środa, 25 lipca 2018

"Misja Morawieckiego: w Brukseli pokazywał zdjęcie, na którym wg prawicowych trolli miała być prezes Gersdorf z Gierkiem" i "Złotopolski"



Misja Morawieckiego: w Brukseli pokazywał zdjęcie, na którym wg prawicowych trolli miała być prezes Gersdorf z Gierkiem


Podczas wizyty w europarlamencie 4 lipca premier Mateusz Morawiecki prowadził własne śledztwo: chciał się dowiedzieć, czy na zdjęciu z Edwardem Gierkiem jest pierwsza prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf. Miał być to dowód na "komunistyczne korzenie" SN.


– Fotografię ze spotkania Gierka z działaczami SZSP [Socjalistyczny Związek Studentów Polskich] Morawiecki miał w telefonie. Mówił, że dostał ją z Instytutu Pamięci Narodowej. Podczas kolacji wypytywał o to zdjęcie europosła Bogusława Liberadzkiego, był przekonany, że znalazł coś, co skompromituje Gersdorf i potwierdzi jego tezy – mówi „Wyborczej” jeden z urzędników, którzy 4 lipca brali udział w kolacji z udziałem Morawieckiego i polskich europarlamentarzystów.

Pytany przez nas prof. Liberadzki potwierdza, chociaż, jak mówi, do sprawy wraca „z niechęcią”. – Skoro pan pyta, to nie mogę kłamać. Taka sytuacja miała miejsce. Zaprzeczyłem, że pani ze zdjęcia to Małgorzata Gersdorf, powiedziałem, jak naprawdę nazywa się kobieta stojąca obok Edwarda Gierka. Nie chciałbym do tego wracać, bo to było dosyć żenujące i przykre. Myślę, że premier rządu RP nie powinien zniżać się do czegoś takiego – mówi „Wyborczej” Liberadzki.

To miał być dowód na „komunistyczne korzenie”

Morawiecki pokazywał zdjęcie Liberadzkiemu, bo europoseł SLD był w latach 1975-81 działaczem SZSP i znał osoby biorące udział w spotkaniu z Gierkiem, wówczas pierwszym sekretarzem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Dla Morawieckiego fotografia mogła być ważnym argumentem w dyskusji z europosłami. Ci wypytywali go o standardy praworządności w Polsce i o prezes Gersdorf, która 3 lipca wbrew konstytucji została pozbawiona stanowiska.

Wcześniej już kilka razy Morawiecki rozpowszechniał za granicą informacje o rzekomo komunistycznych korzeniach sędziów Sądu Najwyższego i atakował polskie sądownictwo za to, że jest skorumpowane i nie rozliczyło się z przeszłością. Po ciężkiej przeprawie z europosłami zdjęcie Gersdorf z Gierkiem mogło odmienić ich pogląd na sytuację w Polsce.

W piątek zapytaliśmy rzeczniczkę rządu Joannę Kopcińską, skąd Morawiecki miał zdjęcie i komu je pokazywał. Skierowała nas do biura prasowego kancelarii premiera. Stamtąd odpowiedzi nie dostaliśmy.

Czarno-białe zdjęcie od grudnia 2017 r. pokazywane jest na niszowych prawicowych portalach. Krąży też w serwisach społecznościowych jako „dowód uwikłania Gersdorf w system komunistyczny”.

Jachowicz wszystko pomylił

11 lipca opisał je prorządowy portal Wpolityce.pl. W tekście „Fałszywe owce ciągnie do lasu – Gersdorf i jej dwaj towarzysze z fotografii” autor Jerzy Jachowicz podaje, że kobieta obok Gierka to Małgorzata Gersdorf. Z emfazą opisuje działaczy: „Cielęcy zachwyt, w istocie wyrażający najwyższy stopień lizusostwa, dobrze oddaje ich osobowości. Ludzi napinających wszystkie szare komórki na zrobienie kariery”. Zdaniem Jachowicza oprócz Gersdorf tuż przy Gierku stoją obecny lider SLD Włodzimierz Czarzasty oraz b. prezydent Aleksander Kwaśniewski: „To ta młoda trójka będąca w samym centrum fotografii nadaje jej dziś ważny sens i znaczenie. Trójka postaci w organizacyjnych strojach. Wymieńmy ją, patrząc, aby być w zgodzie z ich ideologią i światopoglądem, od lewej: Włodzimierz Czarzasty, Małgorzata Gersdorf i Aleksander Kwaśniewski. Wszyscy zdolni, ambitni, dopiero na pierwszym stopniu w drodze do dorobku”.

Okazuje się, że Jachowicz mocno spudłował. Na zdjęciu nie ma ani Gersdorf, ani Czarzastego. Po publikacji portalu Sąd Najwyższy wydał komunikat, że w 1980 r. Małgorzata Gersdorf była już pięć lat po studiach, nigdy nie należała do SZSP, a od powstania „Solidarności” działała w związku aż do wprowadzenia stanu wojennego.
Wojciech Czuchnowski

Złotopolski

Choć jako premier zdecydowanie przereklamowany, Mateusz Morawiecki mimo wszystko potwierdza, że jest filarem obozu władzy

Wymieniając Beatę Szydło na Mate­usza Morawieckiego, prezes Ka­czyński dokonał jednej z najdziw­niejszych operacji politycznych w dziejach III RP. Nie uzasadniały jej żadne racjonalne przesłanki; nie poprzedzał kryzys wewnętrz­ny w obozie władzy ani spadki sondażowe. Odchodząca premier do końca była zresztą ulubieni­cą wyborców partii rządzącej. Za to następcę witano z ostenta­cyjnym chłodem, jako podejrzanego przedstawiciela finansowych elit i obce ciało w PiS. Ostatecznie z wielkim trudem udało się opanować chaos we własnych szeregach dyscyplinującym apelem: „zaufajmy prezesowi”.
   Pierwsze półrocze rządów Morawieckiego niewiele wszak­że wyjaśniło. Co prawda po kiepskim początku premier z cza­sem nabrał względnej biegłości w sprawowaniu urzędu i - jak się zdaje - dziś pewnie utrzymuje się w siodle. Z rządzeniem bywa gorzej. Przede wszystkim gasi pożary i snuje wielkie pla­ny. O ich realizacji wiadomo jednak niewiele. Z pisowskiego rękawa nie wypadły więc żadne asy uzasadniające personalny gambit Kaczyńskiego. Wielkim asem na razie nie okazał się również sam premier, choć często bywa tak kreowany.

Odwracanie kota ogonem
W PRL popularna była szydercza formułka o socjalizmie, który najlepiej sobie radzi z rozwiązywaniem problemów, które sam spowodował. Podobnie jest z Morawieckim. Jeśli już daje dowody sprawności, to przeważnie tam, gdzie obozowi rzą­dzącemu z własnej winy rozlało się mleko i trzeba posprzątać. Po każdej takiej akcji propaganda stawia premierowi okazałe pomniki. Słyszymy wtedy, że wreszcie dorósł do roli męża sta­nu. Choć wyborcy raczej nie mają takiego wrażenia. Poparcie dla rządu jeszcze od czasów Beaty Szydło (według CBOS) nie­zmiennie oscyluje wokół granicy 40 proc. W porównaniu z po­przedniczką Morawiecki zyskuje tylko tym, że być może część do tej pory niechętnych rządowi przeszła do grona obojętnych.
   Mimo to propagandowe salwy ku czci premiera stają się coraz donośniejsze. Ostatnio ogłoszono, że Morawiecki ostatecznie już dowiódł swej wielkości, być może nawet zasłużył na suge­rowaną od dawna sukcesję po Kaczyńskim. Tomasz Sakiewicz zaproponował wręcz zgłoszenie kandydatury premiera do Po­kojowej Nagrody Nobla. Za to, że wynegocjował z izraelskim rządem umowę pozwalającą Polsce bez nad miernego upokorze­nia wycofać się z absurdalnej ustawy o IPN. Doszło więc do kla­sycznego odwrócenia kota ogonem, kapitulację sprzedano jako triumf. Choć raptem dwa tygodnie przed ogłoszeniem umowy polski premier zarzekał się na łamach „Gazety Polskiej ”, że „nie zamierzamy wycofać się z obrony dobrego imienia Polski”.
   A gdy już się wycofał, zdobył się na chwilę szczerości w roz­mowie z „Sieciami”: „Powiedzmy sobie jasno, skuteczność zapisów o ściganiu i zamykaniu w więzieniach autorów nie­prawdziwych słów o Polsce wypowiedzianych gdzieś w me­diach na innych kontynentach była raczej niewielka”. Czyżby więc do tej pory premier ściemniał, głosząc przeciwny pogląd i tumaniąc obywateli? Trudno oczywiście robić szefowi rządu wyrzuty, że w dobrej sprawie przejrzał na oczy. Ale do politycz­nej wielkości sporo tu jeszcze brakuje.
   Nieco wcześniej równie gromko chwalono Morawieckiego za sejmowe wystąpienie, w którym przedstawił socjalne cre­do rządu PiS i przejechał się po „turboliberalnej” opozycji. Oracja istotnie była sugestywna, lecz nade wszystko hucpiarska. Bo szef rządu został wówczas zobowiązany przez Sejm nie do atakowania opozycji, lecz do złożenia wyjaśnień w spra­wie dopiero co zakończonego protestu niepełnosprawnych. Kiedy to okazało się, że społeczne serce rządu bije nader nie­równo i samozwańczy prymusi społecznej wrażliwości potrafią zaskoczyć nie wrażliwością graniczącą momentami z okrucień­stwem, Morawiecki odpowiedział jednak typowo po pisowsku, bez pardonu atakując opozycję. Także i tym razem kot mode­lowo został więc odwrócony ogonem.
   W sprawie pisowskiej „reformy” sądów długo udawał Gre­ka i głosił pogląd, że sprawa w ogóle nie jest kontrowersyjna. Powołując się na swoje rozmowy z „przedstawicielami świa­ta zachodniego”, twierdził, że cała Europa wręcz oczekuje od Polski, aby „zwiększyła efektywność kosztową i procesową” w sądownictwie.
   Z czasem już się jednak nie dało nadal odgrywać zdziwio­nego, zwłaszcza po niedawnym gradobiciu, jakie premiero­wi zafundował Parlament Europejski. Teraz konsekwentnie lansuje więc obraz Sądu Najwyższego jako siedliska dawnych komunistycznych cyngli, masowo skazujących bohaterów Solidarności (w tym jego towarzyszy z Solidarności Walczą­cej). Podając liczbę wszystkich ofiar stanu wojennego, dodał do niej jedno zero i wyszło mu, że krwawa junta wymordowała po 1981 r. tysiąc Polaków. Co ciekawe, zaraz po debacie w PE twierdził, że to Europa nie wie, czym był komunizm, toteż nie jest w stanie zrozumieć polskiej wrażliwości - i stąd czepianie się PiS za czystkę w sądownictwie. Zupełnie nieuprawnione, skoro - jak oświadczył Morawiecki „Sieciom” - „dziś jesteśmy jednym z najbardziej praworządnych państw w Europie”.
   Ogólnie rzecz biorąc, premier woli jednak mówić o miłych rzeczach. Najbardziej sobie ceni wielkie wizje. Niezbyt może realistyczne, za to spektakularne i działające na wyobraź­nię. Należy bowiem nieustannie rozbudzać dumę narodową i wydobyć Polaków z kompleksu niższości. Osławiony „mi­lion samochodów elektrycznych” sprawi więc, że już wkrótce „będziemy eksportować więcej aut do Niemiec niż Niemcy do nas”. W jaki sposób kraj niedysponujący choćby jedną po­wszechnie znaną motoryzacyjną marką miałby wyprzedzić głównego światowego eksportera aut? Musi nam wystarczyć nadzieja, iż „kosmiczny plan i marzenie raz na sto lat może się zmaterializować”.
   Z kolei już po klęsce piłkarzy na rosyjskim mundialu nie­wzruszony premier zupełnie serio stwierdził, że w ciągu 20 lat nasi będą mistrzami świata. Polska piłka tkwi bowiem w enig­matycznym splocie z „polską myślą państwową”, która za rzą­dów PiS przeżywa swoje odrodzenie. Nasza mocarstwowość objawi się zatem również na boisku.

Chce dobrze, robi niewiele
Chwaląc się i atakując opozycję, podąża więc Morawiecki ścieżką przetartą przez Szydło. Różnice może i widać w stylu bądź ogładzie. To wystarczyło, aby bardziej umiarkowana część PiS wciągnęła premiera na sztandary. Uznaje więc za sukces Morawieckiego, że pozbył się z rządu jawnych szkodników: Ma­cierewicza, Szyszki i teraz Jurgiela. Przypisuje mu udział w wy­gaszeniu niektórych toksycznych narracji (np. o niemieckich reparacjach wojennych). Kolportowane są zakulisowe plotki, że Morawiecki uwrażliwiony jest na propagandowe prymitywizmy TVP i nawet - na razie bezskutecznie - interweniuje u Kaczyńskiego, aby wpłynął na Jacka Kurskiego (Morawiecki ani jednym słowem nie potwierdził swojego zniesmaczenia publiczną telewizją).
   Uparcie zresztą powracają sugestie, że w gruncie rzeczy Mo­rawiecki ulepiony jest z nieco innej gliny niż prezes. Że nie jest aż tak radykalny, coraz lepiej mu zresztą ponoć idzie hamo­wanie krwawych instynktów partyjnego szefa. Choć nie ma na ten mniejszy radykalizm premiera żadnych namacalnych dowodów - Morawiecki wyraźnie przecież porusza się po te­renie oznaczonym przez Kaczyńskiego - i niewiele wskazuje, aby prezes widział w szefie rządu kogoś więcej niż kolejnego premiera-zderzaka. Nawet jeśli dziś nie widać dla niego sen­sownej alternatywy.
   Zbiera wreszcie Morawiecki pochwały za to, że rząd stał się sterowniejszy, konflikty między ministrami mniej wybuchowe, sprawniej zapadają decyzje. Na razie niewiele z tego wynika, jako że faktyczny dorobek rządu z minionych sześciu miesięcy jest raczej skromny. Zapowiadana przy okazji nominacji po­prawa wizerunku Polski, a może i kompromis z Komisją Euro­pejską spełzły na niczym. Mówiący obcymi językami i dobrze wykształcony premier nie wskórał więcej niż Beata Szydło. Zresztą broniąc ostatnio w Parlamencie Europejskim skoku PiS na Sąd Najwyższy, i to z użyciem bałamutnych argumentów zaczerpniętych wprost z krajowych propagandowych narracji, sam wtopił się w pisowskie tło.
   W gospodarce szef rządu głównie dopinał własne inicjaty­wy legislacyjne, które przygotował jeszcze jako wicepremier. Została więc uchwalona Konstytucja dla Biznesu oraz ujrzał światło dzienne projekt ustawy o pracowniczych planach kapi­tałowych (właśnie zakończyły się konsultacje społeczne). Pilo­towanej przez Gowina i popieranej przez premiera Konstytucji dla Nauki już nie udało się ocalić w autorskim kształcie.
   Jeśli chodzi o nowe inicjatywy, to poza propagandową roz­dętą „piątką Morawieckiego" trudno cokolwiek istotnego wskazać. Premier zdecydowanie woli roztaczać wielkie wizje na wiele kadencji naprzód, z reguły podparte historycznymi analogiami. Teraz odgrywa tę rolę Centralny Port Lotniczy, używany najczęściej do zawstydzania sceptycznej opozycji jej brakiem ambicji oraz rozbudzania patriotycznej dumy, że Po­lak też może. I ma tę zaletę, że w najbliższych wyborach będzie za wcześnie na weryfikację obietnicy.
   Tymczasem w gospodarce realnej już nie jest tak różowo jak do tej pory. Choć wzrost gospodarczy wciąż się utrzymuje, symptomy nadchodzącego spowolnienia stają się coraz wyraź­niejsze. I wobec nadal niskiego poziomu inwestycji odporność naszej gospodarki na zmianę cyklu koniunkturalnego (o wiel­kim załamaniu nawet nie wspominając) wydaje się problema­tyczna. Od premiera należałoby więc oczekiwać nie kolejnych wizji, lecz wreszcie konkretów. Tylko że musiałby się wtedy bardziej odsłonić.

W co gra premier?
Bo jeśli przyjrzymy się całej drodze Morawieckiego - od bły­skotliwej kariery bankowca po równie błyskotliwą karierę polityczną - zobaczymy, że wszystkie sukcesy osiągał, stosując głęboki kamuflaż. Niczym bohaterowie „Zniewolonego umy­słu” Miłosza obecny premier na każdym etapie praktykował Ketman. Tak niegdyś ponoć określano w restrykcyjnych spo­łecznościach muzułmańskich „grę uprawianą w obronie wła­snych myśli i uczuć”, polegającą na ich ukrywaniu, zacieraniu prawdziwej tożsamości, kluczeniu.
   Nie chodzi wszakże o oportunizm. Ketman dla praktykujące­go stanowił powód do dumy. To chytre przyczajenie się, wejście w nie swoją rolę celem osłabienia czujności hegemona i wyko­rzystania jego nieuwagi. Aby ostatecznie postawić na swoim.
   Mając więc przed oczami obecnego Morawieckiego - piew­cę modelu rozwojowego opartego na narodowych zasobach, wroga obcego kapitału i pogromcę neoliberalnych dogmatów - można przypuszczać, iż dawny Morawiecki, bankowiec i do­radca Tuska, prowadził własną grę wychodzącą poza adapta­cyjny oportunizm. Był niby typowym przedstawicielem finan­sowych elit. W apogeum globalnego kryzysu finansowego straszył nadciągającym do Polski „tsunami” domagając się od rządu PO pełnych gwarancji dla depozytów zgromadzo­nych w prywatnych bankach (standardowo są one limitowane). Publicznie chwalił irlandzki model duszenia recesji polega­jący na cięciu płac i emerytur. „Dlatego irlandzkie obligacje rozchodzą się jak ciepłe bułeczki” - entuzjazmował się (tak się składało, że większość akcji WBK należało do ratowanego za pieniądze irlandzkiego podatnika Allied Irish Bank).
   Popierał też Morawiecki unijną (głównie niemiecką) presję na Grecję i zachęcał Ateny do „reform strukturalnych”, nawet jeśli - jak sam przyznawał - ich bezpośrednim efektem będzie radykalny wzrost bezrobocia. Z kolei w nagranych rozmowach w restauracji Sowa i Przyjaciele w rozmowie z platformerskimi dygnitarzami chwalił politykę rządu Tuska i grubym słowem traktował roszczeniowe postawy młodego pokolenia. Jak więc pogodzić jego ówczesne poglądy z obecnymi tyradami, że „nie słuchamy mrzonek neoliberałów, różnych Balcerowiczów mówiących, że sprawy społeczne to koszt, że pracownik najlepiej, żeby nie miał podwyżek, bo to odciąga inwestorów”?

Marzenia o wielkiej Polsce
Porzekadło o zbieżności punktów widzenia i siedzenia raczej nie wyjaśnia wszystkiego, gdyż już w tamtych czasach mimo wszystko otaczała Morawieckiego aura bankowca nietypo­wego. Chowającego, jak czasem żartowano, „czarne podnie­bienie”. Nieodrodnego syna Kornela z Solidarności Walczącej, po godzinach prawicowego radykała, może nawet nacjonalisty. Podobno bank finansował druk patriotycznych broszur, które zawsze stały pod ręką w prezesowskim gabinecie, służąc jako prezent dla wyjątkowych gości.
   Jego przejście do obozu PiS po wyborach 2015 r. nikogo zresz­tą specjalnie nie dziwiło. Akces do prawicy wyglądał na logicz­ne następstwo drogi życiowej Morawieckiego, potwierdzenie wyniesionych z domu wartości.
   Ale czy możemy mieć pewność, że dziś Morawiecki wreszcie jest sobą? Może nadal stosuje Ketman, tyle że inaczej ukierun­kowany? Widać przecież wyraźnie, z jaką ostrożnością odwie­dza kolejne wyspy pisowskiego świata, rozpoznaje panujące w nich obyczaje, próbuje się dopasować. Bywa w tym niezręcz­ny, czasem przeraźliwie sztuczny, brakuje mu autentyczności. Mimo wszystko z powodzeniem i konsekwentnie legalizuje się w tym środowisku.
   Mistyfikuje własny życiorys. Zrzuca z siebie piętno bankstera, wspominając w wywiadach dzieciństwo w mieszkaniu bez ciepłej wody, ze wspólną toaletą. Choć trudno dociec, ile w tym prawdy, skoro winnej wypowiedzi opowiada o podwór­kowych meczach rozgrywanych piłką „szmacianką” (bo - jak mówił - „skórzankę mieli tylko nieliczni szczęśliwcy”). Nie wiadomo tylko, czyje wspomnienia przywoływał. Bo raczej nie własne - pod koniec lat 70. (kiedy premier kończył pierwszą dekadę życia) piłka pozszywana ze szmat od dawna już była rekwizytem w zbiorowej pamięci poprzedniego pokolenia.
   Ci, którzy Morawieckiego znają osobiście, nieco zdziwili się jego ostatnim jasnogórskim występem podczas pielgrzymki Rodziny Radia Maryja. Osobiście ponoć odległy od integry- stycznego katolicyzmu ojca Rydzyka, kadził mu za stworzenie „ fundamentu, n a którym budujemy Polskę ”. W przemówieniu sprawnie imitował poetykę toruńskiej rozgłośni, opowiadając o odwiecznych wrogach „próbujących podkopać się podstę­pem”. I dalej: „Tak samo już w czasach wolnej Polski różni nasi przeciwnicy ideowi próbują zrobić podkop pod Polskę, pod pol­skość, pod nasze tradycyjne wartości rodziny, patriotyzmu, marzenia o wielkiej i wspaniałej Polsce”.
   Gdy jeszcze był wicepremierem od gospodarki, przeważnie stronił od politycznych komentarzy. Na początku urzędowania palnął zresztą gafę, stwierdzając, iż program 500 plus „w dłuż­szej perspektywie nie zbuduje nam PKB”. Krzywił się również, że to program na „kredyt ”. Teraz już twierdzi, że gdyby państwo zaczęło rozdawać pieniądze 20 lat wcześniej, bylibyśmy teraz gospodarczą potęgą. Choć mimo wszystko trudno mu ukryć, że nie ma wielkiego serca do programu kojarzonego z Beatą Szydło i Elżbietą Rafalską.
   Jego konikiem stało się za to uszczelnienie podatku VAT. W wypowiedziach Morawieckiego urastające do rangi uni­wersalnego remedium na wszystkie problemy. Dzięki wysokiej ściągalności VAT nasza gospodarka ma awansować na świato­wy poziom, zapewnić finansowanie hojnej polityki społecznej i uniezależnić Polskę od obcego kapitału. Premier traktuje bo­wiem zaciągnięty za granicą dług Polski jako plagę tej samej rangi, co dawniej zabory, wojna i komunizm. Egzekwowany VAT - jak zapewnia - przy okazji da nam więc geopolityczne bezpieczeństwo. A także uratuje przed rozpadem Unię Euro­pejską, jeśli inne kraje podążą polskim śladem.
   W tej przesadnej, czasami napuszonej narracji, powtarza­nej do znudzenia przy każdej okazji, mieszczą się główne pisowskie wątki. Bez trudu można ją zresztą streścić za pomocą pisowskich sloganów. Lecz i jest w niej coś osobliwego, nie­spotykanego dotąd w głównym nurcie polskiej prawicy. Otóż premier konsekwentnie odwraca hierarchię wartości. Inaczej wskazuje kolejność tego, co fundamentalne, a co jedynie pełni funkcje wspomagające. Bez reszty ekonomizując wizję świata, nawiązuje wręcz do marksizmu. U Morawieckiego tak samo bazę stanowią stosunki społeczno-gospodarcze oraz struktura własności, za to wielkie kwestie tożsamościowe, nawet jeśli nachalnie przywoływane, są tu jedynie elementem nadbudowy. Istotnym, lecz mimo wszystko uzupełniającym. Patriotyzm i tradycyjne wartości nie są tu przeciwstawione bogaceniu się, przeciwnie - bez wspólnotowej organizacji społeczeństwa nie ma mowy o trwałym rozwoju.

Premier puszcza oko
Do tej pory takie hierarchizowanie obce było polskiej prawicy. Główny prawicowy nurt zdominowany był przez tematy tożsamościowe, do kwestii ekonomicznych pod­chodził zaś po macoszemu. Morawiecki jest pierwszym po­litykiem tego obozu, który próbuje sformułować doktrynę antyliberalnej narodowej technokracji. Mimo jaskrawych nieraz uproszczeń w jakiś sposób sugestywną, przyjmowaną z aprobatą już nie tylko w samym PiS, ale i w niektórych rewi­rach lewicowych.
   Zresztą Morawiecki świadomie puszcza oko w lewą stronę. A to zacytuje modnego Piketty’ego, a to wygłosi tyradę przeciw­ko wielkim korporacjom. Staje się więc dla części lewicy istot­nym i intrygującym punktem odniesienia. I choć perspektywa antyliberalnego sojuszu lewicy z prawicą nie wydaje się dziś wielce prawdopodobna, z drugiej strony nie jest tak egzotycz­na, jak jeszcze pół roku temu. Bo niszczenie przez PiS ładu libe­ralnej demokracji nie wydaje się dla części lewicy przeszkodą w takim ewentualnym sojuszu.
   Jako szef rządu na razie Morawiecki jest mocno przeszacowa­ny. Lecz niewykluczone, że testowanie jego samodzielności nie jest najlepszym sposobem oceny skuteczności tego polityka. Bo gra o władzę, którą podjął, ów stosowany przez niego Ket­man, równie dobrze może wymykać się stereotypowym sza­blonom. Lecz nawet gdyby miało się okazać, że pod powłoką nieco ciamajdowatego i schematycznie reagującego polityka nie ukrywa się szczególny talent, samej doktryny Morawiec­kiego mimo wszystko nie należy bagatelizować. Może napsuć obrońcom liberalnego ładu jeszcze wiele krwi.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz