niedziela, 22 lipca 2018

Nie dali rady



MON nie kupi nowych śmigłowców, okrętów podwodnych, wyrzutni rakiet, prawdopodobnie nawet terenówek za wysłużone honkery. I za bardzo się tym nie przejmuje.

Marek Świerczyński

O całkowitym braku zażenowa­nia sytuacją najlepiej świad­czy fakt, że najpilniej obserwowany przez media program zbrojeniowy - zakup śmigłow­ców - został przez PiS zamknięty w otwar­tym wystąpieniu z sejmowej mównicy. Tu, gdzie należało może wstydliwie opubliko­wać jakieś oświadczenie, półgębkiem wy­cofać się ze składanych wcześniej deklara­cji, zalać przyznanie się do klęski morzem patriotycznego pustosłowia, MON zdecy­dowało się na rzadko spotykaną szczerość. Nie, nie mamy waszych śmigłowców (dro­dzy żołnierze) i co nam zrobicie? - zdawał się mówić między wierszami dość świeży w resorcie, ale już bardzo pewny siebie wi­ceminister Wojciech Skurkiewicz.

Cięcie po śmigłach
Pogrzeb polskich ambicji śmigłowco­wych, i tak zredukowanych przez Maciere­wicza, nastąpił 10 maja. Wtedy dowiedzie­liśmy się, że do 2022 r. Polska kupi zaledwie cztery nowe śmigłowce, choć kilka lat temu mówiono o kilkudziesięciu. Że będzie się wydłużać czas użytkowania najstarszych maszyn, by mogły latać kolejną dekadę. Że zamiast nowych latających niszczycie­li czołgów, które miały obronić nas przed rosyjską armia pancerną, będziemy mo­dernizować stare Mi-24. Nie będzie na­wet zapowiadanego przez Macierewicza zakupu helikopterów dla wojsk specjal­nych. Nawet sprzyjający PiS szef fabryki lotniczej PZL-Świdnik Krzysztof Krystowski był w szoku. Bo nie tylko obcięto plany zakupowe, ale też zasygnalizowano zmianę wymagań w już trwającej procedurze. Te je­dyne cztery nowe śmigłowce do niedawna miały być dużymi, bazującymi na lądzie maszynami łączącymi funkcje poszukiwawczo-ratownicze na morzu i zwalcza­nia okrętów podwodnych. Ale min. Skur­kiewicz powiedział, że teraz najważniejsze są śmigłowce bazujące na dwóch starych poamerykańskich fregatach – mniejsze i raczej nie podwójnego zastosowania. Na­wet najcierpliwszy dostawca by się ziryto­wał. A żeby nikomu nie zostawiać złudzeń, producenci śmigłowców o zmianie planów resortu dowiedzieli się z internetu, do dziś nikt ich formalnie o niczym nie powiado­mił. No i przy zmianie założeń realizacja do końca kadencji jest nierealna.
   Gdyby miało chodzić wyłącznie o śmi­głowce, nikt nie powinien być zaskoczony. To rząd PiS ustami wiceministra Bartosza Kownackiego uznał je za sprzęt ważności dziesięciorzędnej. Nawet kiedy z rozbra­jającą szczerością ów były już minister
przyznawał niedawno w wywiadzie, że „nie daliśmy rady”, za bardzo to nie raziło. Nie było warto, to się nie starali, zwłaszcza że były priorytety prawdziwie pierwszo­rzędne. Takimi okazały się samoloty dla VIR wojsku przydatne średnio, ale kumulują­ce posmoleńskie emocje partii rządzącej z ambicją pod hasłem „damy radę”. I rze­czywiście, z drobnym naruszeniem przepi­sów, radę dali i 4 mld zł z obronnego budże­tu poszło na pięć samolotów, z których trzy są już w kraju. Ten szybki, nietani i przepro­wadzony z determinacją zakup pokazuje, że o wszystkim decyduje wola polityczna, a nie procedury. Tym bardziej więc widocz­ny zastój winnych kluczowych obszarach modernizacji wojska należy przypisywać głównie brakowi decyzji politycznej. Choć z pieniędzmi też jest krucho.

Wisła droga, Orka w ruinie
Jedynym ważnym dla modernizacji woj­ska wydarzeniem po odejściu Macierewi­cza było podpisanie 28 marca pierwszej z umów, mających dać Polsce w perspekty­wie dekady nowy system obrony antyrakietowej. Z bliżej niewyjaśnionych powodów MON chce sfinansować ten zakup całko­wicie do 2022 r., a to oznacza, że po doli­czeniu do wartości umów należnego VAT, sam program Wisła pochłonie w tym cza­sie najpierw niemal połowę, później jedną trzecią budżetu modernizacyjnego. Dopie­ro od 2020 r. wydatki na obronność mają wzrosnąć do 2,1 proc. PKB, co zwiększy pulę na zbrojenia do ponad 10 mld zł. Ale i tak 20 mld potrzebnych na pierwsze dwie baterie Patriotów to ciężar niemal ponad budżetowe siły. Co będzie, gdy rządowi uda się w ciągu roku podpisać tzw. drugą fazę i płatności się skumulują?
   Na naszych oczach kolejno walą się filary zbrojeniowej modernizacji, w tym te pro­mowane przez PiS jako kluczowe dla nowej koncepcji obronnej i mające wspierać pol­ski przemysł. Najważniejsze z nich: budowa w polskich stoczniach okrętów podwod­nych przenoszących pociski samosterujące czy dostarczenie przez PGZ kilkudzie­sięciu wyrzutni rakietowych ziemia-ziemia o zasięgu 300 km utknęły we wlokących się analizach i negocjacjach. Okręty podwodne Macierewicz tylko w zeszłym roku zapowia­dał kilkukrotnie, ostatni raz na dwa tygo­dnie przed niespodziewaną dymisją. Do­stawca miał być wskazany do końca roku, potem w styczniu - i zdaniem wtajemni­czonych rzeczywiście było bardzo blisko, a wygranymi wielomiliardowego kontrak­tu mieli być Francuzi. Polityczne tąpnięcie w rządzie całkowicie zaskoczyło zarówno ich, jak i rywalizujących z nimi Niemców i Szwedów Jeszcze w marcu-kwietniu tli­ła się nadzieja, że program Orka nie został odłożony na półkę. Ale w maju ten sam minister Wojciech Skurkiewicz w odpowiedzi na poselską interpelację zakomunikował, że okręty podwodne mają być zakupione po 2022 r., a nie jak do tej pory planowano - jak najszybciej.
   Oświadczenie o okrętach wywołało jesz­cze większą konsternację niż to o śmigłow­cach, bo o ile śmigłowców w wojsku mamy ze dwie setki, o tyle okrętów podwodnych w służbie są tylko trzy: dwa Kobbeny będą ze starości wycofane za dwa lata, a trzeci Kilo jest uszkodzony. Program Orka jest więc być albo nie być polskiej floty pod­wodnej. Przyznanie się do jej likwidacji musiało jednak wystraszyć ministerstwo, bo kilka tygodni po Skurkiewiczu resort doprecyzował, że nic nie jest przesądzo­ne, analizy trwają, a min. Błaszczak znów zapewnia, że to priorytet. Po skasowaniu przez Macierewicza planów budowy bojo­wych okrętów nawodnych to te podwodne miały być siłą polskiej marynarki i polskich stoczni. Emocjonalnie podchodzący do te­matu politycy PiS snuli wizje potęgi pod­wodnej i przemysłowej. Na wizjach na ra­zie muszą poprzestać, bo w ciągu półtora roku, jakie zostały do wyborów, mało realne jest podpisanie umów na okręty podwod­ne przez obecny rząd, nawet jeśli w MON Błaszczaka nastąpi jakieś przyspieszenie.

Rakiety nie wypaliły
Trzy kroki wstecz zrobiono też w spra­wie naziemnych wyrzutni rakiet Homar. Ten kontrakt, również zapowiadany przez Macierewicza jako prawie dopięty, cofnął się do etapu ponownego zapytania dostaw­ców o oferty. Pozornie więc coś się dzieje, ale przecież w grudniu żyliśmy w przeko­naniu, że jest to kwestia tygodni. Pod ko­niec roku doszło jednak do serii wydarzeń przedziwnych . Goszcząca w Warszawie gotowa do podpisania umowy delegacja amerykańskiego dostawcy została odpra­wiona z kwitkiem w MON i niezbyt grzecz­nie potraktowana przez PGZ - głównego zleceniobiorcę i przyszłego wykonawcę systemu Homar. Potem odwołany został minister Macierewicz, a w ślad za nim zarząd PGZ i wszystko na kilka miesięcy utknęło. Do gry powrócili Izraelczycy, ofe­rujący pakiet przemysłowy, o którym Amerykanie z uwagi na ograniczenia transferu technologii mogą tylko pomarzyć. A w ku­luarach mówi się o tajemniczym nowym graczu, konsorcjum z udziałem Brazylii. Wszystko więc wskazuje, że rakietowy Ho­mar, który miał być ukoronowaniem nowej koncepcji walki wojsk lądowych wpisanej w Strategiczny Przegląd Obronny, poczeka na zamówienie dłuższy czas. Również dla­tego, że zmiany w PGZ po odejściu Macie­rewicza okazały się tak głębokie, że na sta­nowisku dyrektora Biura Artylerii Lufowej i Rakietowej jest obecnie wakat. I nikt nie wie, jak długo potrwa stan zawiesze­nia, bo MON przestało komunikować się z rynkiem .

Zmarnowana koniunktura?
Największym niemową jest formalnie odpowiedzialny za modernizację wojska wiceminister Sebastian Chwałek. Mimo upływu niemal pół roku od objęcia stano­wiska, nie przedstawił swoich zamiarów, a jego spotkania z krajowymi czy zagra­nicznymi dostawcami to rzadkość. Pu­blicznie pokazał się zaledwie kilka razy, w tym raz na podpisaniu u mowy offsetowej w programie Wisła. Był na targach obron­nych w Malezji. Ale nie pofatygował się już na polsko-amerykańskie forum przemysłu obronnego, mimo że byli na nim kluczowi partnerzy zbrojeniowi. Na próżno szukać go też na posiedzeniach sejmowej komisji obrony, na konferencjach branżowych czy w mediach. W MON nie ma też nikogo, kto pełniłby formalnie czy nie funkcję rzecz­nika od spraw modernizacyjnych - a taki oficer był u boku Bartosza Kownackiego. Zresztą, cały resort obrony nie posiada rzecznika od nastania ministra Mariusza Błaszczaka, co jest ewenementem. Na po­ziomie politycznym rolę tę wziął na sie­bie dobrze już nam znany wiceminister Skurkiewicz. O technice nie jest w stanie opowiedzieć nic. Jest jednak przynajmniej jedna korzyść: skoro nic się nie mówi, nie składa się też obietnic, które później trud­no dotrzymać.
   Śmigłowce, okręty podwodne, wyrzut­nie rakietowa - wszystko to skomplikowa­ne, drogie urządzenia. Można zrozumieć, że ich przemyślany wybór musi potrwać. Ale rząd ma problem nawet z zakupem terenówek mających zastąpić wysłużone honkery i jeszcze starsze pojazdy radziec­kie. Zadanie teoretycznie jest proste, ale jego trudność polega na tym, że potencjal­nych dostawców zawsze na początku jest mnóstwo, odsiew trwa długo, a na końcu i tak okazuje się, że ktoś chce naciąć bud­żet państwa na grube miliony. Tak stało się już dwa razy - ostateczna oferta zmilita­ryzowanych fordów w zeszłym roku i po­jazdów Concept w tym roku przekroczyła wstępny budżet zamówienia. Ponieważ wszystko toczy się w ramach reguł zamó­wień publicznych, odwołaniom nie ma końca. W efekcie terenówek nie udaje się kupić od trzech lat i wiele wskazuje na to, że i w tym roku się nie uda.
   Wojsko nie ma szczęścia do rządów PiS, gdy chodzi o nowy sprzęt. W czasie poprzedniego, krótkiego okresu sprawo­wania władzy też nie udało się poczynić żadnych większych inwestycji, choć przy­znać trzeba, że i budżet, i klimat był wtedy inny. Niezmienne za to było zamiłowanie do uroczystości - jak przyjęcie i ochrzcze­nie samolotów F-16 - czy formułowania planów, na przykład dotyczących moder­nizacji czołgów. Ponad dekadę później PiS wdraża programy odziedziczone po po­przednikach: modernizuje czołgi Leopard, wprowadza na uzbrojenie samobieżne haubice Krab, moździerze Rak, karabinki MSBS, nawet system obrony powietrznej, negocjowany przecież od 2015 r. Ale lista niezrealizowanych zapowiedzi i skasowa­nych projektów jest znacznie dłuższa.
   Teraz, gdy niedoinwestowane lata­mi wojsko naprawdę jest w potrzebie, znaleźliśmy się na krawędzi zmarno­wania dobrej dla zbrojeń koniunktury. 2-proc. udział w PKB stabilnie daje po­nad 10 mld zł rocznie na modernizację i kwota ta będzie rosnąć wraz z PKB, tyle że już wolniej niż do tej pory. Coraz trudniej będzie z niej wyrywać duże kęsy na wieloletnie programy, a politycy mogą przecież unieważnić plan podnoszenia wydatków obronnych - takie głosy już słychać zwłaszcza na lewicy. Mamy prze­cież NATO, mamy Amerykanów, którym - nie wiadomo z jakiego budżetu - chce­my sfinansować bazę w Polsce. Po kilku latach szoku wywołanego rosyjską agre­sją debata publiczna skręca ku tematom społecznym i cywilizacyjnym, a nie bezpieczeństwa. Wraz z nią skręcają zainteresowania polityków i strumienie funduszy publicznych, zwłaszcza przed wyborami, których od jesieni będziemy mieli w Polsce cztery odsłony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz