czwartek, 26 lipca 2018

Krytyka polityczna lewicy



Mamy dwie partyjne lewice w Polsce: za starą i za młodą. Jedna to partia emerytów z poprzedniej epoki, druga, w oczach typowego wyborcy, to partia studentów. Ci dawno pożegnani zbliżają się do 10 proc. w sondażach, a ci przyszłościowi nie mogą się odbić od 2 proc.
               
Jest tak jakby po trzech dekadach polskiej transformacji na lewicy realizowało się ha­sło: „wybierzmy przeszłość!”. Paradoks goni paradoks i partia, która ma 10 proc., wciąż zabiega o tę mającą 2-3 proc. Ta, która w pojedynkę nie przekroczy wyborczego progu, wyklucza koalicję z tą, która próg spokojnie przeskoczy. Liderem dziesięcioprocento­wej jest polityk, który najbardziej znany jest z afery Rywina. Lider dwuprocentowej oficjalnie nie istnieje, bo partia nie ma lidera. Ale nieoficjalnie istnieje i w 2015 r. pokonał w debacie telewizyjnej samą urzędującą premier. Ten od afery udziela wywiadów, którym nie sposób zarzucić przewidy­walność. Ten od sukcesu w debacie wie­dzę i elokwencję trwoni w coraz bardziej rytualnym moralizowaniu. Pierwszego wychował Mieczysław Rakowski, drugie­go Jacek Kuroń. Ten kiedyś partyjny cho­dzi wyłącznie w swetrze, jakby wychował się w podziemiu, a wychowanek opozycji po wejściu do polityki założył marynarkę.
Krótko mówiąc: na polskiej lewicy wszyst­ko jest wyciągnięte na lewą stronę.
   Procenty robią swoje. Na SLD coraz życzliwiej zaczynają spoglądać ludzie, którzy do niedawna nie chcieliby nawet na partię Włodzimierza Czarzastego spoj­rzeć. Od Razem odchodzą ci, którzy wcze­śniej zarzucali zdradę wszystkim nie dość zapatrzonym w nową partię. Razemowcy, przesadnie wychwalani zanim coś realnego na lewicy zbudowali, dziś są przesadnie krytykowani, tak jakby łatwo było szybko zbudować coś na polskiej lewicy. Tym bardziej że formuła partii w obecnej rzeczywistości me­dialno-politycznej nie bardzo nadaje się - wbrew najlep­szym zamiarom - do budowania czegokolwiek. Jak się jest partią - można i należy budować poparcie. Ideowej lewicy może nie być łatwo się dopasować do prymityw­nych realiów walki politycznej i wiecowego pustosłowia. Między innymi przeciwko temu się właśnie programowo opowiada. Tyle że te realia nie wzięły się znikąd i jakoś dopasować się do nich trzeba. Lewica przerabia więc robotnicze „Nie chcem, ale muszem” na inteligenckie „Chcę, ale nie mogę”. Dylemat Partii Razem polega na tym, że jest jednocześnie w polityce i na zewnątrz po­lityki. Bez rozwiązania go partia nie pójdzie do przodu.

SLD ma więcej szczęścia niż rozumu. Nie byłoby od­rodzenia partii, gdyby nie antykomunistyczna krucjata PiS i chroniczny kryzys sejmowej opozycji. Mimo że tak naprawdę nigdy żadną lewicą SLD nie był, do dziś jest jedyną lewicą, jaką znają Polacy. Razem ma za dużo ro­zumu i za mało szczęścia. Na rękach noszą tę partię nie te media, co potrzeba. Media liberalne, na czele z „Ga­zetą Wyborczą”, zapewne z powodu transformacyjnych kompleksów i poczucia winy piszą o Razem sporo i naj­częściej przychylnie. Ale główny przekaz „Wyborczej” i innych mediów krytycznych wobec rządu polega na przekonywaniu odbiorców, że najważniejsze jest za­trzymanie pisowskiej destrukcji państwa. Nie tak ważny jest program ani wcześniejsze dokonania, tylko procen­ty sondażowe. Można sympatyzować więc z Razem, ale umierać za Razem nie można. Trzeba poprzeć tych, którzy mają największe szanse odsunięcia PiS od władzy.
   Jednocześnie liberalne media muszą znosić krytykę i niechęć ze strony lewicy sympatyzującej z Razem. Jej ostrze byłoby znacznie stępione, gdyby procenty szły do góry i partia musiałaby przybrać oblicze catch-all, czyli skierowanej do szerszej gamy wyborców. Szybko na­uczyłaby się akceptować rozmaite kompromisy, bo tego wymagają każde realia polityczne. Lewica jest na razie poza realiami, może więc wciąż pracować na swoją toż­samość, a to wymaga raczej wyrazistości i odróżniania się od innych. Razem wybrało sobie więc nazwę raczej „na zapas”, trochę nieszczęśliwą na pierwszy etap.
   Poza ten bezpłodny medialny związek lewicy z liberałami próbował wyjść Ad­rian Zandberg, obejmując rubrykę felie­tonisty w „Super Expressie”, tabloidzie czytanym przez tych, których Razem chciałaby mieć za swój elektorat. Lewi­ca historycznie przecież reprezentowała spauperyzowane masy. Bez odebrania ich PiS żadna lewica nie urośnie. „Su­per Express" jest prorządowy, a więc dla Razem wydaje się właściwym miejscem do łowienia głosów. Zupełnie inną sytua­cję ma SLD.

Media liberalne SLD nie lubią, ale publiczne i owszem. Już wcześniej PiS i SLD dobrze ze sobą żyły w mediach publicznych. Koalicję medialną z lat 2009-11 zwano diabelską po tym, jak Jarosław Kaczyński tak ją uzasadnił: „Można dogadywać się nawet z samym diabłem, by ratować media publiczne”. Wtedy w telewizji PiS wzięło Jedynkę, a lewica Dwójkę. W radiu PiS przy­padła Trójka, zaś SLD Jedynka. Dziś SLD nigdzie nie jest gospodarzem, ale za to częstym gościem. Jarosław Kaczyński i jego akolici umieją liczyć i wiedzą, że przy obowiązującej ordynacji wyborczej podzielona opozycja jest łatwiejszym przeciwnikiem niż zjednoczona. Dla PiS największym zagrożeniem jest powrót polityki ściśle dwubiegunowej.   Zatem promocja „tego trzeciego” jest tu najlepszym przeciwdziałaniem. Szczególnie przed wyborami samorządowymi, w których „ten trzeci” i tak nie uszczknie prawie nic, bo realny próg w wyborach sa­morządowych wynosi nawet więcej niż 10 proc.
Zatem podtuczone SLD i tak nie odbierze PiS miejsc, za to odbierze głosy Platformie. O tym, że w wyborach parlamentarnych ponownie dwie lewicowe formacje - SLD w koalicji i Razem samodzielnie - zbliżą się do pro­gu, ale go nie przekroczą, Kaczyński marzyć nie może. W wywiadzie dla tygodnika „Sieci” mówi: „Musimy pa­miętać, że w 2015 r. pomogło nam rozbicie głosów lewicy. Należy założyć, że to się nie powtórzy, musimy po pro­stu zdobyć tyle głosów Polaków, by bezpiecznie uzyskać kolejną kadencję”. Dlatego PiS musi pilnować poparcia wyższego niż uzyskane w wyborach i niższego dla PO.

Powrót polityki dwubiegunowej to śmiertelne za­grożenie także dla Razem. Jeśli PO będzie gonić PiS, upływający czas i rosnąca destrukcja liberalnej demo­kracji będą uzasadniać głosowanie na najsilniejszego, który ma szansę na powstrzymanie ekscesów władzy. Im bardziej PiS niszczy państwo, tym mniej do PO stosuje się etykietka „mniejsze zło”.
   Platforma, jaka była, taka była, ale w samą konstrukcję państwa prawa jednak nie uderzała, nawet jeśli gdzieś coś dla siebie wyskrobała. Partię, która walczy o samą demokrację liberalną, trudniej wrzucić do jednego worka z PiS. To neutralizuje główną broń Partii Razem, którą Zandberg posłużył się w przedwyborczej debacie: „Ile razy jeszcze mamy głosować na mniejsze zło?”. Im ra­dykalniej postępuje PiS, tym mniejsze są szanse Razem.
   Powrót nudnej rywalizacji dwóch słabo rozróżnialnych partii prawicy byłby najlepszym środowiskiem do wzrostu poparcia dla nowej lewicy. Ale tak się raczej nie stanie. Z kolei argument, że PO była tak zła, że skończyło się rządami PiS, jest raczej nieprzekonujący. Bo może gdyby nie PO, funkcjonująca jak zbudowany z polityków różnych ideowych opcji kor­don sanitarny, PiS u steru mielibyśmy znacznie wcześniej?
   Elitarny status Partii Razem przy jej antyelitarnych przekonaniach pokazuje pułapkę, w jakiej znalazło się to ugrupo­wanie. Badania TNS Kantar dla „Faktu” z września 2017 r. ujawniły, że jedynie wśród najbogatszych wyborców Razem przekracza próg wyborczy. Z kolei we­dług badań przeprowadzonych przez Łukasza Sakowskiego oraz Michała Misiaka wśród kadry uniwersyteckiej wynika, że aż 27,7 proc. zagłosowałoby na Partię Razem i tylko 10,1 proc. na PiS, 10 proc. na PO. Na razie mamy więc raczej lewicę kampusową niż lu­dową. Ale lewica jest tu zakładnikiem ogólnoświatowe­go trendu.
   Thomas Piketty, opierając się na wynikach wyborczych we Francji, Wielkiej Brytanii i USA z lat 1947-2017, zesta­wił je z danymi o dochodzie i wykształceniu wyborców. Na tej podstawie zbudował interesującą tezę o ewolucji tradycyjnego podziału na lewicę i prawicę. W latach 50. i 60. na lewicę głosowali ubodzy i słabo wykształceni, na prawicę natomiast bogaci i wykształceni. Dziś jest już inaczej .Dobrze wykształceni głosują na lewicę, przy pra­wicy pozostali zaś bogaci i część wykształconych, choć coraz mniejsza, jak zastrzega Piketty. Doszło więc do sy­tuacji, w której elity zaczęły kontrolować obie strony po­litycznego sporu: finansowa prawicową, a intelektualna lewicową. Tylko klasa ludowa nie kontroluje żadnej. Stąd wypowiedzenie wojny elitom.

Problemem lewicy w Polsce są więc nie tyle cechy jednej czy drugiej partii, ale trend historyczny. Ćwi­czone od początku lat 90. próby przedkładania ekonomii nad politykę, w krajach postkomunistycznych wzmoc­nione jeszcze technokratyczną transformacją, skończy­ły się wybuchem populizmu, czyli polityczną przesadą, wyjściem poza liberalno-demokratyczne zasady. Wyklu­czany z politycznych procesów lud upomniał się o swoje. Gdy elity kierowane własnym wyobrażeniem o moral­ności i gospodarczej racjonalności zaczęły zgadzać się na tak gwałtowne zmiany, jak liberalizacja rynku pracy, podniesienie wieku emerytalnego albo masowy przyjazd uchodźców, wyborcy stracili cierpliwość.
   To dlatego radykalizm populistów wcale wyborców nie zraża, a wręcz budzi zaufanie. Lud wreszcie ma polityków, którzy nie wahają się robić tego, co mówią, a nawet pozwalać sobie na więcej. Pokonanych dobija­ją. Pensję minimalną podnoszą bardziej, niż domagały się związki zawodowe. Wszystkich potrafią nastraszyć, nawet zagranicę. Prawie na wszystko mają kasę. To dla­tego ludowi nie przestają się podobać nawet wtedy, gdy z pewnymi ich działaniami się nie zgadza. Populiści nie tracą na tym, że niszczą to, co ludzie by nawet chętnie uchowali (np. Puszczę Białowieską). To dlatego niemal każda kampania PiS jest oceniana źle w sondażach, ale sam PiS - wciąż dobrze.
   Lewica tego ekscesu, którego pragnie lud, mu nie da, bo nie jest populistyczna. Lewica szuka ludu, zanurzając się w roz­ważaniach programowych, idzie rozma­wiać z nim pod fabryki, ale lud spieszy się do telewizorów. Tę satysfakcję, którą lud dziś dostaje, dać mogą tylko szczerzy populiści. I przynosi ją destrukcja. Ludz­kość nie zawsze budowała, co jakiś czas wszystko niszczyła.

Ale to jeszcze nie wszystko, co jest na lewicy. Lewicę z liderem, którego trze­ba ukrywać (SLD), i liderem, którego trze­ba wypychać (Razem), uzupełnia lider bez armii, czyli Robert Biedroń. Ma ten rzadki Clintonowsko-Blairowsko-Kwa­śniewski dar zjednywania ludzi i bu­dzenia sympatii nawet u oponentów. Ma też już pewne doświadczenie w polityce, a także w administrowaniu. Wchodzi w wiek najlepszy dla pretendentów. Niewia­domych jest jednak tyle, co wiadomych. Jeśli okaże się solistą, to zawsze będzie niesamodzielny i uzależniony od innych. Dla zbudowania formacji niezbędne jest po­siadanie umiejętności budowania drużyny. To rzadka sztuka, ale niezbędna w każdej obliczonej na dłuższy okres działalności. Młodzi pokładają w Biedroniu na­dzieje, ale doświadczeni politycy wypowiadają się o nim raczej ze sceptycyzmem. Widzą w nim bardziej celebrytę niż politycznego lidera. Biedroń na razie planuje swo­je działania.
   W perspektywie najbliższych wyborów można powie­dzieć, że dziś wszyscy wymienieni przegapiają okazję. Lewica w wyborach samorządowych mogła pokazać się tylko w Warszawie. To oczywiste i doskonałe miejsce, żeby wyjść z kryzysu. SLD wybrało Andrzeja Celińskiego, a więc zagrało w najlepszym razie na alibi (znaleźliśmy kandydata, któremu nie można odmówić szacunku, no ale się nie udało). Razem wybrało Jana Śpiewaka, co uznać należy za serię błędów w jednym posunięciu. Wcale nie dlatego, że Śpiewak nie ma szans na przyzwo­ity wynik. Ale będzie to wówczas jego wynik, a nie Ra­zem. Jego przegrana będzie natomiast przegraną Razem. Jest to więc dla Razem gra lose-lose. Śpiewak nie buduje też tak potrzebnej Razem rozpoznawalności. Lewica jest w kryzysie, nie powinna więc wystawiać kryzysowego kandydata, tylko kogoś jednoznacznego. Kryzys to jest czas dla lidera, który musi pokazać, że nie boi się ryzy­ka porażki.
   Być może najbardziej przesypia swoją okazję Robert Biedroń. Osiągnięcie choćby „tylko” drugiej tury w wy­borach warszawskich, czyli pokonanie jednej z dwóch dominujących partii prawicowych przez lewicę, to by­łaby dobra trampolina do wprowadzenia kilkunastopro- centowej formacji do Sejmu. Ponowny start w Słupsku to zaś wyeliminowanie się z ogólnopolskiej polityki na pięć lat albo na zawsze.
   Lewica jest więc w takiej sytuacji, że może być tylko lepiej. Rozczarowanie Razem jest z pewnością przed­wczesne. SLD może wreszcie zrobić coś pożytecznego, jeśli przyczyni się do odsunięcia PiS. A Biedroń już się przydaje, nie wiemy tylko jeszcze do czego.
Sławomir Sierakowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz