Misja Morawieckiego: w Brukseli pokazywał zdjęcie, na
którym wg prawicowych trolli miała być prezes Gersdorf z Gierkiem
Podczas wizyty w
europarlamencie 4 lipca premier Mateusz Morawiecki prowadził własne śledztwo:
chciał się dowiedzieć, czy na zdjęciu z Edwardem Gierkiem jest pierwsza prezes
Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf. Miał być to dowód na "komunistyczne
korzenie" SN.
– Fotografię ze spotkania Gierka z działaczami SZSP
[Socjalistyczny Związek Studentów Polskich] Morawiecki miał w telefonie. Mówił,
że dostał ją z Instytutu Pamięci Narodowej. Podczas kolacji wypytywał o to
zdjęcie europosła Bogusława Liberadzkiego, był przekonany, że znalazł coś, co
skompromituje Gersdorf i potwierdzi jego tezy – mówi „Wyborczej” jeden z
urzędników, którzy 4 lipca brali udział w kolacji z udziałem Morawieckiego i
polskich europarlamentarzystów.
Pytany przez nas prof. Liberadzki potwierdza, chociaż, jak
mówi, do sprawy wraca „z niechęcią”. – Skoro pan pyta, to nie mogę kłamać. Taka
sytuacja miała miejsce. Zaprzeczyłem, że pani ze zdjęcia to Małgorzata
Gersdorf, powiedziałem, jak naprawdę nazywa się kobieta stojąca obok Edwarda
Gierka. Nie chciałbym do tego wracać, bo to było dosyć żenujące i przykre.
Myślę, że premier rządu RP nie powinien zniżać się do czegoś takiego – mówi
„Wyborczej” Liberadzki.
To miał być dowód na
„komunistyczne korzenie”
Morawiecki pokazywał zdjęcie Liberadzkiemu, bo europoseł SLD
był w latach 1975-81 działaczem SZSP i znał osoby biorące udział w spotkaniu z
Gierkiem, wówczas pierwszym sekretarzem Polskiej Zjednoczonej Partii
Robotniczej. Dla Morawieckiego fotografia mogła być ważnym argumentem w
dyskusji z europosłami. Ci wypytywali go o standardy praworządności w Polsce i
o prezes Gersdorf, która 3 lipca wbrew konstytucji została pozbawiona
stanowiska.
Wcześniej już kilka razy Morawiecki rozpowszechniał za
granicą informacje o rzekomo komunistycznych korzeniach sędziów Sądu
Najwyższego i atakował polskie sądownictwo za to, że jest skorumpowane i nie
rozliczyło się z przeszłością. Po ciężkiej przeprawie z europosłami zdjęcie
Gersdorf z Gierkiem mogło odmienić ich pogląd na sytuację w Polsce.
W piątek zapytaliśmy rzeczniczkę rządu Joannę Kopcińską,
skąd Morawiecki miał zdjęcie i komu je pokazywał. Skierowała nas do biura
prasowego kancelarii premiera. Stamtąd odpowiedzi nie dostaliśmy.
Czarno-białe zdjęcie od grudnia 2017 r. pokazywane jest na
niszowych prawicowych portalach. Krąży też w serwisach społecznościowych jako
„dowód uwikłania Gersdorf w system komunistyczny”.
Jachowicz wszystko
pomylił
11 lipca opisał je prorządowy portal Wpolityce.pl. W tekście
„Fałszywe owce ciągnie do lasu – Gersdorf i jej dwaj towarzysze z fotografii”
autor Jerzy Jachowicz podaje, że kobieta obok Gierka to Małgorzata Gersdorf. Z
emfazą opisuje działaczy: „Cielęcy zachwyt, w istocie wyrażający najwyższy
stopień lizusostwa, dobrze oddaje ich osobowości. Ludzi napinających wszystkie
szare komórki na zrobienie kariery”. Zdaniem Jachowicza oprócz Gersdorf tuż
przy Gierku stoją obecny lider SLD Włodzimierz Czarzasty oraz b. prezydent
Aleksander Kwaśniewski: „To ta młoda trójka będąca w samym centrum fotografii
nadaje jej dziś ważny sens i znaczenie. Trójka postaci w organizacyjnych
strojach. Wymieńmy ją, patrząc, aby być w zgodzie z ich ideologią i światopoglądem,
od lewej: Włodzimierz Czarzasty, Małgorzata Gersdorf i Aleksander Kwaśniewski.
Wszyscy zdolni, ambitni, dopiero na pierwszym stopniu w drodze do dorobku”.
Okazuje się, że Jachowicz mocno spudłował. Na zdjęciu nie ma
ani Gersdorf, ani Czarzastego. Po publikacji portalu Sąd Najwyższy wydał
komunikat, że w 1980 r. Małgorzata Gersdorf była już pięć lat po studiach,
nigdy nie należała do SZSP, a od powstania „Solidarności” działała w związku aż
do wprowadzenia stanu wojennego.
Wojciech Czuchnowski
Złotopolski
Choć jako premier
zdecydowanie przereklamowany, Mateusz Morawiecki mimo wszystko potwierdza, że jest
filarem obozu władzy
Wymieniając
Beatę Szydło na Mateusza Morawieckiego, prezes Kaczyński dokonał jednej z
najdziwniejszych operacji politycznych w dziejach III RP. Nie uzasadniały jej
żadne racjonalne przesłanki; nie poprzedzał kryzys wewnętrzny w obozie władzy
ani spadki sondażowe. Odchodząca premier do końca była zresztą ulubienicą
wyborców partii rządzącej. Za to następcę witano z ostentacyjnym chłodem, jako
podejrzanego przedstawiciela finansowych elit i obce ciało w PiS. Ostatecznie z
wielkim trudem udało się opanować chaos we własnych szeregach dyscyplinującym
apelem: „zaufajmy prezesowi”.
Pierwsze półrocze rządów Morawieckiego niewiele wszakże
wyjaśniło. Co prawda po kiepskim początku premier z czasem nabrał względnej
biegłości w sprawowaniu urzędu i - jak się zdaje - dziś pewnie utrzymuje się w
siodle. Z rządzeniem bywa gorzej. Przede wszystkim gasi pożary i snuje wielkie
plany. O ich realizacji wiadomo jednak niewiele. Z pisowskiego rękawa nie
wypadły więc żadne asy uzasadniające personalny gambit Kaczyńskiego. Wielkim
asem na razie nie okazał się również sam premier, choć często bywa tak
kreowany.
Odwracanie kota ogonem
W PRL popularna była szydercza
formułka o socjalizmie, który najlepiej sobie radzi z rozwiązywaniem
problemów, które sam spowodował. Podobnie jest z Morawieckim. Jeśli już daje
dowody sprawności, to przeważnie tam, gdzie obozowi rządzącemu z własnej winy
rozlało się mleko i trzeba posprzątać. Po każdej takiej akcji propaganda stawia
premierowi okazałe pomniki. Słyszymy wtedy, że wreszcie dorósł do roli męża stanu.
Choć wyborcy raczej nie mają takiego wrażenia. Poparcie dla rządu jeszcze od
czasów Beaty Szydło (według CBOS) niezmiennie oscyluje wokół granicy 40 proc.
W porównaniu z poprzedniczką Morawiecki zyskuje tylko tym, że być może część
do tej pory niechętnych rządowi przeszła do grona obojętnych.
Mimo to propagandowe salwy ku czci premiera stają się coraz
donośniejsze. Ostatnio ogłoszono, że Morawiecki ostatecznie już dowiódł swej
wielkości, być może nawet zasłużył na sugerowaną od dawna sukcesję po
Kaczyńskim. Tomasz Sakiewicz zaproponował wręcz zgłoszenie kandydatury premiera
do Pokojowej Nagrody Nobla. Za to, że wynegocjował z izraelskim rządem umowę
pozwalającą Polsce bez nad miernego upokorzenia wycofać się z absurdalnej
ustawy o IPN. Doszło więc do klasycznego odwrócenia kota ogonem, kapitulację sprzedano
jako triumf. Choć raptem dwa tygodnie przed ogłoszeniem umowy polski premier
zarzekał się na łamach „Gazety Polskiej ”, że „nie zamierzamy wycofać się z
obrony dobrego imienia Polski”.
A gdy już się wycofał, zdobył się na chwilę szczerości w rozmowie
z „Sieciami”: „Powiedzmy sobie jasno, skuteczność zapisów o ściganiu i
zamykaniu w więzieniach autorów nieprawdziwych słów o Polsce wypowiedzianych
gdzieś w mediach na innych kontynentach była raczej niewielka”. Czyżby więc do
tej pory premier ściemniał, głosząc przeciwny pogląd i tumaniąc obywateli?
Trudno oczywiście robić szefowi rządu wyrzuty, że w dobrej sprawie przejrzał na
oczy. Ale do politycznej wielkości sporo tu jeszcze brakuje.
Nieco wcześniej równie gromko chwalono Morawieckiego za
sejmowe wystąpienie, w którym przedstawił socjalne credo rządu PiS i
przejechał się po „turboliberalnej” opozycji. Oracja istotnie była sugestywna,
lecz nade wszystko hucpiarska. Bo szef rządu został wówczas zobowiązany przez
Sejm nie do atakowania opozycji, lecz do złożenia wyjaśnień w sprawie dopiero
co zakończonego protestu niepełnosprawnych. Kiedy to okazało się, że społeczne
serce rządu bije nader nierówno i samozwańczy prymusi społecznej wrażliwości
potrafią zaskoczyć nie wrażliwością graniczącą momentami z okrucieństwem,
Morawiecki odpowiedział jednak typowo po pisowsku, bez pardonu atakując
opozycję. Także i tym razem kot modelowo został więc odwrócony ogonem.
W sprawie pisowskiej „reformy” sądów długo udawał Greka i
głosił pogląd, że sprawa w ogóle nie jest kontrowersyjna. Powołując się na
swoje rozmowy z „przedstawicielami świata zachodniego”, twierdził, że cała
Europa wręcz oczekuje od Polski, aby „zwiększyła efektywność kosztową i
procesową” w sądownictwie.
Z czasem już się jednak nie dało nadal odgrywać zdziwionego,
zwłaszcza po niedawnym gradobiciu, jakie premierowi zafundował Parlament
Europejski. Teraz konsekwentnie lansuje więc obraz Sądu Najwyższego jako
siedliska dawnych komunistycznych cyngli, masowo skazujących bohaterów Solidarności
(w tym jego towarzyszy z Solidarności Walczącej). Podając liczbę wszystkich
ofiar stanu wojennego, dodał do niej jedno zero i wyszło mu, że krwawa junta
wymordowała po 1981 r. tysiąc Polaków. Co ciekawe, zaraz po debacie w PE
twierdził, że to Europa nie wie, czym był komunizm, toteż nie jest w stanie
zrozumieć polskiej wrażliwości - i stąd czepianie się PiS za czystkę w
sądownictwie. Zupełnie nieuprawnione, skoro - jak oświadczył Morawiecki
„Sieciom” - „dziś jesteśmy jednym z najbardziej praworządnych państw w
Europie”.
Ogólnie rzecz biorąc, premier woli jednak mówić o miłych
rzeczach. Najbardziej sobie ceni wielkie wizje. Niezbyt może realistyczne, za
to spektakularne i działające na wyobraźnię. Należy bowiem nieustannie
rozbudzać dumę narodową i wydobyć Polaków z kompleksu niższości. Osławiony „milion
samochodów elektrycznych” sprawi więc, że już wkrótce „będziemy eksportować
więcej aut do Niemiec niż Niemcy do nas”. W jaki sposób kraj niedysponujący
choćby jedną powszechnie znaną motoryzacyjną marką miałby wyprzedzić głównego
światowego eksportera aut? Musi nam wystarczyć nadzieja, iż „kosmiczny plan i
marzenie raz na sto lat może się zmaterializować”.
Z kolei już po klęsce piłkarzy na rosyjskim mundialu niewzruszony
premier zupełnie serio stwierdził, że w ciągu 20 lat nasi będą mistrzami
świata. Polska piłka tkwi bowiem w enigmatycznym splocie z „polską myślą
państwową”, która za rządów PiS przeżywa swoje odrodzenie. Nasza mocarstwowość
objawi się zatem również na boisku.
Chce dobrze, robi niewiele
Chwaląc się i atakując opozycję,
podąża więc Morawiecki ścieżką przetartą przez Szydło. Różnice może i widać w
stylu bądź ogładzie. To wystarczyło, aby bardziej umiarkowana część PiS
wciągnęła premiera na sztandary. Uznaje więc za sukces Morawieckiego, że pozbył
się z rządu jawnych szkodników: Macierewicza, Szyszki i teraz Jurgiela.
Przypisuje mu udział w wygaszeniu niektórych toksycznych narracji (np. o
niemieckich reparacjach wojennych). Kolportowane są zakulisowe plotki, że Morawiecki uwrażliwiony jest na propagandowe prymitywizmy TVP i nawet - na razie bezskutecznie - interweniuje u
Kaczyńskiego, aby wpłynął na Jacka Kurskiego (Morawiecki ani jednym słowem nie
potwierdził swojego zniesmaczenia publiczną telewizją).
Uparcie zresztą powracają sugestie, że w gruncie rzeczy Morawiecki
ulepiony jest z nieco innej gliny niż prezes. Że nie jest aż tak radykalny,
coraz lepiej mu zresztą ponoć idzie hamowanie krwawych instynktów partyjnego
szefa. Choć nie ma na ten mniejszy radykalizm
premiera żadnych namacalnych dowodów - Morawiecki wyraźnie przecież porusza się
po terenie oznaczonym przez Kaczyńskiego - i niewiele wskazuje, aby prezes
widział w szefie rządu kogoś więcej niż kolejnego premiera-zderzaka. Nawet
jeśli dziś nie widać dla niego sensownej alternatywy.
Zbiera wreszcie Morawiecki pochwały za to, że rząd stał się
sterowniejszy, konflikty między ministrami mniej wybuchowe, sprawniej zapadają
decyzje. Na razie niewiele z tego wynika, jako że faktyczny dorobek rządu z
minionych sześciu miesięcy jest raczej skromny. Zapowiadana przy okazji
nominacji poprawa wizerunku Polski, a może i kompromis z Komisją Europejską
spełzły na niczym. Mówiący obcymi językami i dobrze wykształcony premier nie
wskórał więcej niż Beata Szydło. Zresztą broniąc ostatnio w Parlamencie
Europejskim skoku PiS na Sąd Najwyższy, i to z użyciem bałamutnych argumentów
zaczerpniętych wprost z krajowych propagandowych narracji, sam wtopił się w
pisowskie tło.
W gospodarce szef rządu głównie dopinał własne inicjatywy
legislacyjne, które przygotował jeszcze jako wicepremier. Została więc
uchwalona Konstytucja dla Biznesu oraz ujrzał światło dzienne projekt ustawy o
pracowniczych planach kapitałowych (właśnie zakończyły się konsultacje
społeczne). Pilotowanej przez Gowina i popieranej przez premiera Konstytucji
dla Nauki już nie udało się ocalić w autorskim kształcie.
Jeśli chodzi o nowe inicjatywy, to poza propagandową rozdętą
„piątką Morawieckiego" trudno cokolwiek istotnego wskazać. Premier
zdecydowanie woli roztaczać wielkie wizje na wiele kadencji naprzód, z reguły
podparte historycznymi analogiami. Teraz odgrywa tę rolę Centralny Port
Lotniczy, używany najczęściej do zawstydzania sceptycznej opozycji jej brakiem
ambicji oraz rozbudzania patriotycznej dumy, że Polak też może. I ma tę
zaletę, że w najbliższych wyborach będzie za wcześnie na weryfikację obietnicy.
Tymczasem w gospodarce realnej już nie jest tak różowo jak
do tej pory. Choć wzrost gospodarczy wciąż się utrzymuje, symptomy
nadchodzącego spowolnienia stają się coraz wyraźniejsze. I wobec nadal
niskiego poziomu inwestycji odporność naszej gospodarki na zmianę cyklu
koniunkturalnego (o wielkim załamaniu nawet nie wspominając) wydaje się
problematyczna. Od premiera należałoby więc oczekiwać nie kolejnych wizji,
lecz wreszcie konkretów. Tylko że musiałby się wtedy bardziej odsłonić.
W co gra premier?
Bo jeśli przyjrzymy się całej
drodze Morawieckiego - od błyskotliwej kariery bankowca po równie błyskotliwą
karierę polityczną - zobaczymy, że wszystkie sukcesy osiągał, stosując głęboki
kamuflaż. Niczym bohaterowie „Zniewolonego umysłu” Miłosza obecny premier na
każdym etapie praktykował Ketman. Tak niegdyś ponoć określano w restrykcyjnych
społecznościach muzułmańskich „grę uprawianą w obronie własnych myśli i
uczuć”, polegającą na ich ukrywaniu, zacieraniu prawdziwej tożsamości,
kluczeniu.
Nie chodzi wszakże o oportunizm. Ketman dla praktykującego
stanowił powód do dumy. To chytre przyczajenie się, wejście w nie swoją rolę
celem osłabienia czujności hegemona i wykorzystania jego nieuwagi. Aby
ostatecznie postawić na swoim.
Mając więc przed oczami obecnego Morawieckiego - piewcę
modelu rozwojowego opartego na narodowych zasobach, wroga obcego kapitału i
pogromcę neoliberalnych dogmatów - można
przypuszczać, iż dawny Morawiecki, bankowiec i doradca Tuska, prowadził własną
grę wychodzącą poza adaptacyjny oportunizm. Był niby typowym przedstawicielem
finansowych elit. W apogeum globalnego kryzysu finansowego straszył nadciągającym
do Polski „tsunami” domagając się od rządu PO pełnych gwarancji dla depozytów
zgromadzonych w prywatnych bankach (standardowo są one limitowane). Publicznie
chwalił irlandzki model duszenia recesji polegający na cięciu płac i emerytur.
„Dlatego irlandzkie obligacje rozchodzą się jak ciepłe bułeczki” -
entuzjazmował się (tak się składało, że większość akcji WBK należało do
ratowanego za pieniądze irlandzkiego podatnika Allied Irish Bank).
Popierał też Morawiecki unijną (głównie niemiecką) presję
na Grecję i zachęcał Ateny do „reform strukturalnych”, nawet jeśli - jak sam
przyznawał - ich bezpośrednim efektem będzie radykalny wzrost bezrobocia. Z
kolei w nagranych rozmowach w restauracji Sowa i Przyjaciele w rozmowie z
platformerskimi dygnitarzami chwalił politykę rządu Tuska i grubym słowem
traktował roszczeniowe postawy młodego pokolenia. Jak więc pogodzić jego
ówczesne poglądy z obecnymi tyradami, że „nie słuchamy mrzonek neoliberałów,
różnych Balcerowiczów mówiących, że sprawy społeczne to koszt, że pracownik
najlepiej, żeby nie miał podwyżek, bo to odciąga inwestorów”?
Marzenia o wielkiej Polsce
Porzekadło o zbieżności punktów
widzenia i siedzenia raczej nie wyjaśnia wszystkiego, gdyż już w tamtych
czasach mimo wszystko otaczała Morawieckiego aura bankowca nietypowego.
Chowającego, jak czasem żartowano, „czarne podniebienie”. Nieodrodnego syna
Kornela z Solidarności Walczącej, po godzinach prawicowego radykała, może nawet
nacjonalisty. Podobno bank finansował druk patriotycznych broszur, które zawsze
stały pod ręką w prezesowskim gabinecie, służąc jako prezent dla wyjątkowych
gości.
Jego przejście do obozu PiS po wyborach 2015 r. nikogo
zresztą specjalnie nie dziwiło. Akces do prawicy wyglądał na logiczne
następstwo drogi życiowej Morawieckiego, potwierdzenie wyniesionych z domu
wartości.
Ale czy możemy mieć pewność, że dziś Morawiecki wreszcie
jest sobą? Może nadal stosuje Ketman, tyle że inaczej ukierunkowany? Widać
przecież wyraźnie, z jaką ostrożnością odwiedza kolejne wyspy pisowskiego
świata, rozpoznaje panujące w nich obyczaje, próbuje się dopasować. Bywa w tym
niezręczny, czasem przeraźliwie sztuczny, brakuje mu autentyczności. Mimo
wszystko z powodzeniem i konsekwentnie legalizuje się w tym środowisku.
Mistyfikuje własny życiorys. Zrzuca z siebie piętno bankstera,
wspominając w wywiadach dzieciństwo w mieszkaniu bez ciepłej wody, ze wspólną
toaletą. Choć trudno dociec, ile w tym prawdy, skoro winnej wypowiedzi opowiada
o podwórkowych meczach rozgrywanych piłką „szmacianką” (bo - jak mówił -
„skórzankę mieli tylko nieliczni szczęśliwcy”). Nie wiadomo tylko, czyje
wspomnienia przywoływał. Bo raczej nie własne - pod koniec lat 70. (kiedy
premier kończył pierwszą dekadę życia) piłka pozszywana ze szmat od dawna już
była rekwizytem w zbiorowej pamięci poprzedniego pokolenia.
Ci, którzy Morawieckiego znają osobiście, nieco zdziwili
się jego ostatnim jasnogórskim występem podczas pielgrzymki Rodziny Radia
Maryja. Osobiście ponoć odległy od integry- stycznego katolicyzmu ojca Rydzyka,
kadził mu za stworzenie „ fundamentu, n a którym budujemy Polskę ”. W
przemówieniu sprawnie imitował poetykę toruńskiej rozgłośni, opowiadając
o odwiecznych wrogach „próbujących podkopać się
podstępem”. I dalej: „Tak samo już w czasach wolnej Polski różni nasi przeciwnicy
ideowi próbują zrobić podkop pod Polskę, pod polskość, pod nasze tradycyjne
wartości rodziny, patriotyzmu, marzenia o wielkiej i wspaniałej Polsce”.
Gdy jeszcze był wicepremierem od gospodarki, przeważnie
stronił od politycznych komentarzy. Na początku urzędowania palnął zresztą gafę, stwierdzając, iż program 500 plus „w
dłuższej perspektywie nie zbuduje nam PKB”. Krzywił się również, że to program
na „kredyt ”. Teraz już twierdzi, że gdyby państwo zaczęło rozdawać pieniądze
20 lat wcześniej, bylibyśmy teraz gospodarczą potęgą. Choć mimo wszystko trudno
mu ukryć, że nie ma wielkiego serca do programu kojarzonego z Beatą Szydło i
Elżbietą Rafalską.
Jego konikiem stało się za to uszczelnienie podatku VAT. W wypowiedziach Morawieckiego urastające do rangi uniwersalnego
remedium na wszystkie problemy. Dzięki wysokiej ściągalności VAT nasza gospodarka ma awansować na światowy poziom, zapewnić
finansowanie hojnej polityki społecznej i uniezależnić Polskę od obcego
kapitału. Premier traktuje bowiem zaciągnięty za granicą dług Polski jako
plagę tej samej rangi, co dawniej zabory, wojna i komunizm. Egzekwowany VAT - jak zapewnia - przy okazji da nam więc geopolityczne
bezpieczeństwo. A także uratuje przed rozpadem Unię Europejską, jeśli inne
kraje podążą polskim śladem.
W tej przesadnej, czasami napuszonej narracji, powtarzanej
do znudzenia przy każdej okazji, mieszczą się główne pisowskie wątki. Bez trudu
można ją zresztą streścić za pomocą pisowskich sloganów. Lecz i jest w niej coś
osobliwego, niespotykanego dotąd w głównym nurcie polskiej prawicy. Otóż
premier konsekwentnie odwraca hierarchię wartości. Inaczej wskazuje kolejność
tego, co fundamentalne, a co jedynie pełni funkcje wspomagające. Bez reszty
ekonomizując wizję świata, nawiązuje wręcz do marksizmu. U Morawieckiego tak
samo bazę stanowią stosunki społeczno-gospodarcze oraz struktura własności, za
to wielkie kwestie tożsamościowe, nawet jeśli nachalnie przywoływane, są tu
jedynie elementem nadbudowy. Istotnym, lecz mimo wszystko uzupełniającym.
Patriotyzm i tradycyjne wartości nie są tu przeciwstawione bogaceniu się,
przeciwnie - bez wspólnotowej organizacji społeczeństwa nie ma mowy o trwałym
rozwoju.
Premier puszcza oko
Do tej pory takie hierarchizowanie
obce było polskiej prawicy. Główny prawicowy nurt zdominowany był przez tematy
tożsamościowe, do kwestii ekonomicznych podchodził zaś po macoszemu.
Morawiecki jest pierwszym politykiem tego obozu, który próbuje sformułować
doktrynę antyliberalnej narodowej technokracji. Mimo jaskrawych nieraz
uproszczeń w jakiś sposób sugestywną, przyjmowaną z aprobatą już nie tylko w
samym PiS, ale i w niektórych rewirach lewicowych.
Zresztą Morawiecki świadomie puszcza oko w lewą stronę. A to
zacytuje modnego Piketty’ego,
a to wygłosi tyradę przeciwko wielkim
korporacjom. Staje się więc dla części lewicy istotnym i intrygującym punktem
odniesienia. I choć perspektywa antyliberalnego sojuszu lewicy z prawicą nie
wydaje się dziś wielce prawdopodobna, z drugiej strony nie jest tak egzotyczna,
jak jeszcze pół roku temu. Bo niszczenie przez PiS ładu liberalnej demokracji
nie wydaje się dla części lewicy przeszkodą w takim ewentualnym sojuszu.
Jako szef rządu na razie Morawiecki jest mocno przeszacowany.
Lecz niewykluczone, że testowanie jego samodzielności nie jest najlepszym
sposobem oceny skuteczności tego polityka. Bo gra o władzę, którą podjął, ów
stosowany przez niego Ketman, równie dobrze może wymykać się stereotypowym szablonom.
Lecz nawet gdyby miało się okazać, że pod powłoką nieco ciamajdowatego i
schematycznie reagującego polityka nie ukrywa się szczególny talent, samej
doktryny Morawieckiego mimo wszystko nie należy bagatelizować. Może napsuć
obrońcom liberalnego ładu jeszcze wiele krwi.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz