Mamy dwie partyjne
lewice w Polsce: za starą i za młodą. Jedna to partia emerytów z poprzedniej
epoki, druga, w oczach typowego wyborcy, to partia studentów. Ci dawno
pożegnani zbliżają się do 10 proc. w sondażach, a ci przyszłościowi nie mogą
się odbić od 2 proc.
Jest
tak jakby po trzech dekadach polskiej transformacji na lewicy realizowało się
hasło: „wybierzmy przeszłość!”. Paradoks goni paradoks i partia, która ma 10
proc., wciąż zabiega o tę mającą 2-3 proc. Ta, która w pojedynkę nie przekroczy
wyborczego progu, wyklucza koalicję z tą, która próg spokojnie przeskoczy.
Liderem dziesięcioprocentowej jest polityk, który najbardziej znany jest z
afery Rywina. Lider dwuprocentowej oficjalnie nie istnieje, bo partia nie ma
lidera. Ale nieoficjalnie istnieje i w 2015 r. pokonał w debacie telewizyjnej
samą urzędującą premier. Ten od afery udziela wywiadów, którym nie sposób
zarzucić przewidywalność. Ten od sukcesu w debacie wiedzę i elokwencję trwoni
w coraz bardziej rytualnym moralizowaniu. Pierwszego wychował Mieczysław
Rakowski, drugiego Jacek Kuroń. Ten kiedyś partyjny chodzi wyłącznie w
swetrze, jakby wychował się w podziemiu, a wychowanek opozycji po wejściu do
polityki założył marynarkę.
Krótko mówiąc: na polskiej lewicy
wszystko jest wyciągnięte na lewą stronę.
Procenty robią swoje. Na SLD coraz życzliwiej zaczynają
spoglądać ludzie, którzy do niedawna nie chcieliby nawet na partię Włodzimierza
Czarzastego spojrzeć. Od Razem odchodzą ci, którzy wcześniej zarzucali zdradę
wszystkim nie dość zapatrzonym w nową partię. Razemowcy, przesadnie wychwalani
zanim coś realnego na lewicy zbudowali, dziś są przesadnie krytykowani, tak
jakby łatwo było szybko zbudować coś na polskiej lewicy. Tym bardziej że
formuła partii w obecnej rzeczywistości medialno-politycznej nie bardzo nadaje
się - wbrew najlepszym zamiarom - do budowania czegokolwiek. Jak się jest
partią - można i należy budować poparcie. Ideowej lewicy może nie być łatwo się
dopasować do prymitywnych realiów walki politycznej i wiecowego pustosłowia.
Między innymi przeciwko temu się właśnie programowo opowiada. Tyle że te realia
nie wzięły się znikąd i jakoś dopasować się do nich trzeba. Lewica przerabia
więc robotnicze „Nie chcem, ale muszem” na inteligenckie „Chcę, ale nie mogę”.
Dylemat Partii Razem polega na tym, że jest jednocześnie w polityce i na
zewnątrz polityki. Bez rozwiązania go partia nie pójdzie do przodu.
SLD ma więcej szczęścia niż rozumu.
Nie byłoby odrodzenia partii, gdyby nie
antykomunistyczna krucjata PiS i chroniczny kryzys sejmowej opozycji. Mimo że
tak naprawdę nigdy żadną lewicą SLD nie był, do dziś jest jedyną lewicą, jaką
znają Polacy. Razem ma za dużo rozumu i za mało szczęścia. Na rękach noszą tę
partię nie te media, co potrzeba. Media liberalne, na czele z „Gazetą
Wyborczą”, zapewne z powodu transformacyjnych kompleksów i poczucia winy piszą
o Razem sporo i najczęściej przychylnie. Ale główny przekaz „Wyborczej” i
innych mediów krytycznych wobec rządu polega na przekonywaniu odbiorców, że
najważniejsze jest zatrzymanie pisowskiej destrukcji państwa. Nie tak ważny
jest program ani wcześniejsze dokonania, tylko procenty sondażowe. Można
sympatyzować więc z Razem, ale umierać za Razem nie można. Trzeba poprzeć tych,
którzy mają największe szanse odsunięcia PiS od władzy.
Jednocześnie liberalne media muszą znosić krytykę i niechęć
ze strony lewicy sympatyzującej z Razem. Jej ostrze byłoby znacznie stępione,
gdyby procenty szły do góry i partia musiałaby przybrać oblicze catch-all, czyli
skierowanej do szerszej gamy wyborców. Szybko nauczyłaby się akceptować
rozmaite kompromisy, bo tego wymagają każde realia polityczne. Lewica jest na
razie poza realiami, może więc wciąż pracować na swoją tożsamość, a to wymaga
raczej wyrazistości i odróżniania się od innych. Razem wybrało sobie więc nazwę
raczej „na zapas”, trochę nieszczęśliwą na pierwszy etap.
Poza ten bezpłodny medialny związek lewicy z liberałami
próbował wyjść Adrian Zandberg, obejmując rubrykę felietonisty w „Super Expressie”, tabloidzie czytanym przez tych, których Razem chciałaby
mieć za swój elektorat. Lewica historycznie przecież reprezentowała
spauperyzowane masy. Bez odebrania ich PiS żadna lewica nie urośnie. „Super Express" jest prorządowy, a więc dla Razem wydaje się właściwym
miejscem do łowienia głosów. Zupełnie inną sytuację ma SLD.
Media liberalne SLD nie lubią,
ale publiczne i owszem. Już wcześniej PiS
i SLD dobrze ze sobą żyły w mediach publicznych. Koalicję medialną z lat
2009-11 zwano diabelską po tym, jak Jarosław Kaczyński tak ją uzasadnił: „Można
dogadywać się nawet z samym diabłem, by ratować media publiczne”. Wtedy w
telewizji PiS wzięło Jedynkę, a lewica Dwójkę. W radiu PiS przypadła Trójka,
zaś SLD Jedynka. Dziś SLD nigdzie nie jest gospodarzem, ale za to częstym
gościem. Jarosław Kaczyński i jego akolici umieją liczyć i wiedzą, że przy
obowiązującej ordynacji wyborczej podzielona opozycja jest łatwiejszym
przeciwnikiem niż zjednoczona. Dla PiS największym zagrożeniem jest powrót
polityki ściśle dwubiegunowej. Zatem promocja „tego trzeciego” jest tu najlepszym
przeciwdziałaniem. Szczególnie przed wyborami samorządowymi, w których „ten
trzeci” i tak nie uszczknie prawie nic, bo realny próg w wyborach samorządowych
wynosi nawet więcej niż 10 proc.
Zatem podtuczone SLD i tak nie
odbierze PiS miejsc, za to odbierze głosy Platformie. O tym, że w wyborach
parlamentarnych ponownie dwie lewicowe formacje - SLD w koalicji i Razem samodzielnie - zbliżą się do progu,
ale go nie przekroczą, Kaczyński marzyć nie może. W wywiadzie dla tygodnika
„Sieci” mówi: „Musimy pamiętać, że w 2015 r. pomogło nam rozbicie głosów
lewicy. Należy założyć, że to się nie powtórzy, musimy po prostu zdobyć tyle
głosów Polaków, by bezpiecznie uzyskać kolejną kadencję”. Dlatego PiS musi
pilnować poparcia wyższego niż uzyskane w wyborach i niższego dla PO.
Powrót polityki dwubiegunowej
to śmiertelne zagrożenie także dla Razem. Jeśli
PO będzie gonić PiS, upływający czas i rosnąca destrukcja liberalnej demokracji
będą uzasadniać głosowanie na najsilniejszego, który ma szansę na powstrzymanie
ekscesów władzy. Im bardziej PiS niszczy państwo, tym mniej do PO stosuje się
etykietka „mniejsze zło”.
Platforma, jaka była, taka była, ale w samą konstrukcję
państwa prawa jednak nie uderzała, nawet jeśli gdzieś coś dla siebie
wyskrobała. Partię, która walczy o samą demokrację liberalną, trudniej wrzucić
do jednego worka z PiS. To neutralizuje główną broń Partii Razem, którą
Zandberg posłużył się w przedwyborczej debacie: „Ile razy jeszcze mamy głosować
na mniejsze zło?”. Im radykalniej postępuje PiS, tym mniejsze są szanse Razem.
Powrót nudnej rywalizacji dwóch słabo rozróżnialnych partii
prawicy byłby najlepszym środowiskiem do wzrostu poparcia dla nowej lewicy. Ale
tak się raczej nie stanie. Z kolei argument, że PO była tak zła, że skończyło
się rządami PiS, jest raczej nieprzekonujący. Bo może gdyby nie PO,
funkcjonująca jak zbudowany z polityków różnych ideowych opcji kordon
sanitarny, PiS u steru mielibyśmy znacznie wcześniej?
Elitarny status Partii Razem przy jej antyelitarnych
przekonaniach pokazuje pułapkę, w jakiej znalazło się to ugrupowanie. Badania
TNS Kantar dla „Faktu” z września 2017 r. ujawniły, że jedynie wśród
najbogatszych wyborców Razem przekracza próg wyborczy. Z kolei według badań
przeprowadzonych przez Łukasza Sakowskiego oraz Michała Misiaka wśród kadry
uniwersyteckiej wynika, że aż 27,7 proc. zagłosowałoby na Partię Razem i tylko
10,1 proc. na PiS, 10 proc. na PO. Na razie mamy więc raczej lewicę kampusową
niż ludową. Ale lewica jest tu zakładnikiem ogólnoświatowego trendu.
Thomas Piketty, opierając się na wynikach wyborczych we
Francji, Wielkiej Brytanii i USA z lat 1947-2017, zestawił je z danymi o
dochodzie i wykształceniu wyborców. Na tej podstawie zbudował interesującą tezę
o ewolucji tradycyjnego podziału na lewicę i prawicę. W latach 50. i 60. na lewicę głosowali ubodzy i słabo wykształceni, na
prawicę natomiast bogaci i wykształceni. Dziś jest już inaczej .Dobrze
wykształceni głosują na lewicę, przy prawicy pozostali zaś bogaci i część
wykształconych, choć coraz mniejsza, jak zastrzega Piketty. Doszło więc do sytuacji,
w której elity zaczęły kontrolować obie strony politycznego sporu: finansowa
prawicową, a intelektualna lewicową. Tylko klasa ludowa nie kontroluje żadnej.
Stąd wypowiedzenie wojny elitom.
Problemem lewicy w Polsce są
więc nie tyle cechy jednej czy drugiej partii, ale trend historyczny. Ćwiczone od początku lat 90. próby przedkładania ekonomii
nad politykę, w krajach postkomunistycznych wzmocnione jeszcze technokratyczną
transformacją, skończyły się wybuchem populizmu, czyli polityczną przesadą,
wyjściem poza liberalno-demokratyczne zasady. Wykluczany z politycznych
procesów lud upomniał się o swoje. Gdy elity kierowane własnym wyobrażeniem o
moralności i gospodarczej racjonalności zaczęły zgadzać się na tak gwałtowne
zmiany, jak liberalizacja rynku pracy, podniesienie wieku emerytalnego albo
masowy przyjazd uchodźców, wyborcy stracili cierpliwość.
To dlatego radykalizm populistów wcale wyborców nie zraża,
a wręcz budzi zaufanie. Lud wreszcie ma polityków, którzy nie wahają się robić
tego, co mówią, a nawet pozwalać sobie na więcej. Pokonanych dobijają. Pensję
minimalną podnoszą bardziej, niż domagały się związki zawodowe. Wszystkich
potrafią nastraszyć, nawet zagranicę. Prawie na wszystko mają kasę. To dlatego
ludowi nie przestają się podobać nawet wtedy, gdy z pewnymi ich działaniami się
nie zgadza. Populiści nie tracą na tym, że niszczą to, co ludzie by nawet
chętnie uchowali (np. Puszczę Białowieską). To dlatego niemal każda kampania
PiS jest oceniana źle w sondażach, ale sam PiS - wciąż dobrze.
Lewica tego ekscesu, którego pragnie lud, mu nie da, bo nie
jest populistyczna. Lewica szuka ludu, zanurzając się w rozważaniach
programowych, idzie rozmawiać z nim pod fabryki, ale lud spieszy się do
telewizorów. Tę satysfakcję, którą lud dziś dostaje, dać mogą tylko szczerzy
populiści. I przynosi ją destrukcja. Ludzkość nie zawsze budowała, co jakiś
czas wszystko niszczyła.
Ale to jeszcze nie wszystko, co
jest na lewicy. Lewicę z liderem, którego
trzeba ukrywać (SLD), i liderem, którego trzeba wypychać (Razem), uzupełnia
lider bez armii, czyli Robert Biedroń. Ma ten rzadki
Clintonowsko-Blairowsko-Kwaśniewski dar zjednywania ludzi i budzenia sympatii
nawet u oponentów. Ma też już pewne doświadczenie w polityce, a także w
administrowaniu. Wchodzi w wiek najlepszy dla pretendentów. Niewiadomych jest
jednak tyle, co wiadomych. Jeśli okaże się solistą, to zawsze będzie
niesamodzielny i uzależniony od innych. Dla zbudowania formacji niezbędne jest
posiadanie umiejętności budowania drużyny. To rzadka sztuka, ale niezbędna w
każdej obliczonej na dłuższy okres działalności. Młodzi pokładają w Biedroniu
nadzieje, ale doświadczeni politycy wypowiadają się o nim raczej ze
sceptycyzmem. Widzą w nim bardziej celebrytę niż politycznego lidera. Biedroń
na razie planuje swoje działania.
W perspektywie najbliższych wyborów można powiedzieć, że
dziś wszyscy wymienieni przegapiają okazję. Lewica w wyborach samorządowych
mogła pokazać się tylko w Warszawie. To oczywiste i doskonałe miejsce, żeby wyjść
z kryzysu. SLD wybrało Andrzeja Celińskiego, a więc zagrało w najlepszym razie
na alibi (znaleźliśmy kandydata, któremu nie można odmówić szacunku, no ale się
nie udało). Razem wybrało Jana Śpiewaka, co uznać należy za serię błędów w
jednym posunięciu. Wcale nie dlatego, że Śpiewak nie ma szans na przyzwoity wynik.
Ale będzie to wówczas jego wynik, a nie Razem. Jego przegrana będzie natomiast
przegraną Razem. Jest to więc dla Razem gra lose-lose. Śpiewak nie
buduje też tak potrzebnej Razem rozpoznawalności. Lewica jest w kryzysie, nie
powinna więc wystawiać kryzysowego kandydata, tylko kogoś jednoznacznego.
Kryzys to jest czas dla lidera, który musi pokazać, że nie boi się ryzyka
porażki.
Być może najbardziej przesypia swoją okazję Robert Biedroń.
Osiągnięcie choćby „tylko” drugiej tury w wyborach warszawskich, czyli
pokonanie jednej z dwóch dominujących partii prawicowych przez lewicę, to byłaby
dobra trampolina do wprowadzenia kilkunastopro- centowej formacji do Sejmu.
Ponowny start w Słupsku to zaś wyeliminowanie się z ogólnopolskiej polityki na
pięć lat albo na zawsze.
Lewica jest więc w takiej sytuacji, że może być tylko
lepiej. Rozczarowanie Razem jest z pewnością przedwczesne. SLD może wreszcie
zrobić coś pożytecznego, jeśli przyczyni się do odsunięcia PiS. A Biedroń już
się przydaje, nie wiemy tylko jeszcze do czego.
Sławomir Sierakowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz