Przez
dziewięć godzin przesłuchiwał Donalda Tuska i stawiał zarzuty szpiegostwa
szefom polskiego kontrwywiadu wojskowego. Ppłk Jan Zarosa stał się symbolem
prokuratury pod rządami PiS.
Jeden
z oficerów pamięta, że leżał od rana prawie do wieczora. Z hełmem na głowie,
karabinem pod ręką i w kuloodpornej kamizelce nałożonej na połowy mundur. Pod
drzwiami jednego z kampów, w których mieszkali oficerowie polskiego kontyngentu
stacjonującego w afgańskiej Ghazni, leżał wojskowy prokurator Jan
Zarosa.
Kamp, przed którym leżał, zajmowali śledczy. A właściwie jeden, którego
miejsce Zarosa chciał zająć jeszcze przed przejęciem od niego prokuratorskich
obowiązków. Tamten, niestety, wyrzuci młodszego kolegę na zewnątrz wraz z
ekwipunkiem. Zarosa wybrał milczący protest i położył się przed drzwiami.
- Wieść rozeszła się lotem
błyskawicy. Żołnierze przychodzili go oglądać, przynosili wodę i kanapki,
słowem, zrobił się cyrk - wspomina jeden z
naszych rozmówców. Choć minęło prawie sześć lat, sprawa do dziś budzi emocje
wśród wojskowych prokuratorów.
Widowisko zakończył ówczesny szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Jerzy
Artymiak, który podjął decyzję o odwołaniu
Zarosy do Polski (wrócił na początku listopada 2012 r.). Dziś niechętnie wraca
do sprawy. - Mogę powiedzieć tyle, że zdecydowałem o jego odwołaniu w trybie
pilnym, i powrocie pierwszym, samolotem do Polski. Poleciłem również wszcząć
postępowanie dyscyplinarne - mówi POLITYCE
płk Artymiak. Nie chce ujawnić, jak się skończyło - toczyło się w trybie
niejawnym. Zarosa nie mógł jednak ponieść poważniejszych konsekwencji, bo
gdyby tak się stało, prawdopodobnie musiałby odejść z armii, a na pewno z
lubelskiej prokuratury wojskowej. - Tak powinno się stać, bo naraził na
szwank dobre imię urzędu, który reprezentował - mówi jeden z prokuratorów.
Tymczasem Zarosa wrócił - na dawne stanowisko
w lubelskiej garnizonówce. Cztery lata później w ramach zaciągu „dobrej zmiany”
trafił do Warszawy i sam - już jako podpułkownik
- zaczął stawiać zarzuty najważniejszym osobom w państwie i wojsku.
Do Afganistanu 41-letni wówczas
kapitan Jan Zarosa trafił pod koniec września 2012 r. Miał zastąpić prokuratora w polskim kontyngencie wojskowym,
który kończył swoją zmianę. - Zaiskrzyło między nimi już na początku,
bo przyjechał wcześniej, niż było przyjęte.
Przekazanie obowiązków miało odbyć się pod koniec października, a on w Afganistanie
pojawił się we wrześniu - twierdzi nasz
rozmówca, który zna kulisy sprawy. Tajemnica kryć się może w tym, że za każdy
dzień obecności w Afganistanie oficer na takim stanowisku dostawał dodatek w
wysokości 500-600 zł.
Wojsko nie takie rzeczy widziało. Tyle że prokurator Zarosa jeszcze
przed formalnym przejęciem obowiązków zakasał rękawy i zabrał się do pracy. A
właściwie do tropienia żołnierzy, którzy po służbie chcieli się zrelaksować
przy szklaneczce czegoś mocniejszego.
- Zarosa nie pobłażał, i
polecił żandarmom wykonywać kontrole trzeźwości w mieszkaniach żołnierzy - opowiadają nasi rozmówcy. Skończyło się małym
dyplomatyczny m skandalem, gdy w sieć Zarosy po „przedmuchaniu” wpadł wojskowy
attache Ambasady RP w Kabulu
jego kierowca. - Prokurator,
którego Zarosa miał zastąpić, zresztą, starszy stopniem, wściekł się, że
takie rzeczy dzieją się za jego plecami, i polecił, mu, by do czasu przekazania
obowiązków powstrzymał, się od wszelkich tego typu działań bez uprzedzenia, go
- mówi osoba znająca kulisy sprawy.
Spokój trwał do początku października, kiedy Zarosa znów zabrał się do
roboty, to znaczy do służby jako wartownik na jednym z posterunków otaczających
bazę. Między oficerami znów zawrzało. - Wszyscy się zastanawiali, po co mu
to było. Abstrahując od tego, że prokuratorowi pewnych rzeczy robić nie wypada,
gdyby doszło do jakiegoś ataku, musiałby się wyłączyć ze śledztwa i trzeba byłoby ściągać kolejnego prokuratora z Polski - mówi jeden z oficerów, który służył wówczas w
Afganistanie. W sumie można jednak prokuratora zrozumieć - każda warta to
200-300 zł więcej na koncie.
Jan Zarosa, rocznik 1971, pochodzi z Tarnogrodu, niewielkiego miasteczka
na pograniczu polsko-ukraińskim. Żonaty, dwóch synów, właściciel domu pod
Lublinem. Przeszedł typową dla wojskowych prokuratorów ścieżkę kariery. Studia
prawnicze na UMCS (1990-95), trzy miesiące w Szkole Podchorążych Rezerwy (1996
r.), tyle samo w ramach praktyki w Żandarmerii Wojskowej, a potem - z dwoma
wyjazdami do Afganistanu, w tym jednym zakończonym przedwcześnie - 20 lat
pracy, aż do czasu „dobrej zmiany”, w Prokuraturze Garnizonowej w Lublinie
(1996-2016).
Niczym szczególnym się nie wyróżniał. Zajmował się raczej sprawami typu
poniżanie żołnierzy z poboru przez przełożonego czy wykorzystywanie samochodów
służbowych dowódców do celów prywatnych. Nigdy nie prowadził poważnych spraw, np.
o szpiegostwo, bo tymi zajmowała się Naczelna Prokuratura Wojskowa lub
prokuratura okręgowa.
Ci, którzy się zetknęli z nim w
tamtym okresie, pamiętają, że „był raczej nieufny i zamknięty", niechętnie mówił o sobie. Ta charakterologiczna cecha mogła
wpływać na przebieg jego kariery, ale tylko do czasu „dobrej zmiany”. W
kwietniu 2016 r. wiatr zmian wyniósł go do Warszawy, o prokuratorski szczebel
wyżej, czyli do okręgu. Awansował na podpułkownika - kierownika jednego z
działów i czterocyfrowe wynagrodzenie zamienił na pięciocyfrowe. Różnica
musiała być znacząca, bo jak wynika z oświadczeń majątkowych Za- rosy za lata 2015
i 2016, tylko wciągu roku jego oszczędności wzrosły o 25 tys. zł (z 40 tys. do
65 tys. zł), kupił też nowy motocykl - hondę (bez kredytu).
Prokurator z Lublina przychodził w dość szczególnym, żeby nie powiedzieć
dramatycznym, momencie dla wielu jego kolegów z likwidowanej właśnie przez PiS
odrębnej prokuratury wojskowej. Szczególnie
dla tych, którzy byli twarzami śledztwa smoleńskiego, takich jak jej szef płk
Artymiak czy rzecznicy stołecznych prokuratur wojskowych: płk Zbigniew Rzepa,
ppłk Janusz Wójcik i mjr Marcin Maksjan, oraz dwóch prokuratorów, którzy po 10
kwietnia 2010 r. byli w Moskwie w ramach śledztwa po katastrofie. Na
wszystkich spadły szykany bez precedensu.
W takiej atmosferze Jan Zarosa zabierał się do pracy w strukturach mundurowej
prokuratury, kontrolowanej od wiosny 2016 r. przez ludzi Antoniego
Macierewicza. Przyjeżdżając do Warszawy, w gmachu przy Nowowiejskiej zastał
dawnego znajomego z Lublina, czyli ppłk. Grzegorza Borysa. Dziś to jego szef -
kieruje wydziałem wojskowym stołecznej Prokuratury Okręgowej. Trudno
stwierdzić, czy to on polecił Zarosę, czy zrobił to ktoś inny - najbliższa
prawdy może być teza, że po tak głębokich czystkach, jakie dosięgły wojskową
prokuraturę, do nowych struktur brano każdego, kto dawał gwarancję lojalności.
Faktem jest, że - jak mówi jeden z prokuratorów - „wielu odmówiło funkcji,
Borys nie” i swoje dostał.
Awansu do stolicy nie odmówił
Zarosa, zdobywając mocną pozycję. Jako jeden z nielicznych nominatów
Macierewicza nie stracił stanowiska na fali czystek, która objęła jego ludzi po odwołaniu go z funkcji szefa MON
na początku tego roku. Chociaż słowo „czystka” w przypadku niektórych nie jest
odpowiednie. Poprzednik Borysa na stanowisku szefa wydziału wojskowego płk
Marcin Michaluk, który m.in. nadzorował śledztwo „szpiegowskie” i
przesłuchanie Tuska, awansował do departamentu spraw wojskowych Prokuratury Krajowej.
Jeszcze pięć lat temu miał stopień porucznika i był trzy szczeble niżej w
hierarchii.
Ale dziś to Borys i Zarosa prowadzą najbardziej medialne śledztwa dotyczące
styku wojskowych służb i polityki, a co ciekawe i przewrotne, w większości
przypadków używając art.
231 kk, czyli przekroczenia uprawnień lub
niedopełnienie obowiązków - choć sami dość specyficznie podchodzą do przestrzegania
tego przepisu.
Borys jeszcze jako podwładny Michaluka podpisał się pod aktem oskarżenia
przeciwko byłym szefom Służby Kontrwywiadu Wojskowego - gen. Piotrowi Pytlowi
i płk. Krzysztofowi Duszy. Chodziło o słynne wejście do Centrum Eksperckiego
Kontrwywiadu NATO w grudniu 2015 r. i rzekome nieprawidłowości w
przechowywaniu przez nich tajnych dokumentów (o ile w pomieszczeniach objętych
ścisłą ochroną można nieprawidłowo przechowywać dokumenty). Nawet jeśli tak
było, to prokurator Borys powinien wiedzieć, że odpowiedzialność mogą ponieść
także ci, którzy weszli do CEK, bo prawdopodobnie nie zrobili tego zgodnie z
przepisami (nie zawiadomili wcześniej prokuratury, do przeszukania pomieszczeń
nie wezwali ABW, nie zadbali również o obecność ich użytkowników). W tej
kwestii jednak prokuratura szybko umorzyła śledztwo, choć nieskutecznie, bo sąd
nakazał je kontynuować.
Jednak ważniejsze postępowania - z
punktu widzenia Macierewicza i PiS - trafiły na biurko Jana Zarosy. To „szpiegowskie”
sprawy byłych szefów SKW. Z nimi wiąże się słynne, niemal dziewięciogodzinne,
przesłuchanie przez Zarosę byłego premiera Donalda Tuska w kwietniu 2017 r. Jak
się dowiadujemy, Zarosa był gotów postawić Tuskowi zarzut niedopełnienia
obowiązków z art. 231 kk, ale przesłuchanie nie przebiegło po jego myśli.
Były premier nie poprosił o opinię ministra obrony narodowej, wydając zgodę na
zawarcie umowy o współpracy SKW z rosyjską FSB, m.in. w związku z rozpatrywaną
możliwością przerzucenia polskich wojsk z Afganistanu przez terytorium byłych
republik ZSRR, w tym Rosji. Tyle tylko, że opinia szefa MON nie była dla premiera
wiążąca. Mógł więc decyzję podjąć sam. Tusk doskonale o tym wiedział.
Głównym podejrzanym w sprawie „szpiegowskiej” jest gen. Janusz Nosek,
szef SKW w latach 2008-13. To jemu Zarosa postawił właśnie zarzut szpiegostwa
- i to na rzecz Rosji. Miałoby ono polegać na tym, że Nosek ujawnił Rosjanom
nazwisko polskiego oficera, który po katastrofie smoleńskiej pojechał do
Moskwy, by zabezpieczać polską delegację. Problem w tym, że nie było to żadne ujawnienie. Oficer wykonał polecenie nawiązania
kontaktów z FSB, by notyfikować swoją obecność na terytorium Rosji. Poza tym
jego nazwisko nie podlegało ochronie w rozumieniu tajemnicy państwowej - nie
wykonywał zadań operacyjnych. Zarzuty w tej sprawie usłyszeli również gen.
Pytel i płk Dusza.
Najpierw jednak, w listopadzie 2016 r., prokurator Zarosa rzekome
przestępstwo Noska, Pytla i Duszy nazwał „kontaktami” z obcym wywiadem, by w grudniu 2017 r. zmienić na „udzielanie informacji
obcemu wywiadowi” i współpracę. Dowody? Mimo upływu pół roku nic na ten temat
nie wiadomo.
Doświadczeni prokuratorzy podkreślają,
że aby można było oskarżyć kogokolwiek o popełnienie przestępstwa z art. 231, trzeba wskazać konkretne szkody, które powstały z powodu niedopełnienia obowiązków lub
przekroczenia uprawnień. Z kolei w sprawach o szpiegostwo prokuratorzy z
automatu wnioskują o areszty. Tymczasem żaden z oskarżanych o to oficerów nie
jest nawet pod dozorem policji. - Nie słyszałem, w swojej karierze o
podobnym przypadku. To dowodzi, że to śledztwo jest po prostu od czapy
- komentuje doświadczony prokurator. Podobnie uważa
gen. Janusz Nosek: - Jestem jedynym w najnowszej historii Polski
podejrzanym, o udzielanie informacji obcemu wywiadowi, który nie dostał żadnych
środków zapobiegawczych.
Nasz rozmówca zbliżony do prokuratury zwraca uwagę na jeszcze jeden
fakt - pierwsze zarzuty Zarosa postawił oficerom przed kluczowym przesłuchaniem
Tuska. - To błąd. w sztuce. Powinien najpierw przesłuchać go i ustalić, czy
wydał oficerom SKW zgodę na te
kontakty, a dopiero potem stawiać zarzuty. Pytanie, czy nie doszło do
przekroczenia uprawnień przez prokuratora, jest bardzo zasadne - zaznacza
nasz rozmówca.
Tym bardziej że bez większego trudu można znaleźć w internetowym wydaniu
Dziennika Ustaw (nr 217 poz. 1384 z lutego 2008 r.) umowę między rządami RP i
Federacji Rosyjskiej o wzajemnej ochronie informacji niejawnych, w której
Donald Tusk zatwierdził zgodę na kontakty SKW z rosyjską FSB. Co ciekawe,
umowa była prawdopodobnie negocjowana jeszcze za rządów PiS, a ratyfikował ją
prezydent Lech Kaczyński. Jest też rozporządzenie Prezesa Rady Ministrów
(Dz.U. nr 257, poz. 1524 z 2011 r.), w którym jasno zapisano, że zgodę na takie
kontakty może wydawać koordynator do spraw specsłużb, którym wówczas był Jacek Cichocki. To on bezpośrednio
nadzorował i aprobował działania SKW, także te wymagające kontaktów z
Rosjanami.
Jest wreszcie - nieujawniona, bo opatrzona klauzulą poufności - zgoda
Tuska z grudnia 2011 r. na rozmowy z FSB dotyczące wspomnianej współpracy przy
zabezpieczeniu polskiego kontyngentu w Afganistanie. W tej sprawie zresztą już
toczyło się postępowanie z zawiadomienia ówczesnego posła PiS Tomasza Kaczmarka,
które prokuratura - wtedy jeszcze niezależna - zakończyła w 2013 r., nie
dopatrując się znamion przestępstwa. Obrońca gen. Pytla i płk. Duszy mec.
Antoni Kania-Sieniawski stawiane byłym oficerom SKW zarzuty nazywa
niedorzecznymi.
Szukając dowodów na rzekomą winę Tuska, Noska, Pytla i Duszy, Zarosa
sam popadł w tarapaty. Tuż po postawieniu zarzutów
oficerom SKW „ktoś” sfotografował i udostępnił TVRepublice tajne
postanowienia prokuratora. Doszło do kolejnego paradoksu w sprawie - choć minęło pół roku od rozszerzenia zarzutów, o przesłaniu
aktu oskarżenia do sądu nie ma mowy. Za to rozpoczęło się kolejne śledztwo - o
ujawnienie dokumentów ze śledztwa, które prowadzi prokuratura w Ostrołęce. Jak
się dowiadujemy, Jan Zarosa został już w tej sprawie przesłuchany. Jest jedną
z niewielu osób, która miała dostęp do tych materiałów.
- Nie wiem, czy on to robi z przekonania, czy kalkulacji, bo na
przykład, liczy na awans. To śledztwo według mnie jest do umorzenia, bo
prawdopodobnie brak tu znamion czynu zabronionego i brak szkody. Ale takie śledztwo,
w którym, postawiono już zarzuty, bardzo trudno umorzyć bez konsekwencji dla
prokuratora. Bo jeśli już postawił, zarzuty, to albo przekroczył uprawnienia,
albo nie dopełnił obowiązków - twierdzi prawnik z przeszłością w
prokuraturze wojskowej.
To niejedyne kontrowersje,
które wywołuje praca prokuratora Jana Zarosy. Ppłk prowadzi też śledztwo w sprawie mobbingu i
molestowania seksualnego kapral Żandarmerii Wojskowej. Prokuratura wszczęła je
po zawiadomieniu jednego z oficerów żandarmerii. Sprawę, w której kobieta ma
status pokrzywdzonej, szeroko opisywał Onet. Zarosa przesłuchiwał ją w listopadzie
ubiegłego roku. - Zadzwoniłam wcześniej, żeby się dowiedzieć, jak długo
będzie trwało przesłuchanie. Uprzedziłam., że jestem, po operacji. Płk Zarosa
zapewnił mnie, że wszystko zajmie półtorej, dwie godziny - opowiada
kobieta. Trwało 11 godzin.
- Nie wzięłam, leków, nic do jedzenia
ani picia. Gdy po kilku godzinach poprosiłam o zgodę na wyjście do toalety,
usłyszałam „nie”. Prokurator zgodził, się dopiero po trzeciej, usilnej prośbie.
Zdaniem dr Iwony Zielinko, adwokat byłej podoficer, która uczestniczyła
w przesłuchaniu, w ogóle nie powinno do niego w takiej formie dojść. W sprawach
dotyczących molestowania zgodnie z art. 185c Kodeksu po stępowania karnego
prokurator powinien się ograniczyć jedynie do przyjęcia od pokrzywdzonego
najważniejszych faktów i dowodów. Właściwe przesłuchanie może przeprowadzić
sąd. Mec. Zielinko złożyła zawiadomienie o podejrzeniu popełnieniu przestępstwa
przekroczenia uprawnień przez ppłk. Zarosę, gdyż jej zdaniem prokurator prowadził przesłuchanie „w
sposób niehumanitarny, stronniczy, co przybrało formę dręczenia i stanowiło
wtórną traumatyzację (...)”.
Zawiadomienie trafiło do wydziału do spraw wojskowych Prokuratury Okręgowej
w Poznaniu, która po trzech miesiącach odmówiła wszczęcia śledztwa.
Zdaniem Tomasza Siemoniaka, byłego ministra obrony, który był przesłuchiwany
przez Zarosę w sprawie „szpiegowskiej”, z prowadzonych przez niego postępowań
o podłożu politycznym nie uda się stworzyć niczego konkretnego procesowo, bo
nie o to chodzi. Ważniejszy jest efekt medialny. - Do pewnych działań
wybiera się ludzi, którzy mimo oczywistych faktów nie nabierają wątpliwości co
do słuszności tezy założonej przez szefów. Jeśli jeszcze dołoży się do tego
awans służbowy i finansowy, to mocodawcy mają gwarancję wierności - zauważa Siemoniak.
Z ppłk. Janem Zarosą nie udało nam się
skontaktować. Rzecznik prokuratury poinformował
nas, że ppłk Zarosa jest na urlopie.
Grzegorz Rzeczkowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz