takiego stopnia... Ale przychodzą mi też do głowy pytania. Na przykład: co by
było, gdyby Rosjanie nie pozwolili lądować temu samolotowi?
Co by było?
- Czy następnego dnia Jarosław
Kaczyński zadzwoniłby i podziękował, że uratowali mu brata, czy ogłosiłby, że
to prowokacja.
Ale żeby być uczciwym, sam sobie
zadałem pytanie: co by było, gdyby Lech Kaczyński do mnie zadzwonił...
Z pokładu samolotu?
- Tak. I powiedziałby: „Michał,
oni mi tu mówią, że nie możemy lądować, bo jest mgła”. Uczciwie odpowiem, że
powiedziałbym mu: „Leszek, oni ewidentnie coś knują”. Chcę powiedzieć, że ta
katastrofa jest w naszych głowach. Jej źródła są w naszych głowach.
A nie myślał pan, że ta wojna
polsko-polska dopiero się zaczyna? Ja byłem wtedy w Paryżu. Gdy córka
zadzwoniła z informacją o katastrofie, to najpierw pomyślałem, że tragedia,
że Mariusz Handzlik i inni znajomi zginęli. A potem, że za chwilę będzie taka
wojna polsko-polska, jakiej jeszcze nie widzieliśmy. I że Jarosław będzie
kandydował, nie ma innej opcji.
- Ja patrzyłem na to pod kątem
planowania kampanii.
Kiedy pojawiła się pierwsza
myśl: Jarosław nie ma innej opcji?
- Bardzo szybko.
Po chwili?
- Dosłownie po chwili.
Kiedy po raz pierwszy usłyszał
pan, że to był zamach, że to Ruscy?
- Nie pamiętam.
Ale przed pogrzebem czy po?
- Naprawdę nie pamiętam. Wtedy
zaczęły się pogrzeby, miałem dwa, a czasem trzy pogrzeby dziennie. Na każdym
pogrzebie rodziny prosiły mnie o przemówienie. Ja te 10 dni pogrzebów przeżyłem
jako jedną z większych traum mojego życia. Co chwilę musiałem żegnać swoich
przyjaciół. Budziłem się i miałem w głowie co rano pieśń „Anielski orszak
niech twą duszę przyjmie”, wiedziałem, że za chwilę dwa razy ją usłyszę na
kolejnych pogrzebach.
A kiedy do pana dotarło, że
wyjdzie przy tym straszna polska nienawiść? Już w środę 14 kwietnia był tekst
Krasnodębskiego w „Rzeczpospolitej” - „Gardzę wami”.
- Nie, nie miałem tego. Do końca
kampanii wierzyłem w zgodę.
Pan w to wierzył?
- Wierzyłem. Naprawdę. Ja wiem, że
pan mi może nie uwierzyć. Ale wierzyłem.
Powiedział pan Teresie
Torańskiej o Jarosławie: „paranoidalna
podejrzliwość”, „mieszanina wielkiego kompleksu i wielkiego ego”. I wiedząc to,
uważał pan, że ten facet jest dobrym kandydatem na prezydenta?
- Tak. Uważałem, że śmierć brata
go zmieni. Ze to straszne wydarzenie niesie w sobie potencjał zmiany. Uważałem
też za pewien element sprawiedliwości, żeby to on był prezydentem po śmierci
Lecha.
Nie bał się pan?
- Nie.
Powiem brutalnie: może nie bat
się pan, bo uważał, że będzie ministrem w Kancelarii Prezydenta Jarosława
Kaczyńskiego i będzie fajnie?
- Nie, byłem w europarlamencie. Na
szczycie swojej kariery życiowej, bo byłem
szefem frakcji Konserwatystów i
Reformatorów w Parlamencie Europejskim.
To może ta Europa pana
otumaniła?
- Po kampanii pojechałem do
Kolumbii. Potem byliśmy z Anią w San Diego. Usłyszeliśmy, że jest tam polska
misja katolicka. To poszliśmy na polską mszę. A tam ksiądz jedzie ostro, że
zamach, że krzyż na Krakowskim Przedmieściu.
To jest sierpień?
- Tak.
Jest pan zdziwiony?
- Tak.
To ja się dziwię, że pan jest
zdziwiony. Przecież rozmawiał pan z Joachimem Brudzińskim, który jest
czynownikiem Kaczyńskiego, ale - mam wrażenie -jakoś tam uczciwym facetem.
Nawet w jego rozmowie z Teresą Torańską widać strasznie dużo negatywnych uczuć,
że kolumna z Tuskiem wyprzedziła ich w drodze do Smoleńska, że to jest jakoś
dogadane z Putinem, że czekają pod bramą...
- Nie wiem, ja po kampanii
wróciłem do Polski we wrześniu. I to już było inne PiS. Ziobro twierdził, że
kampania, którą prowadziłem, była do dupy. Był ten słynny wywiad, w którym
prezes mówił „Newsweekowi”, że brał proszki i nie pamięta, dlaczego taką
kampanię miał.
Kiedy usłyszał pan hasto
„Wawel”?
- W poniedziałek, po wylądowaniu.
Czyj to byt pomysł?
- Chyba Pawła Kowala.
Pana pierwsza reakcja?
- Taka sama jak dzisiaj: tak.
Trzeba prezydenta pochować na Wawelu.
Stefan Niesiołowski powiedział
kiedyś: „Lech Kaczyński był złym
prezydentem i nie ma żadnego powodu, żeby leżał wśród wielkich Polaków”.
- Moim zdaniem Lech Kaczyński
zasłużył na to, by być pochowany na Wawelu, bo był prezydentem, który zginął w
katastrofie, kiedy wypełniał swoje powinności prezydenckie w szczególnym momencie.
Władysława Sikorskiego też oceniają różnie - czy dobrze zrobił, godząc
się na taki, a nie inny układ Sikorski - Majski, czy dobrze zachował się we
Francji, czy dobrze się zachował, internując piłsudczykowskich pułkowników...
Ale jest pochowany na Wawelu.
Rozmawiał pan z Donaldem
Tuskiem o katastrofie smoleńskiej?
- Nie mam prawa mówić o
szczegółach moich rozmów z premierem, jednego jestem pewien, że było to dla
niego osobiście bardzo ciężkie i traumatyczne przeżycie. I za rzecz zupełnie
haniebną uważam obarczanie go winą za tragedię smoleńską. Jestem przekonany,
że oddałby bardzo wiele, żeby nie powiedzieć wszystko, żeby do tej tragedii
nie doszło.
Czy w ludziach Platformy,
ministrze Sikorskim, premierze Tusku, nie było czegoś na kształt poczucia winy?
Nie chodzi o to, że w jakimkolwiek stopniu przyczynili się do katastrofy, bo to
by była brednia, ale jednak przez lata nie czuli się komfortowo w tej
smoleńskiej debacie.
- Umówmy się, że nie czujesz się
komfortowo w debacie, w której poważni politycy, posłowie, były premier
zarzucają ci udział w zamachu, w spisku na życie prezydenta.
Do dziś z absolutną lojalnością
wypowiada się pan o Lechu Kaczyńskim...
- Bo na to absolutnie zasługuje.
... ale dzisiaj życzy pan
zwycięstwa w wyborach prezydenckich...
- Oczywiście Bronisławowi Komorowskiemu.
Ale przecież mistrzem Andrzeja
Dudy jest...
- Byłem w kancelarii Lecha
Kaczyńskiego, w której był Andrzej Duda. Nie będę komentował legendy, która
dzisiaj jest kreowana, jakim to bliskim współpracownikiem Lecha Kaczyńskiego
był Andrzej Duda. Mam tę przewagę nad wieloma ludźmi, że jestem naocznym
świadkiem tego, kim był Andrzej Duda w kancelarii Lecha Kaczyńskiego.
Robił pan kampanię Lechowi
Kaczyńskiemu, wiedząc, że on przegra.
- Nie byłem aż tak pewien, że on
przegra, żeby było jasne.
Jego prezydentura była bardzo
słaba.
- Na pewno obciążeniem była
olbrzymia trudność zbudowania pozytywnego wizerunku prezydentury człowieka,
którego brat bliźniak stał na czele partii politycznej. Partii tak
kontrowersyjnej.
Czyli to był jeden z tych
paradoksów: Lech nie byłby prezydentem bez
Jarosława, Lech nie mógł być dobrym prezydentem przez Jarosława?
- Dokłdadnie.
Myśli pan czasem, co by było,
gdyby nie było Smoleńska?
- Bardzo często o tym myślę.
Sądzę, że gdyby nie było Smoleńska, to bardzo możliwe, że jesienią 2010 r. Lech
i Jarosław Kaczyńscy stanęliby w obliczu rokoszu we własnej partii.
Jarosław Kaczyński pokazał, że
radzi sobie ze swoją partią.
- Ale myślę, że taki plan mieli
Ziobro i Kurski. Jestem przekonany, że oni chcieli uderzyć po wyborach, bo
przecież uderzyli po wyborach w roku 2011.1 to już po Smoleńsku. Po legendzie
Lecha.
Jak by wyglądała Polska bez
Smoleńska?
- Myślę sobie, że pewnie doszłoby
do rozpadu PiS. Ale Smoleńsk usakralizował przywództwo Jarosława Kaczyńskiego.
Poza tym go wzmocnił. Gdyby nie było Smoleńska w 2010 r., Jarosław stanąłby
przeciwko partii, rozedrgany porażką brata, brat byłby rozedrgany własną
porażką. Byliby kompletnie nieracjonalni.
Dziś broni pan wizji Polski,
którą Lech i Jarosław zwalczali z całego serca. Której uosobieniem jest dziś
pana szefowa Ewa Kopacz i Bronisław Komorowski. Lech Kaczyński powiedziałby, że
jest pan zdrajcą.
- On by mnie uznał za zdrajcę z
całą pewnością. Gdyby mierzyć to ludzką miarą. Jednak trudność polega na tym,
że on jest w innym świecie i nie wiem, jak dusze ludzi tam w niebie oceniają
dusze ludzi tutaj.
A pan sam nie uważa, że jest
zdrajcą? Brutalny mecz, dwie drużyny się nienawidzą, a pan w przerwie zmienia
koszulkę i strzela gole byłym kolegom. To nie zdrada?
- Trzymając się tej analogii -
dopóki grałem w tamtej drużynie, byłem przekonany, że chodzi o ten sam sport.
Jak się okazało, że zamiast futbolu w jednej z drużyn chodzi o palanta, to
uznałem, że nie ma tam dla mnie miejsca.
Kaczyński wierzy w te brednie o
zamachu?
- Tego nie wiem. Ale jak rozmawiam
z ludźmi z PiS, oczywiście konfidencjonalnie, to poziom realnych emocji jest
znacznie niższy, niż sugerowałby ekran telewizyjny.
Co pan będzie robił 10
kwietnia?
- Nie mówiłem tego jeszcze pani
premier, ale 10 kwietnia bardzo chciałbym złożyć w jej imieniu wieniec w
monastyrze w Supraślu na grobie śp. władyki Mirona.
Skąd się wzięła ta wasza
serdeczna relacja?
- Poznaliśmy się w Katyniu.
Władyka Miron był człowiekiem, który na wiele spraw otworzył mi oczy. Był
człowiekiem... Chyba najlepszym, jakiego w życiu spotkałem... Miałem z nim
taką historię. Jak „Rzeczpospolita” napisała, że był agentem, spontanicznie do
niego zadzwoniłem, żeby mu powiedzieć, że jestem z nim, że chcę go wesprzeć.
Ale on nie odbierał telefonów.
Bał się pan, że coś sobie
zrobił?
- Nie. W końcu wieczorem odebrał
telefon i mówi: „Michał, ja myślałem, że ty chcesz powiedzieć, że nie chcesz
mnie znać”. I zaczyna tłumaczyć, że nie był wcale tym agentem, bo oczywiście
nie był, i tak dalej. A ja mu powiedziałem: „Władyko, odwrotnie, ja do ciebie
dzwonię, żeby ci powiedzieć, jak bardzo cię szanuję, że się za ciebie modlę,
że żadni skur... nie odbiorą mi tego oddania dla ciebie”.
I kiedy czasem słyszę, jak idioci
mówią, że prawosławie to jest spuścizna zaborów, to odpowiadam: kretyni! To
jest spuścizna polskości. Bo kiedy Polska była największa, to w parudziesięciu
procentach była prawosławna.
A bardzo długo w parudziesięciu
była protestancka.
- No tak, ale to pokazuje, że
bycie Polakiem jest tak różnorodne, tak piękne i tak wielkie, że tego żadni
nacjonaliści mi nie zabiorą. Sorry, aż się wzruszyłem...
ROZMAWIAŁ TOMASZ LIS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz