sobota, 14 lipca 2018

Zemsta z magla,U źródeł antypolonizmu, czyli dlaczego Chorwaci zwiali z Polski,Mazur emigracyjny,No to gaśmy,PiS i VAR,Strasburskie klechdy,Krótka lekcja socjologii i Faul



Zemsta z magla

To, co od kilku lat dzieje się w Polsce, bardziej niż polityką jest autoterapią. Władza nie jest tu celem najważniejszym. Jest tylko narzędziem. Zemsty.
   Nie unikniemy tu całkowicie psychologizowania, ale jest ono niezbędne, by odpowiedzieć na pytania - o motyw zemsty, jej charakter i o to, co zdarzy się w najbliższym czasie. Z prawno­politycznego punktu widzenia sens operacji, którą dowodzi po­seł Kaczyński, jest łatwy do odczytania. Najpierw sparaliżować Trybunał Konstytucyjny. Potem ustawami de facto unieważnić konstytucję, a na końcu dokonać zamachu na sądy powszechne i Sąd Najwyższy. Kaczyński, himalaista zemsty, wszedł już nie­mal na szczyt, jednak został mu do pokonania najtrudniejszy odcinek. A Polska już ponosi potworne straty - wymiar spra­wiedliwości za chwilę może zostać sparaliżowany, nasze rela­cje z Unią są dramatycznie złe, pozycja państwa słabnie, a jego reputacja się pogarsza.
   Kaczyński oczywiście to wie, ale nie ma sposobu, by po­wstrzymać jego niszczycielski szał. Walka o utrącenie w Bruk­seli Donalda Tuska, ubiegającego się o przedłużenie kadencji, od początku była skazana na klęskę, ale Kaczyński nie mógł nacisnąć hamulców. Dlaczego? Bo nienawidzi Tuska, a ta nie­nawiść go całkowicie zaślepia.
   Podeptanie Trybunału Konstytucyjnego było dużo łatwiej­sze. Ale choć operacja przebiegała w sumie bez przeszkód, Ka­czyński musiał sobie pofolgować i okrasić zamach osobistymi atakami na sędziego Rzeplińskiego, w tym charakterystycz­nym dla siebie stylu insynuacji z magla, że w akademiku to o Rzeplińskim źle mówiono.
   Operacja niszczenia niezależności Sądu Najwyższego też wyglądała na łatwą, ale Kaczyński nie mógł sobie darować opowiadania dziennikarzom, że Gersdorf to nadaje się, ale na bazar. Znowu magiel.
   Mówił więc Kaczyński o profesor Gersdorf z taką samą po­gardą, z jaką mówił o Tusku czy Rzeplińskim. Co łączy te trzy osoby? Otóż wszystkie pamiętają Kaczyńskiego z czasów, gdy nie był otoczonym kordonem ochroniarzy właścicielem Pol­ski, ale sobą. Tusk widział go w czasach, gdy Kaczyński antyszambrował u Wałęsy. Gersdorf pamiętała go z żoliborskiego podwórka. A Rzepliński ze studiów i ze studium wojskowe­go, gdzie na swe nieszczęście widział maszerującą w ostatnim szeregu ofermę batalionową. To, co widzieli, nie mogło im zo­stać wybaczone, szczególnie gdy zaczęli symbolizować insty­tucje, które Kaczyński musiał przejąć, by zrealizować swój cel najważniejszy - zinstytucjonalizowanie zemsty!
   Z punktu widzenia zwykłego człowieka Kaczyński zrobił w wolnej Polsce fantastyczną karierę. Ale w hierarchii, któ­ra jest jego sercu równie bliska jak hierarchia władzy, poszło mu średnio. Jest przecież prawnikiem. Miał jakiś czas ambi­cje naukowe. Tymczasem jego szczytowe naukowe osiągnię­cie to praca doktorska „Rola ciał kolegialnych w kierowaniu szkołą wyższą”, czyli jakiś margines prawdziwego prawa, do tego dziełko pełne cytatów z Bieruta, Gomułki, Cyrankiewicza i Kliszki. Łatwo sobie wyobrazić, co czuł Kaczyński wobec ko­legów z uczelni, którzy zrobili kariery i dotarli na szczyty praw­niczej hierarchii. Podobnie jest zresztą w przypadku Ziobry, który oblał przy pierwszym podejściu egzamin na aplikację, a potem jakoś przez tę aplikację się przeczołgał, ale nie wypali­ło to w nim pragnienia zemsty - aż dwukrotnie degradował pa­nią prokurator z komisji egzaminacyjnej, która go oblała.
   Osobista zemsta wymaga zniszczenia całego wymiaru spra­wiedliwości, co jest dla Kaczyńskiego i Ziobry nie tylko ce­lem dodatkowym, ale sprzyjającą okolicznością. Przy okazji można bowiem zemścić się na tysiącach ludzi, a jednocześ­nie znaleźć współsprawców gwałtu na sądownictwie wśród arywistów gotowych przejmować miejsca zajmowane przez zdolniejszych.
   Jeśli na tym etapie rozprawy Kaczyńskiego z prawnikami coś naprawdę zaskakuje, to głęboka niechęć sędziów do kola­boracji z reżimem, który wszak całkiem wiele oferuje. Strach przed ostracyzmem i plamą w życiorysie okazuje się ważniejszy niż obietnica awansu. A perspektywa zostania kiedyś Strzemboszem, Rzeplińskim czy Zollem najwyraźniej bar­dziej rozpala wyobraźnię niż szansa awansu z ręki Dudy czy Ziobry i perspektywa zostania następną Przyłębską.
   Kolejny szturm nieudanych prawników na sądy - w tym na Sąd Najwyższy - nastąpi lada moment. Taka jest logika rewo­lucji i logika osobistej zemsty. I Kaczyński, i Ziobro pokaza­li, że marzenie o niej potrafią pielęgnować długo i że równie metodycznie potrafią jej dokonywać. W przypadku Ziobry - także na lekarzach. A muszą się śpieszyć, bo kalendarz nie­koniecznie im sprzyja. Także, choć nie tylko, ze względu na to, jak na zamach na praworządność reaguje Europa i jak niewie­le czasu zostało do wyborów.
   Kaczyński i Ziobro nie znają pojęcia kompromisu, na koń­cu musi więc pojawić się leninowski dylemat - kto kogo. Albo wygrają Kaczyński i Ziobro, albo prawo i sprawiedliwość.
Tomasz Lis

U źródeł antypolonizmu, czyli dlaczego Chorwaci zwiali z Polski

W poniedziałkowym wywiadzie dla „Sieci” - tygodnika rybaków prawdy - prezes ujawnił to, o czym szeptano po kątach. Wyjaśnia, po co europoseł Ryszard Legutko nadzorowany przez drugiego europosła zstąpił do kazamatów siedziby Mosadu. Chodziło o wpisanie do wspólnej deklaracji rządów Polski i Izraela słowa „antypolonizm”.

Dzięki temu dramatyczna rejterada rycerzy narodowej godności z ustawy o IPN nabrała głębszego sensu i okazała się w istocie wielkim zwycięstwem wyrafinowanej dyplomacji.

Prezes dowodzi, że pojawienie się w deklaracji słowa „antypolonizm” ma wielką wartość. To co, że teraz z Polski i PiS wszyscy się śmieją, to, co się stało – zdaniem prezesa – jest wiekuistego zwycięstwa zaraniem. Rzecze On: „Podkreślam: jest to punkt oparcia, z którego możemy przejść do rzeczywistej ofensywy”. Czyli, jak mawiał Archimedes, dajcie mi punkt oparcia, a uniosę świat.

Wielki spisek przeciwko narodowi polskiemu

Czymże jest jednak ów szalejący na świecie od wysp Kiribati po Antewkę „antypolonizm”? Nie, wbrew pozorom nie jest to wstręt do polonistek i polonistów objawiający się pisaniem nieortograficznym i bezinterpunkcyjnym.

Z wyjaśnień prezesa wynika, że antypolonizm to wielki spisek zorganizowany przeciwko narodowi polskiemu, jego tradycji i dobremu samopoczuciu.

Owi antypoloniści twierdzą wszem i wobec, że nie jesteśmy tacy piękni, jak uważamy, że w czasie drugiej wojny światowej nie byliśmy najodważniejszym narodem, który poniósł największe straty, zagrodził pochód hitlerowskim Niemcom. Że uratowaliśmy Żydów i z tego powodu „respect us”. Gwałtownie rozpowszechnia twierdzenie, że nasz prasłowiański schabowy jest jedynie nędzną kopią sznycla wiedeńskiego, a bigos to potrawa, która stanowi Himalaje sztuki kulinarnej. I jeszcze że to Rosjanie wymyślili wódkę (to rzeczywiście podłe kłamstwo).

Antypolonizm a sport

Dzięki antypolonizmowi jednak potrafimy wszystko pięknie wytłumaczyć. Na Eurowizji nasi wyjący przedstawiciele są pomijani, bo piosenkarskie elity Polski nienawidzą. Wszelkie porażki sportowe wynikają z antypolskiego sprzysiężenia sędziów, którzy krzywdzili naszych zawodników, układów przy „zielonym stoliku”, lub złego kierunku wiatru, który wiał naszym skoczkom narciarskim. W ostateczności – kiepskie wyniki naszej reprezentacji piłkarskiej możemy wytłumaczyć tym, że nie przyjmujemy uchodźców, z których rekrutują się co lepsi napastnicy krajów zachodnich, bądź wszyscy ci, którzy potrafili w miarę poprawnie kopnąć piłkę, w czasach początków państw słowiańskich uciekli z naszego terytorium do Chorwacji.

Lustrzane odbicie antysemityzmu

W myśleniu twórców doktryny antypolonizm stanowi lustrzane odbicie antysemityzmu. Nie ma jeszcze co prawda „Protokołów mędrców antypolonizmu”, ale nic to. Skoro oryginał „Protokołu mędrców Syjonu” był fałszywką rosyjskiej Ochrany napisaną na początku wieku, to i nasze dzielne służby gotowe są coś takiego napisać.

Jest jednak pewien problem z antypolonizmem w kontekście antysemityzmu. Otóż podstawą nowoczesnego, XIX-wiecznego antysemityzmu jest przekonanie, że Żydzi to naród wyjątkowo przemyślny, inteligentny i przewrotny. Dzięki czemu potrafią wkręcić się na szczyty władzy, zawładnąć światowymi finansami, handlem i polityką.

Nikt nigdy nic podobnego o nas, Polakach, nie mówił. W słynnych amerykańskich „polish jokes” (jeden z koronnych dowodów na istnienie antypolonizmu) występujemy jako stadko poczciwych, leniwych jełopów. Co gorsza, ponoć te dowcipy wymyślali początkowo Włosi rywalizujący z Polakami o pracę.

Anypolonizm a berbecie w piaskownicy

No właśnie, skoro my rządzimy światem, nie mamy bogactw, to dlaczego „oni”, czyli wszyscy, nas, Polaków, nie lubią? To jest właśnie to pytanie, które trapi umysł prezesa i jego akolitów.

Sam często się dziwię, obserwując – na przykład – dzieci. One nie lubią berbecia, który chce rządzić całą piaskownicą, uważa się za najmądrzejszego, każe wszystkim bawić się w to, co on lubi najbardziej, robi nieustanne awantury, skarży i bez przerwy woła mamę, by go broniła, jak nabroi. No właśnie, dlaczego one go nie lubią? To takie nieracjonalne (uwaga dla niektórych czytelników – tu ironia).

Powinniśmy wesprzeć prezesa i wszyscy jak jeden mąż sprzeciwić się antypolonizmowi. Tak jak należy się sprzeciwiać: antyitalianizmowi („makarony to lenie”), rusofobii (te wredne kacapy), germanofobii (szwaby, wyskakiwać z kasy i dawać reparacje), antyislandyzmowi (piosenki Bjoerk są do bani), frankofobii (te wredne, wyniosłe żabojady) antyportugalizmowi (Ronaldo jest skończony) i antybułgaryzmowi (nic mi nie przychodzi do głowy, ale czekam na propozycje).

Melduję, panie prezesie, że mamy wielki punkt oparcia, uniesienie ziemi jest przed nami.
Paweł Wroński

Mazur emigracyjny

Okres wakacyjny sprawia, że każdy miewa głupie myśli. Dotyczy to także mnie osobi­ście. Ostatnio myślałem sobie przez chwilę, czy chciałbym być prezydentem?
   Z jednej strony fajnie jest być prezydentem. Ma się dużą rozpoznawalność i można się załapać na jakiś kontrakt reklamowy.
Z drugiej strony coś, co mi najbardziej przeszka­dza w byciu prezydentem, to po pierwsze ranne wstawanie, a po drugie, że cały czas trzeba być w gar­niturze. Nie wyobrażam sobie prezydenta bez garni­turu. Nawet na plaży. W garniturze i niewyspany? To nie dla mnie.
   Poszedłem w rozważaniach niżej. Marszałek Sejmu też nie ma lekko. Musi ciągle siedzieć w Sejmie i na dodatek za kotarą. Musi nie lubić ludzi i słuchać się swojego Pana. Trochę jest jak pies, tyle że nielubiany.
   Zszedłem najniżej, jak mogłem, i pomyślałem o sta­nowisku premiera. To jednak przeraziło mnie naj­bardziej. Nie dość, że ranne wstawanie i garnitur też obowiązkowo, to na dodatek nie można się rozchoro­wać. Jak można było naszego premiera z tak wysoką temperaturą wysłać do Strasburga? Cała Europa wi­działa, że jest ciężko chory i przez wysoką gorączkę po prostu bredzi. Dołączam się w tym momencie do wy­razów współczucia dla wszystkich chorych, po prostu bardzo współczuję. Premier nie ma czasu podjechać na SOR. Zresztą nawet gdyby tam się zjawił, to wizytę u specjalisty uzyskałby po następnych wyborach.
   Mnie też dopadła gorączka. Zadzwonił do mnie przyjaciel i prosił, żebym włączył TVP Polonia. By­łem w gorączce, ale włączyłem. Najpierw się ucie­szyłem, bo myślałem, że oglądam mój ukochany film „Zimna wojna”. Zdziwiłem się, że tak szybko pokazu­ją go w telewizji, mimo że dalej idzie w kinach i ma już ponad pół miliona widzów. Szybko jednak się zorien­towałem, że to nie Borys Szyc, tylko minister Gliń­ski zapłacił sobie za galę, która zachęca do emigracji. Tańczą i śpiewają polscy górale i mieszkańcy Mazow­sza. Mazurem żegnają się z Polską i po brawach „od wyklętego ministra” biało-czerwonymi samolotami wylecą do pracy w różnych zakątkach świata.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

No to gaśmy

Pewnej nocy w miasteczku Kapsel Stary od ściany go­spody Demokracja odkleił się ludzki cień. Szybko poko­nał wąski asfalt rynku i znik­nął w szczelinie między domami. Tymczasem jaskrawy robal ognia wspinał się już na daszek drewnianego ganku. Jedyna w okolicy knajpa życzliwie przyjęła gorącego gościa i cala się nim zajęła. Dziarsko otwierały się okna przyryn­kowych kamieniczek. - Pali się, k..., albo ślepnę - brzmiał pierwszy komunikat. Po kilku minutach z wyciem nad­jechał wóz strażacki: - Matko święta, wyszeptał kierowca Jan Przywra. Nadjechały następne. Pompy wystartowały, poleciała woda, krztusząc się na widok tego, co ją czeka. Malinowa firana tańczyła z trzaskiem po całym dachu. Mieszkańcy wybiegali z domów.
- Halina! Zgaś światło w pokoju! Demokracja się pali! - krzyczał mąż do żony częściowo rozpłasz­czonej na parapecie. Nadjechała limuzyna. Burmistrz Kornelek jr pozdrowił gaszących, życząc im powodzenia. Agregat nie działał i strażacy pompowali ręcznie. Wy­dawało się, że nawet frontony ka­mienic poczerwieniały z wysiłku.
   Na wieży kościoła wybiła północ i wtedy burmistrz przez megafon odczytał nazwiska dziewięciu strażaków, którzy właśnie przeszli w stan spoczynku. Przy pompach zostało trzech braci Przywrów. Dyrektor muzeum historii Kapsla Starego Jarosław Wapień głośno wyraził swój brak zaufania do tej trójki: -Wasza ciotka była znaną w PRL komunistką. To chyba wy­starczy? Część ulicy klaskała, skandując: - Precz z komuną! Najstarszy z Przywro w rzucił się do Wapienia: - Odbieram ci głos. Nasza ciotka siedziała trzy razy w ubeckim więzie­niu za drukowanie ulotek. - Oto najlepszy dowód! - piał zachwycony Wapień. - Siedziała ciągle na ubecji, utytłana w bolszewickie układziki. Kradła nam resztki wolności. Oj­czyznę zdradzała, Polskę wyrywała spod stóp!
   Przy strażackiej sikawce została już tylko Małgośka. Bracia Przywrowie zmieniali się przy studziennej pompie i ciągnęli, jakby byli preze­sami spółki Skarbu Państwa.
   Na rynku pojawił się proboszcz Aleksy Kutwa i pokropił pożar święconą wodą. - Czy tam przypadkiem w środku nikt nie został? - krzyknęła nagle kobieta z tłumu. - Niech się pani nie obawia. Tam jest tylko pies - uspokoił ją gajowy, który za pół roku zostanie ministrem środowiska.

Wśród zgromadzonych mieszkańców zapanował lek­ki popłoch. Rozstąpili się grzecznie. Bez marynarki, z podwiniętymi rękawami szedł burmistrz. Przed sobą pchał taczki wypełnione kartonami. - Przewidziałem ten pożar - szepnął proboszczo­wi. - Rok temu kupiłem od Rosjan, okazyjnie, wagon towarowy pe­łen zapałek. To najlepszy materiał przeciwpożarowy. Już demonstru­ję. Co powiedziawszy, wrzucił jeden karton wprost do ognia. Buchnęło zdrowo. - Genialny rosyjski pomysł. Bez względu na to, jaki obiekt się pali, gdy do pożaru wrzuci się za­pałki, one zawsze spalą się pierw­sze. Obiekt musi poczekać. A wtedy nikt mi nie zarzuci, że Demokracji nie ratowałem. Unia Europejska nie ma prawa nam zmniejszyć dotacji.
   - Do niczego nie ma prawa - zgodził się proboszcz Ku­twa. - Podkop robią pod całą Polskę, pod nasze wartości, pod katolicką rodzinę. Chcą po prostu wysadzić nas w po­wietrze. Już raz próbowali w XVII w. na Jasnej Górze. - Ale wtedy Kmicic obronił ojczyznę - zauważył burmistrz.
- Pamiętam - zamyślił się ksiądz. - Teraz pan jej tak broni, bo w pańskiej duszy skrzydła rozpostarł orzeł biały, a biało-czerwona wstęga oplata pańskie serce... No to co, gaśmy ten pożar naszej Demokracji. - Ano gaśmy - i obaj zaczęli wrzucać kartony zapałek do ognia.
Stanisław Tym

PiS i VAR

Stosunkowo niewielki zasięg ulicznych protestów w obronie wolnych sądów nie da się wytłumaczyć wakacjami, bo w ubiegłym roku pamiętne wielkie demonstracje też
odbywały się w lipcu. Jedno z wyjaśnień jest takie, że w ogóle Sąd Najwyższy to dla obywatela instytucja odległa, teore­tyczna, z którą na ogół nikt nie ma bezpośrednio do czynienia, więc i o emocje trudno. Wielu mądrych prawników próbuje więc „na cito” tłumaczyć, dlaczego ten „sąd prawa” jest dla wymiaru sprawiedli­wości absolutnie kluczowy.
   Ponieważ ostatnio żyjemy w atmosferze mundialowej, proponu­ję, żeby do klasycznych opisów dodawać też porównanie piłkarskie, że SN to taki VAR (czyli spopularyzowany na mundialu system kon­troli sędziowania. Sędzia, nawet najbardziej niezależny, uczciwy i kompetentny, może się pomylić w ocenie faktów czy ich interpretacji i wtedy, na szczęście, wkracza VAR - pił­karski sąd ostateczny. Łatwo sobie wyobrazić, co by było, gdyby jedna z drużyn przejęła kontrolę nad systemem. Najkrócej: byłoby po zawodach. Ale może rzeczywiście SN słabo nadaje się do wywo­ływania masowych reakcji, a i sama Pani Prezes Gersdorf mobilizacji nie ułatwia, co właśnie potwierdziła swoją decyzją o pójściu na urlop. Więc pewna zdawkowość obecnych protestów może wynikać za­równo z charakteru samego konfliktu, jak też - co chyba ważniejsze - z rozczarowania pozornym sukcesem ubiegłorocznego zrywu.

Ówczesne weta Andrzeja Dudy ożywiły nadzieje, że rewolucja pisowska jednak zatrzyma się na schodach Pałacu Sprawiedli­wości. Dziś już wiemy, że nic z tych rzeczy: wtargnęła do środka. Andrzej Duda po paru tygodniach hamletyzowania ostatecznie przyklepał partyjny zamach na Instytucje sądownicze. Zamach, który ma się dopełnić teraz, poprzez dymisje sędziów Sądu Najwyższego, bezprawne odwołanie Pierwszej Prezes SN i wprowadzenie do składu Sądu osób z politycznego nadania.
   Jarosław Kaczyński właśnie zapowiedział, że te zmiany tak czy owak, bez względu na formy i skalę protestów, zostaną przeprowadzone. Faktycznie (i tu ma rację niezbyt dziś poważnie traktowany Lech Wałęsa), bez stutysięcznego, raczej agresywnego, tłumu - bardziej zresztą na Nowogrodzkiej niż przed gmachem sądów - Jarosław Kaczyński się nie cofnie. Prezes mówi zresztą wyraźnie: „Jeśli nie zreformujemy sądownictwa, inne reformy mają mały sens. To jest albo-albo”. Pomijając dobrze nam znaną odwrotną logikę PiS, gdzie „reformowanie” oznacza przejęcie kontroli, czystki osobowe, chaos i dezorganizację instytucji, Kaczyński jest tu szczery. Niezależny system SN-VAR robi się bowiem naprawdę niebezpieczny wtedy, gdy chce się grać faul, symulować krzywdę, łamać przyjęte reguły współzawodnictwa i pozostać bezkarnym. Tworzony dziś w Polsce ustrój polityczny, jeśli ma przetrwać, musi być szczelny, to znaczy, nie może być żadnej instytucji państwa zdolnej skutecznie podważyć „wolę polityczną”. Tu nawet nie chodzi o to, żeby każda decyzja Jarosława Kaczyńskiego (Sędziego Ostatecznego?) miała być nietykalna, nie - chodzi o te kilka zasadniczych. Co by to mogło być?

Sąd Najwyższy nie ma żadnych kompetencji ani interesów, aby podważać jakiekolwiek „reformy PiS”, jest jedynie strażnikiem procedur i prawa. Ale to oznacza, że wobec praktycznego paraliżu Trybunału Konstytucyjnego mógłby np. wejść w jego rolę, wska­zując na niekonstytucyjność jakichś przepisów uchwalanych przez rządzącą większość. Sąd Najwyższy mógłby też utrudnić dokonanie odwetu na Tusku i innych osobach poprzedniej ekipy, obwinianych przez Jarosława Kaczyńskiego o przyczynienie się do śmierci brata. W normalnym europejskim systemie sądowniczym żadne „procesy smoleńskie”, wywodzone z paranoicznej koncepcji zamachu, nie mogłyby zakończyć się skutecznym skazaniem. Podobnie jak ewen­tualne procesy wytaczane legalnej opozycji, którą właśnie Kaczyń­ski oskarżył (znów ta odwrotna logika) o „bezczelne łamanie wszel­kich reguł prawa”. Na razie nie ma jeszcze sądu, który by to orzekł; być może dyspozycyjny sędzia juz by się znalazł (o moralnej giętko­ści w czasach PiS, jednak żaden politycznie szyty wyrok nie ostałby się dziś w ostat­niej instancji, czyli przed niezależnym SN.
   Zmieniony SN (z nową Izbą Dyscyplinarną) byłby też konieczny dla wydalania z zawodu niepokornych sędziów, adwokatów czy pro­kuratorów. To ważne dla przyszłego bezpieczeństwa kadr PiS. Nagi­nanie prawa i wykorzystywanie na niewyobrażalną skalę publicznych pieniędzy dla dobra partii i jej działaczy (prezes PiS znowu wezwał do umiaru) kiedyś mogłoby zostać rozliczone. Dlatego trzeba mącić przepisy, orzecznictwo, wprowadzać uległych sędziów, legalizować każde obecne i przyszłe działanie władzy. Wreszcie sprawa ogłaszania legalności (lub nie) wyborów. Widać po wprowadzanych przez PiS zmianach w ordynacji do europarlamentu, że także przed wyborami parlamentarnymi PiS będzie próbował zmieniać reguły gry. A bez SN-VAR sam orzeknie, że grał czysto i wygrał zdecydowanie.

Jeśli SN nie został jeszcze spacyfikowany, to wskutek godnego najwyższego szacunku oporu samego środowiska sędziowskiego w Polsce i w ogóle środowisk prawniczych, ale przede wszystkim groźby interwencji ze strony instytucji Unii Europejskiej. Dziś widać wyraźnie, gdzie byśmy byli, gdyby nie członkostwo w UE. Władza raz przejęta mogłaby zrobić z nami wszystko, bo państwo ma w ręku wszelkie instrumenty przemocy. Na szczęście „są jeszcze sądy w Europie” (jak Trybunał Sprawiedliwości UE), jest europejska opinia publiczna, z którą premier Morawiecki właśnie boleśnie zderzył się w Parlamencie Europejskim, są poważne instrumenty nacisku (fi­nansowe, polityczne, personalne). Jeśli PiS chce, żeby system, który buduje, zatrzasnął się nad naszymi głowami, musi faktycznie wy­prowadzić Polskę z UE. Większości Polaków - na co zapewne stawia PiS - może nie obchodzić niezależność sądów, wolność mediów, prawa opozycji i w ogóle nic, ale dwóch typów publicznej reakcji PiS ewidentnie się boi: wstydu „za PiS”, także wobec Europy, oraz obu­rzenia na pazerność pisowskich kadr. Na obu frontach chyba nie jest dobrze, skoro prezes rekonwalescent osobiście musiał zabrać głos.
Jerzy Baczyński

Strasburskie klechdy

W stosunku do Cezarego „Trotyla” Gmyza mam dług wdzięczności. Dzięki niemu znalazłam się w najlepszym towarzystwie pani profesor Małgorzaty Gersdorf.

Dlaczego akurat za pomocą Gmyza? - spytają Państwo ze zdzi­wieniem. A dlatego, że Ryszard Czarnecki raczył określić mnie, już jakiś czas temu, mianem szmalcownika. Teraz z kolei zabłysnął Cezary Gmyz i ćwierknął o pani profesor, że jest „sztampą”. Każdy, kto chociaż trochę mówi po niemiecku, a zapewne do takich należy opłacany z naszych podatków korespondent TVP w Berlinie, wie, co to słowo oznacza. O sobie napisał tylko, że „cofa mu się miesiączka”. Biedny. Jakaś przykra dolegliwość, która rzuca się na głowę? Dla tych, którzy nie wiedzą, o czym mówię, cytuję z obrzydzeniem: „Sorry, ale jak słyszę, że taka szlampa, jak I prezes SN robi za wzór cnót, to mi się miesiączka cofa”.
   Gabriele Lesser, warszawska korespondentka kilku pism niemieckiego obszaru językowego, przysłała mi esemesa: „Gersdorf już od dawna jest symbolem oporu. Znaną na całym świecie. A kim jest jakiś Cezary Gmyz? Polakiem z zaburzeniami menstruacyjnymi”. Ale Gmyz, poza tym, że zaklasyfikował nas do jednej kategorii Polek chamsko obrażanych przez osoby publiczne ze środowiska partii rządzącej (co jest dla mnie, Szanowna Pani Profesor, niemałym zaszczytem), to dodatkowo przez łagodne konsekwencje ohydnego czynu zwrócił moją uwagę na coś innego.
   Polska Telewizja Publiczna, która w misji ma napisane, że powinna „kierować się odpowiedzialnością za słowo i dbać o dobre imię publicznej radiofonii i telewizji, respektować chrześcijański system wartości, za podstawę przyjmując uniwersalne zasady etyki”, łaskawie udzieliła nagany.
Nie wyrzuciła go z pracy na zbity pysk, nie kazała mu wygłaszać przeprosin, schować się do mysiej dziury. Nic podobnego - nagana. Rzeczywiście Jacek Kurski wysilił się i po raz kolejny stanął na wysokości zadania.

Tu w oczy rzuca się charakterystyczna różnica: Ryszardem Czarnec­kim, kiedy wygłosił swoje zdanie na mój temat, natychmiast zajęli się szefowie grup politycznych w Parlamencie Europejskim. Na ich wniosek przewodniczący PE w ekspresowym tempie otworzył ścież­kę, która bardzo szybko doprowadziła do odebrania Czarneckiemu stanowiska wiceprzewodniczącego. Głosowanie na sali plenarnej dało jasny sygnał: przekroczona została czerwona linia, przekroczone zostały wszelkie granice debaty politycznej, na chamstwo nie ma na­szej zgody.
   Wszystko odbyło się ze starannym zachowaniem procedur i regulaminu. Mimo to Ryszard Czarnecki bezwstydnie odwołuje się dziś do Trybunału Sprawiedliwości UE, a w Polsce obdarowywany jest gęsto atrakcyjnymi funkcjami, jak wiceprezesura Polskiego Związku Piłki Siatkowej czy też członkostwo w prezydium PKOI.
Bo w Polsce nie ma dziś czerwonej linii. Osoby publiczne, jeżeli tylko są w PiS, mogą bezkarnie wygłaszać wszelkie świństwa, kłamstwa i pomówienia. Jak widać na przykładzie Czarneckiego, to co jest nieakceptowalne na poziomie europejskim, w Polsce jest nagradzane.
   Tak się przyzwyczailiśmy do rynsztokowego języka, zalewu kłamstw i propagandy, że zaczynamy na to obojętnieć. Stało się to w ostatnich trzech latach częścią naszej codzienności i już ledwo zauważamy, że czerwona linia przekraczana jest notorycznie.
Inaczej jest za zachodnią granicą. Zdumienie, jakie wywołał premier Mateusz Morawiecki swoim wystąpieniem w Parlamencie Europejskim, jest trudne do opisania. Wiadomo, że w centrum zainteresowania jest łamanie niezawisłości sądownictwa w Polsce, a w dodatku premier występował przed Parlamentem Europejskim w dniu, w którym zaczęła obowiązywać niekonstytucyjna ustawa przerywająca kadencję prezes SN oraz wysyłająca na przymusowe emerytury wielu sędziów Sądu Najwyższego.

Premier Morawiecki, po wstępnych uwagach odnoszących się do rzekomego głębokiego kryzysu Unii, obwieścił wszem i wobec, że rządzi krajem, którego społeczeństwo to zgraja złodziei i bandytów, wyłudzaczy VAT, zorganizowanych układów przestępczych i mafii, totalnie niesprawnego wymiaru sprawiedliwości, sądów, w których do dziś zasiadają ci, którzy skazywali w stanie wojennym jego „towa­rzyszy broni” na drakońskie kary. Na do­datek do niedawna wśród dzieci i mło­dzieży w Polsce panowała skrajna nędza. Dopiero rząd PiS od 2,5 lat to wszystko migiem uzdrawia.
   Morawiecki bardzo starał się różnić od Szydło: gładki i grzeczny, bez wrza­sku i krogulczego palucha, ale... ewidentnie „nie zażarło”. Posłowie reagowali z widoczną irytacją: stracił pan okazję, żeby to wszystko wyjaśnić, dzwony kościelne zagłuszają panu głos kobiet, proszę nam zwrócić demokratyczną Polskę, nie ma wolności bez praworząd­ności, gratulacje dla odważnej profesor Gersdorf, wierzymy, że jeszcze Polska nie zginęła! W dodatku wypowiedź europosła Legutki, pełna agresji i obrażania kolegów oraz instytucji unijnych, ostatecznie popsuła szyki premiera, bo przecież miało być miło, a tu wyszła prawdziwa obrzydliwa twarz PiS i wywołała kilkuminutową wściekłą wypowiedź przewodniczącego Tajaniego, zwykle bardzo dobrze trzymającego nerwy na wodzy. Czy premier Polski jest takim zimnym cynikiem, czy też po prostu nic nie rozumie? - zastanawiało się wielu po debacie.

Polscy pracownicy Parlamentu Europejskiego otrzymali oficjalne uroczyste zaproszenia na spotkanie z premierem Morawieckim. Część z nich, w większości dziewczyny, nałożyła koszulki z nadru­kiem KONSTYTUCJA, po czym około 150 młodych osób udało się do wyznaczonej, pięknej przestrzeni z flagami Unii i czerwonym dywanem. Po jakimś czasie zjawiła się pracownica delegacji pre­miera z zapytaniem, czy nie dałoby się zdjąć tych koszulek. Ależ absolutnie nie - otrzymała odpowiedź. I zapraszający się nie zjawił. Ciekawe, czy Morawiecki bardziej boi się dziewczyn czy polskiej konstytucji? - krąży po korytarzach PE pytanie, na które nikt nie ma dobrej odpowiedzi.
Róża Thun

Krótka lekcja socjologii

Obejrzałem serial „Kobiety mafii”. Pierwszy od­cinek oglądałem po kawałku przez kilka dni, szło mi opornie, nie przywykłem do takich fil­mów, dialogów, montażu, takiej gry aktorskiej. Widzia­łem sporo zagranicznych seriali i ten mocno odstaje. Ale poszedłem w zaparte i pewnej nocy połknąłem wszyst­kie sześć części. Nie jest to recenzja, filmy Vegi, z tego co wiem, biją rekordy frekwencji kinowej. To, co zamierzam przekazać, jest moją osobistą refleksją nad światem.
   Od lat bronię disco polo. Zaczęło się w czasie strasz­liwej jazdy po tej muzyce w latach 90. Ludzie z zadarty­mi nosami chcieli, żeby Shazza znikła z planety Ziemia, żeby programy z tą muzyką natychmiast zdjąć z anteny telewizyjnej, mądrale głosili, że nic tak nie dewastuje kultury polskiej jak słynne „umc umc umc” dudnią­ce z samochodów. A ja uważałem, że każdy ma gałkę „ciszej-głośniej”, przełącznik kanałów w telewizorze, wystarczy ułamek sekundy i podłe dudnienie zniknie z uszu. Póki są ludzie, którzy się przy tym świetnie ba­wią, powinno to istnieć - nie ma obowiązku słucha­nia. Niestety, powszechny nakaz nielubienia disco polo i mówienia o fanach tej muzyki z pogardą wygrał, stał się pierwszym objawem społecznej segregacji na „lepszych” i „gorszych”, trwającej do dziś.
   Program „Warsaw Shore” na antenie MTV bił rekordy popularności. Tematem przewodnim kręconych w try­bie reality show rozmów było picie, ruchanie, robienie lasek i szlajanie się po knajpach. Dla milionów Polaków wciągające, dla innych odrażające. Obejrzałem dwa od­cinki. Widziałem też transmisję wielkiego spędu disco polo w Ranczo Łoje, gdzie tysiące ludzi bawiło się świet­nie, tańczyli, śpiewali, dziewczyny utlenione, uczernione, z wielkimi rzęsami, ubrane na różowo, w kozakach. Oczu nie mogłem oderwać - wszystkie występy takie same, piosenki o tym samym, a jednak nieprawdopo­dobnie szczere i na swój sposób porywające.
   Kilka dni temu obejrzałem na Facebooku relację z pro­testów pod Sądem Najwyższym, którą przeprowadził niezłomny Włodek Ciejka, samozwańczy reporter in­ternetowej telewizji. Przez dwa dni z zapartym tchem śledziłem obydwa zgromadzenia, słyszałem wszystkich mówców, przemawiających bez wyjątku wspaniale, mą­drze, porywająco - w tym profesora Matczaka, który wyrasta na wielką postać ruchu oporu - sędziów, pro­kuratorów, działaczy organizacji niezależnych. Co kil­ka minut tłum skandował hasła, wśród których jedno
było o wielkiej mocy, z groźnym memento, w fajnym ryt­mie: „Uwaga! Uwaga! Tu obywatele!”. Za każdym razem zapowiadało wystąpienie lidera Obywateli RP, Pawła Kasprzaka, który mówcą jest fenomenalnym. Jak nikt potrafi porwać tłum i zarazić go emocjami, jednocześ­nie przekazać ważne treści i zmusić do owacyjnych reak­cji. Ale z jakichś powodów jego przemówienie obejrzało na YouTube zaledwie 46 osób. Wśród ludu nie zażarło. Widziałem też kilka wystąpień Jarosława Kaczyńskiego podczas miesięcznic, kiedy swoistą monotonią wprowa­dzał ludzi w mantrę nienawiści, wrzucając słowa: praw­da, mordercy, zdrajcy, Bóg, nie-Polacy - i to zażarło.
   Kiedy politycy z niekłamaną pewnością siebie głoszą „Polacy pragną tego...”, to zastanawiam się, których Po­laków mają na myśli. Choćby z powyższego mikroskopij­nego opisu wynika, że społeczeństwo polskie jest bardzo różnorodne i ma miliony odcieni. Patryk Vega kręci fil­my pełne bluzgów, prymitywnej brutalności i gwałtu, wszystko na kursie i ścieżce językowego upadku i on do­brze wie, kto te filmy obejrzy. Wie, że widownia będzie liczna. Z tego żyje. Wie, że Polacy uwielbiają ten język.
   Ale którzy Polacy? Ci zgromadzeni pod gmachem Sądu Najwyższego też? Tam mówi się przecież innym językiem, śpiewa Jacek Wójcicki, jest szacunek dla ko­biet i odmienności seksualnych. Na wiecu przed sądem trudno wypatrzyć ludzi z Ranczo Łoje, zwolenników Smolastego (znajdźcie na YouTube), nie widać robotni­ków z hut i fabryk.
   W1981 r. na spotkaniu w Ursusie Jacek Kuroń przema­wiał ze sceny do robotników z fabryki traktorów. Mówił prostym językiem, jakby był jednym z nich, z papierosem w ustach, siedząc na krześle. On, przywódca potężnego intelektualnie ruchu oporu, w tamtej chwili był przed­stawicielem ludu. W świecie Patryka Vegi nie spotkacie podobnych misjonarzy ruchu oporu, nie ma Janka Lityń­skiego tworzącego gazetkę wśród robotników Wałbrzy­cha, ze sceny przed Sądem Najwyższym nie padają słowa skierowane do nich. Każdy mówi do swoich, wyłącznie.
Zbigniew Hołdys

Faul

Mój ulubiony felietoni­sta prof. Jan Hartman lubi prowokować czytelników, co jest jedną z jego licznych zalet i budzi moją zazdrość. Gość ma „łeb jak sklep”. Tym razem zaatakował miłośników piłki nożnej, bezmyślnie - jego zdaniem - wpatrzonych w telewizory. „Oglądanie mundialu jest w złym guście” - pisze Hartman na swoim blogu „Loose blues”, co odebrałem jako faul. Jeszcze leżąc na murawie i zwijając się z bólu (trochę symulowałem, żeby nabrać sędziego), postanowiłem na tę zniewagę odpowiedzieć. Nie mogę dłużej grzać ławki i wybiegam na murawę bez żadnego trybu, po prostu dlatego, że by­łem wysłannikiem POLITYKI na dwa mundiale (Meksyk i RFN), igrzyska olimpijskie (książka „Pan Bóg przyjechał do Monachium”) i napisałem książkę „Moja gra” o teni­sie, a noblesse oblige (czy trzeba naszym czytelnikom tłumaczyć, co to znaczy?).
   Jan Hartman nie jest wrogiem piłki nożnej jako takiej („piękny sport”), ale uważa, że w ostatnich latach zrobił się z tego „jeden wielki gnój”, nabijanie kabzy piłkarskiej mafii i umacnianie dyktatorów, promocja polityków. Cze­kałem tylko, kiedy profesor napisze, że futbol to opium dla mas. Oglądając mecze, nie chce nam się o tym wszyst­kim myśleć, nie chce, bo nie chce, ale to nas nie uspra­wiedliwia - twierdzi filozof.
   I ma rację, ale trudno podziwiać np., jak Katarina Witt tańczy na lodzie, jednocześnie cały czas pamiętając, jaki wstrętny był Ulbricht i skorumpowany jest ruch olim­pijski. Pan profesor trochę z woleja potraktował najbar­dziej popularny sport na świecie, widowisko, które pod względem oglądalności ustępuje tylko igrzyskom olim­pijskim. - Ze wszystkich rzeczy nieważnych piłka nożna jest najważniejsza- miał powiedzieć papież JPII - chyba słusznie. Piłka zaspokaja jakieś potrzeby milionów ludzi, w tym poczucie wspólnoty, tożsamości, a także rozrywkę i - niestety - szowinizm, nacjonalizm, grę faul. Najwięk­sze ligi europejskie w ubiegłym sezonie miały 18 mld dol. przychodu (radzę profesorowi zainwestować np. w Man­chester United). Najjaśniejsza gwiazda futbolu, Ronal­do, jest zarazem najlepiej opłacanym sportowcem, czyli jednak jest na świecie sprawiedliwość. Ludzie głosują pilotami, nogami, portfelami.
   Futbol, jak sama nazwa wskazuje, pochodzi z Anglii, gdzie - jak pisze historyk - była to gra plemienna, „zin­stytucjonalizowana przemoc pomiędzy miejscowościami lub ich częściami”. Do końca XVI w. była to rozrywka (?) zakazana przez królów. Jego Wysokość Jan Hartman I nie byłby chyba taki surowy. Edykty królewskie nie robiły jednak większego wrażenia. Samuel Pepys (czy trzeba naszym czytelnikom przypominać, kto zacz?) zanoto­wał w swoim dzienniku, że w Londynie pełno jest piłki nożnej. W 1817 r. przyjaciel pisarza Waltera Scotta (czy trzeba...?) ostrzegał, że w Szkocji mecze miejscowych ze­społów są niebezpieczne, wywołują duchy klanowe. Piłka nożna przekształciła się z ludowej pasji w wielki przemysł w XIX w. w elitarnych szkołach i uczelniach brytyjskich, takich jak Cambridge, gdzie ostatecznie uzgodniono rozmiar boiska, liczbę graczy (11), bramki z siatką, wspólne przepisy, rzuty wolne i rzut karny. W 1863 r. powstało pierwsze Stowarzyszenie Futbolu (11  klubów). (Całą wiedzę czerpię z artykułu Leo Robsona, znanego krytyka brytyj­skiego, w „NewYorkerze”, któremu dziękuję za „asystę”).
   Początkowo był to sport dżentelmenów. Z czasem, kiedy skrócono dzień pracy w soboty i narodziło się coś takiego jak week-end, pracodawcy (podobnie jak kiedyś nauczyciele ekskluzywnych szkół) zaczęli popierać piłkę nożną jako rozrywkę dla świata pracy (a z czasem także dla motłochu, który urządza burdy na trybunach i stadio­nach). Wiatach 70. XIX w. narodziły się rozgrywki pucha­rowe, pojawiła się duma lokalna i kibicowanie, drużyny robotnicze mogły grać z drużyną Eton (czy trzeba...?). Prawdopodobnie był to etap, na którym prof. Hart­man chętnie by zatrzymał piłkę, ale ta toczyła się dalej. W 1888 r. dopuszczono do zawodowego kopania piłki, nastąpiła złowroga fuzja futbolu i pieniędzy. W Wielkiej Brytanii powstała pierwsza liga, mecze wyjazdowe, ka­lendarz rozgrywek. System zorganizowanej rywalizacji, opłacanej przez publiczność, nie miał już nic wspólnego z rozrywką dżentelmenów. Futbol rozlał się po świecie, w 1904 r. powstała FIFA (7 członków), uważana dziś przez wielu za źródło zła.
   Przez wiele lat Wielka Brytania królowała w piłce noż­nej, ale moje pokolenie pamięta, jak w 1953 r. przegrała z Węgrami 3:6. Było to wydarzenie na miarę lądowania na Księżycu. Telewizji jeszcze nie było, ale dzięki radiu wieść rozniosła się po świecie. Na pałacyku ambasady brytyjskiej (a więc przegranej) wywieszono przeście­radło dla zgromadzonych, na którym widniały dwie wielkie cyfry 3:6. Żałuję, że nie było wtedy „telefonów fotograficznych”, miałbym dzisiaj selfie. Tak dowiedzieli się o wyniku pasażerowie trolejbusów linii 51 i 54, które wtedy kursowały po Alejach Ujazdowskich. „Złota je­denastka” Puskasa, Kocsisa, Hidegkutiego i innych była na ustach wszystkich. Coraz silniejsze były namiętno­ści, coraz mocniejsza była telewizja, coraz większe były pieniądze. Coraz większa korupcja. Czasy dżentelme­nów na boisku i na trybunach minęły. Jak powiedział pewien polityk, „pozostała garstka koneserów, którzy podziwiali piękno piłki nożnej, cała reszta chciała, żeby wygrali nasi”.

Porównując piłkę nożną do „wielkiego gnoju”, pan profesor boleśnie sfaulował mnie i moje otoczenie. Je­stem bowiem spowinowacony z autorem powieści „Gnój” (właśnie ukazała się w Hiszpanii pod tytułem „Mierda”). Pisarz ma hopla na punkcie piłki nożnej i jest ostatnim ży­jącym kibicem Ruchu Chorzów. Pozostali umarli z rozpa­czy. Na domiar złego mój wnuk (12) nie widzi świata poza piłką nożną, którą trenuje od sześciu lat w renomowanych klubach gminnych, najpierw Delta (Sadyba), a od roku Drukarz, w ekskluzywnej dzielnicy Praga. W tej rodzinie „gnój” to komplement, a futbol to jej raison d’etre. Czy trzeba naszym czytelnikom...
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz