MON nie kupi nowych
śmigłowców, okrętów podwodnych, wyrzutni rakiet, prawdopodobnie nawet terenówek
za wysłużone honkery. I za bardzo się tym nie przejmuje.
Marek Świerczyński
O całkowitym
braku zażenowania sytuacją najlepiej świadczy fakt, że najpilniej obserwowany przez media program zbrojeniowy - zakup śmigłowców -
został przez PiS zamknięty w otwartym wystąpieniu z sejmowej mównicy. Tu,
gdzie należało może wstydliwie opublikować jakieś oświadczenie, półgębkiem wycofać
się ze składanych wcześniej deklaracji, zalać przyznanie się do klęski morzem
patriotycznego pustosłowia, MON zdecydowało się na rzadko spotykaną szczerość.
Nie, nie mamy waszych śmigłowców (drodzy żołnierze) i co nam zrobicie? -
zdawał się mówić między wierszami dość świeży w resorcie, ale już bardzo pewny
siebie wiceminister Wojciech Skurkiewicz.
Cięcie po śmigłach
Pogrzeb polskich ambicji śmigłowcowych,
i tak zredukowanych przez Macierewicza, nastąpił 10 maja. Wtedy dowiedzieliśmy
się, że do 2022 r. Polska kupi zaledwie cztery nowe śmigłowce, choć kilka lat
temu mówiono o kilkudziesięciu. Że będzie się wydłużać czas użytkowania
najstarszych maszyn, by mogły latać kolejną dekadę. Że zamiast nowych
latających niszczycieli czołgów, które miały obronić nas przed rosyjską armia
pancerną, będziemy modernizować stare Mi-24. Nie będzie nawet zapowiadanego
przez Macierewicza zakupu helikopterów dla wojsk specjalnych. Nawet
sprzyjający PiS szef fabryki lotniczej PZL-Świdnik Krzysztof Krystowski był w
szoku. Bo nie tylko obcięto plany zakupowe, ale też zasygnalizowano zmianę
wymagań w już trwającej procedurze. Te jedyne cztery
nowe śmigłowce do niedawna miały być dużymi, bazującymi na lądzie maszynami
łączącymi funkcje poszukiwawczo-ratownicze na morzu i zwalczania okrętów
podwodnych. Ale min. Skurkiewicz powiedział, że teraz najważniejsze są
śmigłowce bazujące na dwóch starych poamerykańskich fregatach – mniejsze
i raczej nie podwójnego zastosowania. Nawet
najcierpliwszy dostawca by się zirytował. A żeby nikomu nie zostawiać złudzeń,
producenci śmigłowców o zmianie planów resortu dowiedzieli się z internetu, do
dziś nikt ich formalnie o niczym nie powiadomił. No i przy zmianie założeń
realizacja do końca kadencji jest nierealna.
Gdyby miało chodzić wyłącznie o śmigłowce, nikt nie
powinien być zaskoczony. To rząd PiS ustami wiceministra Bartosza Kownackiego
uznał je za sprzęt ważności dziesięciorzędnej. Nawet kiedy z rozbrajającą
szczerością ów były już minister
przyznawał niedawno w wywiadzie,
że „nie daliśmy rady”, za bardzo to nie raziło. Nie było warto, to się nie
starali, zwłaszcza że były priorytety prawdziwie pierwszorzędne. Takimi
okazały się samoloty dla VIR wojsku przydatne średnio, ale kumulujące
posmoleńskie emocje partii rządzącej z ambicją pod hasłem „damy radę”. I rzeczywiście,
z drobnym naruszeniem przepisów, radę dali i 4 mld zł z obronnego budżetu
poszło na pięć samolotów, z których trzy są już w kraju. Ten szybki, nietani i
przeprowadzony z determinacją zakup pokazuje, że o wszystkim decyduje wola
polityczna, a nie procedury. Tym bardziej więc widoczny zastój winnych
kluczowych obszarach modernizacji wojska należy przypisywać głównie brakowi
decyzji politycznej. Choć z pieniędzmi też jest krucho.
Wisła droga, Orka w ruinie
Jedynym ważnym dla modernizacji
wojska wydarzeniem po odejściu Macierewicza było podpisanie 28 marca
pierwszej z umów, mających dać Polsce w perspektywie dekady nowy system obrony
antyrakietowej. Z bliżej niewyjaśnionych powodów MON chce
sfinansować ten zakup całkowicie do 2022 r., a to oznacza, że po doliczeniu
do wartości umów należnego VAT, sam program Wisła pochłonie w tym
czasie najpierw niemal połowę, później jedną trzecią budżetu modernizacyjnego.
Dopiero od 2020 r. wydatki na obronność mają wzrosnąć do 2,1 proc. PKB, co
zwiększy pulę na zbrojenia do ponad 10 mld zł. Ale i tak 20 mld potrzebnych na pierwsze dwie baterie Patriotów
to ciężar niemal ponad budżetowe siły. Co będzie, gdy rządowi uda się w ciągu
roku podpisać tzw. drugą fazę i płatności się
skumulują?
Na naszych oczach kolejno walą się filary zbrojeniowej
modernizacji, w tym te promowane przez PiS jako kluczowe dla nowej koncepcji
obronnej i mające wspierać polski przemysł. Najważniejsze z nich: budowa w
polskich stoczniach okrętów podwodnych przenoszących pociski samosterujące czy
dostarczenie przez PGZ kilkudziesięciu wyrzutni rakietowych ziemia-ziemia
o zasięgu 300 km utknęły we wlokących się analizach i
negocjacjach. Okręty podwodne Macierewicz tylko w zeszłym roku zapowiadał
kilkukrotnie, ostatni raz na dwa tygodnie przed niespodziewaną dymisją. Dostawca
miał być wskazany do końca roku, potem w styczniu - i zdaniem wtajemniczonych
rzeczywiście było bardzo blisko, a wygranymi wielomiliardowego kontraktu mieli
być Francuzi. Polityczne tąpnięcie w rządzie całkowicie zaskoczyło zarówno ich,
jak i rywalizujących z nimi Niemców i Szwedów
Jeszcze w marcu-kwietniu tliła się nadzieja, że program Orka nie został
odłożony na półkę. Ale w maju ten sam minister Wojciech Skurkiewicz w odpowiedzi
na poselską interpelację zakomunikował, że okręty podwodne mają być zakupione
po 2022 r., a nie jak do tej pory planowano - jak najszybciej.
Oświadczenie o okrętach wywołało jeszcze większą
konsternację niż to o śmigłowcach, bo o ile śmigłowców w wojsku mamy ze dwie
setki, o tyle okrętów podwodnych w służbie są tylko trzy: dwa Kobbeny będą ze
starości wycofane za dwa lata, a trzeci Kilo jest uszkodzony. Program Orka jest
więc być albo nie być polskiej floty podwodnej. Przyznanie się do jej
likwidacji musiało jednak wystraszyć ministerstwo, bo kilka tygodni po
Skurkiewiczu resort doprecyzował, że nic nie jest przesądzone, analizy trwają,
a min. Błaszczak znów zapewnia, że to priorytet. Po skasowaniu przez
Macierewicza planów budowy bojowych okrętów nawodnych to te podwodne miały być
siłą polskiej marynarki i polskich stoczni. Emocjonalnie podchodzący do tematu
politycy PiS snuli wizje potęgi podwodnej i przemysłowej. Na wizjach na razie
muszą poprzestać, bo w ciągu półtora roku, jakie zostały do wyborów, mało
realne jest podpisanie umów na okręty podwodne przez obecny rząd, nawet jeśli
w MON Błaszczaka nastąpi jakieś przyspieszenie.
Rakiety nie wypaliły
Trzy kroki wstecz zrobiono też w
sprawie naziemnych wyrzutni rakiet Homar. Ten kontrakt, również zapowiadany
przez Macierewicza jako prawie dopięty, cofnął
się do etapu ponownego zapytania dostawców o oferty. Pozornie więc coś się
dzieje, ale przecież w grudniu żyliśmy w przekonaniu, że jest to kwestia
tygodni. Pod koniec roku doszło jednak do serii wydarzeń przedziwnych .
Goszcząca w Warszawie gotowa do podpisania umowy delegacja amerykańskiego
dostawcy została odprawiona z kwitkiem w MON i niezbyt grzecznie potraktowana
przez PGZ - głównego zleceniobiorcę i przyszłego wykonawcę systemu Homar. Potem
odwołany został minister Macierewicz, a w ślad za nim zarząd PGZ i wszystko na
kilka miesięcy utknęło. Do gry powrócili Izraelczycy, oferujący pakiet
przemysłowy, o którym Amerykanie z uwagi na ograniczenia transferu technologii
mogą tylko pomarzyć. A w kuluarach mówi się o tajemniczym nowym graczu,
konsorcjum z udziałem Brazylii. Wszystko więc wskazuje, że rakietowy Homar,
który miał być ukoronowaniem nowej koncepcji walki wojsk lądowych wpisanej w
Strategiczny Przegląd Obronny, poczeka na zamówienie dłuższy czas. Również dlatego,
że zmiany w PGZ po odejściu Macierewicza okazały się tak głębokie, że na stanowisku
dyrektora Biura Artylerii Lufowej i Rakietowej jest obecnie wakat. I nikt nie
wie, jak długo potrwa stan zawieszenia, bo MON przestało komunikować się z
rynkiem .
Zmarnowana koniunktura?
Największym niemową jest formalnie
odpowiedzialny za modernizację wojska wiceminister Sebastian Chwałek. Mimo
upływu niemal pół roku od objęcia stanowiska, nie przedstawił swoich zamiarów,
a jego spotkania z krajowymi czy zagranicznymi dostawcami to rzadkość. Publicznie
pokazał się zaledwie kilka razy, w tym raz na podpisaniu u mowy offsetowej w
programie Wisła. Był na targach obronnych w Malezji. Ale nie pofatygował się
już na polsko-amerykańskie forum przemysłu obronnego, mimo że byli na nim
kluczowi partnerzy zbrojeniowi. Na próżno szukać go też na posiedzeniach
sejmowej komisji obrony, na konferencjach branżowych czy w mediach. W MON nie
ma też nikogo, kto pełniłby formalnie czy nie funkcję rzecznika od spraw
modernizacyjnych - a taki oficer był u boku Bartosza Kownackiego. Zresztą, cały
resort obrony nie posiada rzecznika od nastania ministra Mariusza Błaszczaka,
co jest ewenementem. Na poziomie politycznym rolę tę wziął na siebie dobrze
już nam znany wiceminister Skurkiewicz. O technice nie jest w stanie
opowiedzieć nic. Jest jednak przynajmniej jedna korzyść: skoro nic się nie
mówi, nie składa się też obietnic, które później trudno dotrzymać.
Śmigłowce, okręty podwodne, wyrzutnie rakietowa - wszystko
to skomplikowane, drogie urządzenia. Można zrozumieć, że ich przemyślany wybór
musi potrwać. Ale rząd ma problem nawet z zakupem terenówek mających zastąpić
wysłużone honkery i jeszcze starsze pojazdy radzieckie. Zadanie teoretycznie
jest proste, ale jego trudność polega na tym, że potencjalnych dostawców
zawsze na początku jest mnóstwo, odsiew trwa długo, a na końcu i tak okazuje się, że ktoś chce naciąć budżet państwa na
grube miliony. Tak stało się już dwa razy - ostateczna oferta zmilitaryzowanych
fordów w zeszłym roku i pojazdów Concept w tym roku przekroczyła wstępny
budżet zamówienia. Ponieważ wszystko toczy się w ramach reguł zamówień
publicznych, odwołaniom nie ma końca. W efekcie terenówek nie udaje się kupić
od trzech lat i wiele wskazuje na to, że i w tym roku się nie uda.
Wojsko nie ma szczęścia do rządów PiS, gdy chodzi o nowy
sprzęt. W czasie poprzedniego, krótkiego okresu sprawowania władzy też nie
udało się poczynić żadnych większych inwestycji, choć przyznać trzeba, że i
budżet, i klimat był wtedy inny. Niezmienne za to było zamiłowanie do
uroczystości - jak przyjęcie i ochrzczenie samolotów F-16 - czy formułowania
planów, na przykład dotyczących modernizacji czołgów. Ponad dekadę później PiS
wdraża programy odziedziczone po poprzednikach: modernizuje czołgi Leopard, wprowadza na uzbrojenie samobieżne haubice Krab, moździerze
Rak, karabinki MSBS, nawet system obrony powietrznej, negocjowany przecież od
2015 r. Ale lista niezrealizowanych zapowiedzi i skasowanych projektów jest
znacznie dłuższa.
Teraz, gdy niedoinwestowane latami wojsko naprawdę jest w
potrzebie, znaleźliśmy się na krawędzi zmarnowania dobrej dla zbrojeń
koniunktury. 2-proc. udział w PKB stabilnie daje ponad 10 mld zł rocznie na
modernizację i kwota ta będzie rosnąć wraz z
PKB, tyle że już wolniej niż do tej pory. Coraz trudniej będzie z niej wyrywać
duże kęsy na wieloletnie programy, a politycy mogą przecież unieważnić plan
podnoszenia wydatków obronnych - takie głosy już słychać zwłaszcza na lewicy.
Mamy przecież NATO, mamy Amerykanów, którym - nie
wiadomo z jakiego budżetu - chcemy sfinansować bazę w Polsce. Po kilku latach
szoku wywołanego rosyjską agresją debata publiczna skręca ku tematom
społecznym i cywilizacyjnym, a nie bezpieczeństwa. Wraz z nią skręcają
zainteresowania polityków i strumienie funduszy publicznych, zwłaszcza przed
wyborami, których od jesieni będziemy mieli w Polsce cztery odsłony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz