Zemsta z magla
To,
co od kilku lat dzieje się w Polsce, bardziej niż polityką jest autoterapią.
Władza nie jest tu celem najważniejszym. Jest tylko narzędziem. Zemsty.
Nie unikniemy tu całkowicie psychologizowania, ale jest ono niezbędne,
by odpowiedzieć na pytania - o motyw zemsty, jej charakter i o to, co zdarzy
się w najbliższym czasie. Z prawnopolitycznego punktu widzenia sens operacji,
którą dowodzi poseł Kaczyński, jest łatwy do odczytania. Najpierw sparaliżować
Trybunał Konstytucyjny. Potem ustawami de facto unieważnić konstytucję, a na
końcu dokonać zamachu na sądy powszechne i Sąd Najwyższy. Kaczyński, himalaista
zemsty, wszedł już niemal na szczyt, jednak został mu do pokonania
najtrudniejszy odcinek. A Polska już ponosi potworne straty - wymiar sprawiedliwości
za chwilę może zostać sparaliżowany, nasze relacje z Unią są dramatycznie złe,
pozycja państwa słabnie, a jego reputacja się pogarsza.
Kaczyński oczywiście to wie, ale nie ma sposobu, by powstrzymać jego
niszczycielski szał. Walka o utrącenie w Brukseli Donalda Tuska, ubiegającego
się o przedłużenie kadencji, od początku była skazana na klęskę, ale Kaczyński
nie mógł nacisnąć hamulców. Dlaczego? Bo nienawidzi Tuska, a ta nienawiść go
całkowicie zaślepia.
Podeptanie Trybunału Konstytucyjnego było dużo łatwiejsze. Ale choć
operacja przebiegała w sumie bez przeszkód, Kaczyński musiał sobie pofolgować
i okrasić zamach osobistymi atakami na sędziego Rzeplińskiego, w tym
charakterystycznym dla siebie stylu insynuacji z magla, że w akademiku to
o Rzeplińskim źle mówiono.
Operacja niszczenia niezależności Sądu Najwyższego też wyglądała na
łatwą, ale Kaczyński nie mógł sobie darować opowiadania dziennikarzom, że
Gersdorf to nadaje się, ale na bazar. Znowu magiel.
Mówił więc Kaczyński o profesor Gersdorf z taką samą pogardą, z jaką
mówił o Tusku czy Rzeplińskim. Co łączy te trzy osoby? Otóż wszystkie pamiętają
Kaczyńskiego z czasów, gdy nie był otoczonym kordonem ochroniarzy właścicielem
Polski, ale sobą. Tusk widział go w czasach, gdy Kaczyński antyszambrował u
Wałęsy. Gersdorf pamiętała go z żoliborskiego podwórka. A Rzepliński ze studiów
i ze studium wojskowego, gdzie na swe nieszczęście widział maszerującą w
ostatnim szeregu ofermę batalionową. To, co widzieli, nie mogło im zostać
wybaczone, szczególnie gdy zaczęli symbolizować instytucje, które Kaczyński
musiał przejąć, by zrealizować swój cel najważniejszy - zinstytucjonalizowanie
zemsty!
Z punktu widzenia zwykłego człowieka Kaczyński zrobił w wolnej Polsce
fantastyczną karierę. Ale w hierarchii, która jest jego sercu równie bliska
jak hierarchia władzy, poszło mu średnio. Jest przecież
prawnikiem. Miał jakiś czas ambicje naukowe. Tymczasem jego szczytowe naukowe
osiągnięcie to praca doktorska „Rola ciał kolegialnych w kierowaniu szkołą
wyższą”, czyli jakiś margines prawdziwego prawa, do tego dziełko pełne cytatów
z Bieruta, Gomułki, Cyrankiewicza i Kliszki. Łatwo
sobie wyobrazić, co czuł Kaczyński wobec kolegów z uczelni, którzy zrobili
kariery i dotarli na szczyty prawniczej hierarchii. Podobnie jest zresztą w
przypadku Ziobry, który oblał przy pierwszym podejściu egzamin na aplikację, a
potem jakoś przez tę aplikację się przeczołgał, ale nie wypaliło to w nim
pragnienia zemsty - aż dwukrotnie degradował panią prokurator z komisji
egzaminacyjnej, która go oblała.
Osobista zemsta wymaga zniszczenia całego wymiaru sprawiedliwości, co
jest dla Kaczyńskiego i Ziobry nie tylko celem dodatkowym, ale sprzyjającą
okolicznością. Przy okazji można bowiem zemścić się na tysiącach ludzi, a
jednocześnie znaleźć współsprawców gwałtu na sądownictwie wśród arywistów
gotowych przejmować miejsca zajmowane przez zdolniejszych.
Jeśli na tym etapie rozprawy Kaczyńskiego z prawnikami coś naprawdę
zaskakuje, to głęboka niechęć sędziów do kolaboracji z reżimem, który wszak
całkiem wiele oferuje. Strach przed ostracyzmem i plamą w życiorysie okazuje
się ważniejszy niż obietnica awansu. A perspektywa zostania kiedyś
Strzemboszem, Rzeplińskim czy Zollem najwyraźniej bardziej rozpala wyobraźnię
niż szansa awansu z ręki Dudy czy Ziobry i perspektywa zostania następną
Przyłębską.
Kolejny szturm nieudanych prawników na sądy - w tym na Sąd Najwyższy -
nastąpi lada moment. Taka jest logika rewolucji i logika osobistej zemsty. I
Kaczyński, i Ziobro pokazali, że marzenie o niej potrafią pielęgnować długo i
że równie metodycznie potrafią jej dokonywać. W przypadku Ziobry - także na
lekarzach. A muszą się śpieszyć, bo kalendarz niekoniecznie im sprzyja. Także,
choć nie tylko, ze względu na to, jak na zamach na praworządność reaguje Europa
i jak niewiele czasu zostało do wyborów.
Kaczyński i Ziobro nie znają pojęcia kompromisu, na końcu musi więc
pojawić się leninowski dylemat - kto kogo. Albo wygrają Kaczyński i Ziobro,
albo prawo i sprawiedliwość.
Tomasz Lis
U źródeł antypolonizmu, czyli dlaczego Chorwaci zwiali
z Polski
W poniedziałkowym
wywiadzie dla „Sieci” - tygodnika rybaków prawdy - prezes ujawnił to, o czym
szeptano po kątach. Wyjaśnia, po co europoseł Ryszard Legutko nadzorowany przez
drugiego europosła zstąpił do kazamatów siedziby Mosadu. Chodziło o wpisanie do
wspólnej deklaracji rządów Polski i Izraela słowa „antypolonizm”.
Dzięki temu dramatyczna rejterada rycerzy narodowej
godności z ustawy o IPN nabrała głębszego sensu i okazała się w istocie wielkim
zwycięstwem wyrafinowanej dyplomacji.
Prezes dowodzi, że pojawienie się w deklaracji słowa
„antypolonizm” ma wielką wartość. To co, że teraz z Polski i PiS wszyscy się
śmieją, to, co się stało – zdaniem prezesa – jest wiekuistego zwycięstwa
zaraniem. Rzecze On: „Podkreślam: jest to punkt oparcia, z którego możemy przejść
do rzeczywistej ofensywy”. Czyli, jak mawiał Archimedes, dajcie mi punkt
oparcia, a uniosę świat.
Wielki spisek przeciwko narodowi polskiemu
Czymże jest jednak ów szalejący na świecie od wysp
Kiribati po Antewkę „antypolonizm”? Nie, wbrew pozorom nie jest to wstręt do
polonistek i polonistów objawiający się pisaniem nieortograficznym i
bezinterpunkcyjnym.
Z wyjaśnień prezesa wynika, że antypolonizm to wielki
spisek zorganizowany przeciwko narodowi polskiemu, jego tradycji i dobremu
samopoczuciu.
Owi antypoloniści twierdzą wszem i wobec, że nie jesteśmy
tacy piękni, jak uważamy, że w czasie drugiej wojny światowej nie byliśmy
najodważniejszym narodem, który poniósł największe straty, zagrodził pochód
hitlerowskim Niemcom. Że uratowaliśmy Żydów i z tego powodu „respect us”.
Gwałtownie rozpowszechnia twierdzenie, że nasz prasłowiański schabowy jest
jedynie nędzną kopią sznycla wiedeńskiego, a bigos to potrawa, która stanowi
Himalaje sztuki kulinarnej. I jeszcze że to Rosjanie wymyślili wódkę (to rzeczywiście
podłe kłamstwo).
Antypolonizm a sport
Dzięki antypolonizmowi jednak potrafimy wszystko pięknie
wytłumaczyć. Na Eurowizji nasi wyjący przedstawiciele są pomijani, bo
piosenkarskie elity Polski nienawidzą. Wszelkie porażki sportowe wynikają z
antypolskiego sprzysiężenia sędziów, którzy krzywdzili naszych zawodników,
układów przy „zielonym stoliku”, lub złego kierunku wiatru, który wiał naszym
skoczkom narciarskim. W ostateczności – kiepskie wyniki naszej reprezentacji
piłkarskiej możemy wytłumaczyć tym, że nie przyjmujemy uchodźców, z których
rekrutują się co lepsi napastnicy krajów zachodnich, bądź wszyscy ci, którzy
potrafili w miarę poprawnie kopnąć piłkę, w czasach początków państw
słowiańskich uciekli z naszego terytorium do Chorwacji.
Lustrzane odbicie antysemityzmu
W myśleniu twórców doktryny antypolonizm stanowi
lustrzane odbicie antysemityzmu. Nie ma jeszcze co prawda „Protokołów mędrców
antypolonizmu”, ale nic to. Skoro oryginał „Protokołu mędrców Syjonu” był
fałszywką rosyjskiej Ochrany napisaną na początku wieku, to i nasze dzielne
służby gotowe są coś takiego napisać.
Jest jednak pewien problem z antypolonizmem w kontekście
antysemityzmu. Otóż podstawą nowoczesnego, XIX-wiecznego antysemityzmu jest
przekonanie, że Żydzi to naród wyjątkowo przemyślny, inteligentny i przewrotny.
Dzięki czemu potrafią wkręcić się na szczyty władzy, zawładnąć światowymi
finansami, handlem i polityką.
Nikt nigdy nic podobnego o nas, Polakach, nie mówił. W
słynnych amerykańskich „polish jokes” (jeden z koronnych dowodów na istnienie
antypolonizmu) występujemy jako stadko poczciwych, leniwych jełopów. Co gorsza,
ponoć te dowcipy wymyślali początkowo Włosi rywalizujący z Polakami o pracę.
Anypolonizm a berbecie w piaskownicy
No właśnie, skoro my rządzimy światem, nie mamy bogactw,
to dlaczego „oni”, czyli wszyscy, nas, Polaków, nie lubią? To jest właśnie to
pytanie, które trapi umysł prezesa i jego akolitów.
Sam często się dziwię, obserwując – na przykład – dzieci.
One nie lubią berbecia, który chce rządzić całą piaskownicą, uważa się za
najmądrzejszego, każe wszystkim bawić się w to, co on lubi najbardziej, robi
nieustanne awantury, skarży i bez przerwy woła mamę, by go broniła, jak nabroi.
No właśnie, dlaczego one go nie lubią? To takie nieracjonalne (uwaga dla
niektórych czytelników – tu ironia).
Powinniśmy wesprzeć prezesa i wszyscy jak jeden mąż
sprzeciwić się antypolonizmowi. Tak jak należy się sprzeciwiać:
antyitalianizmowi („makarony to lenie”), rusofobii (te wredne kacapy),
germanofobii (szwaby, wyskakiwać z kasy i dawać reparacje), antyislandyzmowi
(piosenki Bjoerk są do bani), frankofobii (te wredne, wyniosłe żabojady)
antyportugalizmowi (Ronaldo jest skończony) i antybułgaryzmowi (nic mi nie
przychodzi do głowy, ale czekam na propozycje).
Melduję, panie prezesie, że mamy wielki punkt oparcia,
uniesienie ziemi jest przed nami.
Paweł Wroński
Mazur emigracyjny
Okres
wakacyjny sprawia, że każdy miewa głupie myśli. Dotyczy to także mnie osobiście.
Ostatnio myślałem sobie przez chwilę, czy chciałbym być prezydentem?
Z jednej strony fajnie jest być prezydentem. Ma się dużą rozpoznawalność
i można się załapać na jakiś kontrakt reklamowy.
Z drugiej strony coś, co mi
najbardziej przeszkadza w byciu prezydentem, to po pierwsze ranne wstawanie, a
po drugie, że cały czas trzeba być w garniturze. Nie wyobrażam sobie
prezydenta bez garnituru. Nawet na plaży. W garniturze i niewyspany? To nie
dla mnie.
Poszedłem w rozważaniach niżej. Marszałek Sejmu też nie ma lekko. Musi
ciągle siedzieć w Sejmie i na dodatek za kotarą. Musi nie lubić ludzi i słuchać
się swojego Pana. Trochę jest jak pies, tyle że nielubiany.
Zszedłem najniżej, jak mogłem, i pomyślałem o stanowisku premiera. To
jednak przeraziło mnie najbardziej. Nie dość, że ranne wstawanie i garnitur
też obowiązkowo, to na dodatek nie można się rozchorować. Jak można było
naszego premiera z tak wysoką temperaturą wysłać do Strasburga? Cała Europa widziała,
że jest ciężko chory i przez wysoką gorączkę po prostu bredzi. Dołączam się w
tym momencie do wyrazów współczucia dla wszystkich chorych, po prostu bardzo
współczuję. Premier nie ma czasu podjechać na SOR. Zresztą nawet gdyby tam się
zjawił, to wizytę u specjalisty uzyskałby po następnych wyborach.
Mnie też dopadła gorączka. Zadzwonił do mnie przyjaciel i prosił, żebym
włączył TVP Polonia. Byłem w gorączce, ale włączyłem. Najpierw się
ucieszyłem, bo myślałem, że oglądam mój ukochany film „Zimna wojna”. Zdziwiłem
się, że tak szybko pokazują go w telewizji, mimo że dalej idzie w kinach i ma
już ponad pół miliona widzów. Szybko jednak się zorientowałem, że to nie Borys
Szyc, tylko minister Gliński zapłacił sobie za galę, która zachęca do
emigracji. Tańczą i śpiewają polscy górale i mieszkańcy Mazowsza. Mazurem
żegnają się z Polską i po brawach „od wyklętego ministra” biało-czerwonymi
samolotami wylecą do pracy w różnych zakątkach świata.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem,
reżyserem i producentem telewizyjnym
No to gaśmy
Pewnej nocy w miasteczku Kapsel Stary od
ściany gospody Demokracja odkleił się ludzki cień. Szybko pokonał wąski asfalt
rynku i zniknął w szczelinie między domami. Tymczasem jaskrawy robal ognia
wspinał się już na daszek drewnianego ganku. Jedyna w okolicy knajpa życzliwie
przyjęła gorącego gościa i cala się nim zajęła. Dziarsko otwierały się okna
przyrynkowych kamieniczek. - Pali się, k..., albo ślepnę - brzmiał pierwszy
komunikat. Po kilku minutach z wyciem nadjechał wóz strażacki: - Matko święta,
wyszeptał kierowca Jan Przywra. Nadjechały następne. Pompy wystartowały,
poleciała woda, krztusząc się na widok tego, co ją czeka. Malinowa firana
tańczyła z trzaskiem po całym dachu. Mieszkańcy wybiegali z domów.
- Halina! Zgaś światło w pokoju! Demokracja się pali! -
krzyczał mąż do żony częściowo rozpłaszczonej na parapecie. Nadjechała
limuzyna. Burmistrz Kornelek jr pozdrowił gaszących, życząc im powodzenia.
Agregat nie działał i strażacy pompowali ręcznie. Wydawało się, że nawet
frontony kamienic poczerwieniały z wysiłku.
Na wieży kościoła
wybiła północ i wtedy burmistrz przez megafon odczytał nazwiska dziewięciu strażaków,
którzy właśnie przeszli w stan spoczynku. Przy pompach zostało trzech braci
Przywrów. Dyrektor muzeum historii Kapsla Starego Jarosław Wapień głośno
wyraził swój brak zaufania do tej trójki: -Wasza ciotka była znaną w PRL
komunistką. To chyba wystarczy? Część ulicy klaskała, skandując: - Precz z
komuną! Najstarszy z Przywro w rzucił się do Wapienia: - Odbieram ci głos.
Nasza ciotka siedziała trzy razy w ubeckim więzieniu za drukowanie ulotek. -
Oto najlepszy dowód! - piał zachwycony Wapień. - Siedziała ciągle na ubecji,
utytłana w bolszewickie układziki. Kradła nam resztki wolności. Ojczyznę
zdradzała, Polskę wyrywała spod stóp!
Przy strażackiej
sikawce została już tylko Małgośka. Bracia Przywrowie zmieniali się przy
studziennej pompie i ciągnęli, jakby byli prezesami spółki Skarbu Państwa.
Na rynku pojawił
się proboszcz Aleksy Kutwa i pokropił pożar święconą wodą. - Czy tam
przypadkiem w środku nikt nie został? - krzyknęła nagle kobieta z tłumu. -
Niech się pani nie obawia. Tam jest tylko pies - uspokoił ją gajowy, który za
pół roku zostanie ministrem środowiska.
Wśród zgromadzonych mieszkańców zapanował
lekki popłoch. Rozstąpili się grzecznie. Bez marynarki, z podwiniętymi
rękawami szedł burmistrz. Przed sobą pchał taczki wypełnione kartonami. -
Przewidziałem ten pożar - szepnął proboszczowi. - Rok temu kupiłem od Rosjan,
okazyjnie, wagon towarowy pełen zapałek. To najlepszy materiał
przeciwpożarowy. Już demonstruję. Co powiedziawszy, wrzucił jeden karton
wprost do ognia. Buchnęło zdrowo. - Genialny rosyjski pomysł. Bez względu na
to, jaki obiekt się pali, gdy do pożaru wrzuci się zapałki, one zawsze spalą
się pierwsze. Obiekt musi poczekać. A wtedy nikt mi nie zarzuci, że Demokracji
nie ratowałem. Unia Europejska nie ma prawa nam zmniejszyć dotacji.
- Do niczego nie ma
prawa - zgodził się proboszcz Kutwa. - Podkop robią pod całą Polskę, pod nasze
wartości, pod katolicką rodzinę. Chcą po prostu wysadzić nas w powietrze. Już
raz próbowali w XVII w. na Jasnej Górze. - Ale wtedy Kmicic obronił ojczyznę -
zauważył burmistrz.
- Pamiętam - zamyślił się ksiądz. - Teraz pan jej tak broni,
bo w pańskiej duszy skrzydła rozpostarł orzeł biały, a biało-czerwona wstęga
oplata pańskie serce... No to co, gaśmy ten pożar naszej Demokracji. - Ano
gaśmy - i obaj zaczęli wrzucać kartony zapałek do ognia.
Stanisław Tym
PiS i VAR
Stosunkowo niewielki zasięg ulicznych
protestów w obronie wolnych sądów nie da się wytłumaczyć wakacjami, bo w
ubiegłym roku pamiętne wielkie demonstracje też
odbywały się w lipcu. Jedno z wyjaśnień jest takie, że w
ogóle Sąd Najwyższy to dla obywatela instytucja odległa, teoretyczna, z którą
na ogół nikt nie ma bezpośrednio do czynienia, więc i o emocje trudno. Wielu
mądrych prawników próbuje więc „na cito” tłumaczyć, dlaczego ten „sąd prawa”
jest dla wymiaru sprawiedliwości absolutnie kluczowy.
Ponieważ ostatnio
żyjemy w atmosferze mundialowej, proponuję, żeby do klasycznych opisów dodawać
też porównanie piłkarskie, że SN to taki VAR (czyli spopularyzowany na mundialu
system kontroli sędziowania. Sędzia, nawet najbardziej niezależny, uczciwy i
kompetentny, może się pomylić w ocenie faktów czy ich interpretacji i wtedy, na
szczęście, wkracza VAR - piłkarski sąd ostateczny. Łatwo sobie wyobrazić, co
by było, gdyby jedna z drużyn przejęła kontrolę nad systemem. Najkrócej: byłoby
po zawodach. Ale może rzeczywiście SN słabo nadaje się do wywoływania masowych
reakcji, a i sama Pani Prezes Gersdorf mobilizacji nie ułatwia, co właśnie
potwierdziła swoją decyzją o pójściu na urlop. Więc pewna zdawkowość obecnych
protestów może wynikać zarówno z charakteru samego konfliktu, jak też - co
chyba ważniejsze - z rozczarowania pozornym sukcesem ubiegłorocznego zrywu.
Ówczesne weta Andrzeja Dudy ożywiły
nadzieje, że rewolucja pisowska jednak zatrzyma się na schodach Pałacu
Sprawiedliwości. Dziś już wiemy, że nic z tych rzeczy: wtargnęła do środka.
Andrzej Duda po paru tygodniach hamletyzowania ostatecznie przyklepał partyjny
zamach na Instytucje sądownicze. Zamach, który ma się dopełnić teraz, poprzez
dymisje sędziów Sądu Najwyższego, bezprawne odwołanie Pierwszej Prezes SN i
wprowadzenie do składu Sądu osób z politycznego nadania.
Jarosław Kaczyński
właśnie zapowiedział, że te zmiany tak czy owak, bez względu na formy i skalę
protestów, zostaną przeprowadzone. Faktycznie (i tu ma rację niezbyt dziś
poważnie traktowany Lech Wałęsa), bez stutysięcznego, raczej agresywnego, tłumu
- bardziej zresztą na Nowogrodzkiej niż przed gmachem sądów - Jarosław
Kaczyński się nie cofnie. Prezes mówi zresztą wyraźnie: „Jeśli nie zreformujemy
sądownictwa, inne reformy mają mały sens. To jest albo-albo”. Pomijając dobrze
nam znaną odwrotną logikę PiS, gdzie „reformowanie” oznacza przejęcie kontroli,
czystki osobowe, chaos i dezorganizację instytucji, Kaczyński jest tu szczery.
Niezależny system SN-VAR robi się bowiem naprawdę niebezpieczny wtedy, gdy chce
się grać faul, symulować krzywdę, łamać przyjęte reguły współzawodnictwa i
pozostać bezkarnym. Tworzony dziś w Polsce ustrój polityczny, jeśli ma
przetrwać, musi być szczelny, to znaczy, nie może być żadnej instytucji państwa
zdolnej skutecznie podważyć „wolę polityczną”. Tu nawet nie chodzi o to, żeby
każda decyzja Jarosława Kaczyńskiego (Sędziego Ostatecznego?) miała być
nietykalna, nie - chodzi o te kilka zasadniczych. Co by to mogło być?
Sąd Najwyższy nie ma żadnych kompetencji
ani interesów, aby podważać jakiekolwiek „reformy PiS”, jest jedynie
strażnikiem procedur i prawa. Ale to oznacza, że wobec praktycznego paraliżu
Trybunału Konstytucyjnego mógłby np. wejść w jego rolę, wskazując na
niekonstytucyjność jakichś przepisów uchwalanych przez rządzącą większość. Sąd
Najwyższy mógłby też utrudnić dokonanie odwetu na Tusku i innych osobach
poprzedniej ekipy, obwinianych przez Jarosława Kaczyńskiego o przyczynienie się
do śmierci brata. W normalnym europejskim systemie sądowniczym żadne „procesy
smoleńskie”, wywodzone z paranoicznej koncepcji zamachu, nie mogłyby zakończyć
się skutecznym skazaniem. Podobnie jak ewentualne procesy wytaczane legalnej
opozycji, którą właśnie Kaczyński oskarżył (znów ta odwrotna logika) o
„bezczelne łamanie wszelkich reguł prawa”. Na razie nie ma jeszcze sądu, który
by to orzekł; być może dyspozycyjny sędzia juz by się znalazł (o moralnej
giętkości w czasach PiS, jednak żaden politycznie szyty wyrok nie ostałby się
dziś w ostatniej instancji, czyli przed niezależnym SN.
Zmieniony SN (z
nową Izbą Dyscyplinarną) byłby też konieczny dla wydalania z zawodu
niepokornych sędziów, adwokatów czy prokuratorów. To ważne dla przyszłego
bezpieczeństwa kadr PiS. Naginanie prawa i wykorzystywanie na niewyobrażalną
skalę publicznych pieniędzy dla dobra partii i jej działaczy (prezes PiS znowu
wezwał do umiaru) kiedyś mogłoby zostać rozliczone. Dlatego trzeba mącić
przepisy, orzecznictwo, wprowadzać uległych sędziów, legalizować każde obecne i
przyszłe działanie władzy. Wreszcie sprawa ogłaszania legalności (lub nie)
wyborów. Widać po wprowadzanych przez PiS zmianach w ordynacji do
europarlamentu, że także przed wyborami parlamentarnymi PiS będzie próbował
zmieniać reguły gry. A bez SN-VAR sam orzeknie, że grał czysto i wygrał
zdecydowanie.
Jeśli SN nie został jeszcze spacyfikowany,
to wskutek godnego najwyższego szacunku oporu samego środowiska sędziowskiego w
Polsce i w ogóle środowisk prawniczych, ale przede wszystkim groźby interwencji
ze strony instytucji Unii Europejskiej. Dziś widać wyraźnie, gdzie byśmy byli,
gdyby nie członkostwo w UE. Władza raz przejęta mogłaby zrobić z nami wszystko,
bo państwo ma w ręku wszelkie instrumenty przemocy. Na szczęście „są jeszcze
sądy w Europie” (jak Trybunał Sprawiedliwości UE), jest europejska opinia
publiczna, z którą premier Morawiecki właśnie boleśnie zderzył się w
Parlamencie Europejskim, są poważne instrumenty nacisku (finansowe,
polityczne, personalne). Jeśli PiS chce, żeby system, który buduje, zatrzasnął
się nad naszymi głowami, musi faktycznie wyprowadzić Polskę z UE. Większości
Polaków - na co zapewne stawia PiS - może nie obchodzić niezależność sądów,
wolność mediów, prawa opozycji i w ogóle nic, ale dwóch typów publicznej
reakcji PiS ewidentnie się boi: wstydu „za PiS”, także wobec Europy, oraz oburzenia
na pazerność pisowskich kadr. Na obu frontach chyba nie jest dobrze, skoro
prezes rekonwalescent osobiście musiał zabrać głos.
Jerzy Baczyński
Strasburskie klechdy
W stosunku do Cezarego „Trotyla” Gmyza mam dług wdzięczności. Dzięki
niemu znalazłam się w najlepszym towarzystwie pani profesor Małgorzaty
Gersdorf.
Dlaczego akurat za pomocą Gmyza? - spytają
Państwo ze zdziwieniem. A dlatego, że Ryszard Czarnecki raczył określić mnie,
już jakiś czas temu, mianem szmalcownika. Teraz z kolei zabłysnął Cezary Gmyz i
ćwierknął o pani profesor, że jest „sztampą”. Każdy, kto chociaż trochę mówi po
niemiecku, a zapewne do takich należy opłacany z naszych podatków korespondent
TVP w Berlinie, wie, co to słowo oznacza. O sobie napisał tylko, że „cofa mu
się miesiączka”. Biedny. Jakaś przykra dolegliwość, która rzuca się na głowę?
Dla tych, którzy nie wiedzą, o czym mówię, cytuję z obrzydzeniem: „Sorry, ale
jak słyszę, że taka szlampa, jak I prezes SN robi za wzór cnót, to mi się
miesiączka cofa”.
Gabriele Lesser,
warszawska korespondentka kilku pism niemieckiego obszaru językowego, przysłała
mi esemesa: „Gersdorf już od dawna jest symbolem oporu. Znaną na całym świecie.
A kim jest jakiś Cezary Gmyz? Polakiem z zaburzeniami menstruacyjnymi”. Ale
Gmyz, poza tym, że zaklasyfikował nas do jednej kategorii Polek chamsko
obrażanych przez osoby publiczne ze środowiska partii rządzącej (co jest dla
mnie, Szanowna Pani Profesor, niemałym zaszczytem), to dodatkowo przez łagodne
konsekwencje ohydnego czynu zwrócił moją uwagę na coś innego.
Polska Telewizja
Publiczna, która w misji ma napisane, że powinna „kierować się
odpowiedzialnością za słowo i dbać o dobre imię publicznej radiofonii i
telewizji, respektować chrześcijański system wartości, za podstawę przyjmując
uniwersalne zasady etyki”, łaskawie udzieliła nagany.
Nie wyrzuciła go z pracy na zbity pysk, nie kazała mu
wygłaszać przeprosin, schować się do mysiej dziury. Nic podobnego - nagana.
Rzeczywiście Jacek Kurski wysilił się i po raz kolejny stanął na wysokości
zadania.
Tu w oczy rzuca się charakterystyczna
różnica: Ryszardem Czarneckim, kiedy wygłosił swoje zdanie na mój temat,
natychmiast zajęli się szefowie grup politycznych w Parlamencie Europejskim. Na
ich wniosek przewodniczący PE w ekspresowym tempie otworzył ścieżkę, która
bardzo szybko doprowadziła do odebrania Czarneckiemu stanowiska
wiceprzewodniczącego. Głosowanie na sali plenarnej dało jasny sygnał:
przekroczona została czerwona linia, przekroczone zostały wszelkie granice
debaty politycznej, na chamstwo nie ma naszej zgody.
Wszystko odbyło się
ze starannym zachowaniem procedur i regulaminu. Mimo to Ryszard Czarnecki
bezwstydnie odwołuje się dziś do Trybunału Sprawiedliwości UE, a w Polsce
obdarowywany jest gęsto atrakcyjnymi funkcjami, jak wiceprezesura Polskiego
Związku Piłki Siatkowej czy też członkostwo w prezydium PKOI.
Bo w Polsce nie ma dziś czerwonej linii. Osoby publiczne,
jeżeli tylko są w PiS, mogą bezkarnie wygłaszać wszelkie świństwa, kłamstwa i
pomówienia. Jak widać na przykładzie Czarneckiego, to co jest nieakceptowalne
na poziomie europejskim, w Polsce jest nagradzane.
Tak się
przyzwyczailiśmy do rynsztokowego języka, zalewu kłamstw i propagandy, że
zaczynamy na to obojętnieć. Stało się to w ostatnich trzech latach częścią
naszej codzienności i już ledwo zauważamy, że czerwona linia przekraczana jest
notorycznie.
Inaczej jest za zachodnią granicą. Zdumienie, jakie wywołał
premier Mateusz Morawiecki swoim wystąpieniem w Parlamencie Europejskim, jest
trudne do opisania. Wiadomo, że w centrum zainteresowania jest łamanie
niezawisłości sądownictwa w Polsce, a w dodatku premier występował przed
Parlamentem Europejskim w dniu, w którym zaczęła obowiązywać niekonstytucyjna ustawa
przerywająca kadencję prezes SN oraz wysyłająca na przymusowe emerytury wielu
sędziów Sądu Najwyższego.
Premier Morawiecki, po wstępnych uwagach
odnoszących się do rzekomego głębokiego kryzysu Unii, obwieścił wszem i wobec,
że rządzi krajem, którego społeczeństwo to zgraja złodziei i bandytów,
wyłudzaczy VAT, zorganizowanych układów przestępczych i mafii, totalnie
niesprawnego wymiaru sprawiedliwości, sądów, w których do dziś zasiadają ci,
którzy skazywali w stanie wojennym jego „towarzyszy broni” na drakońskie kary.
Na dodatek do niedawna wśród dzieci i młodzieży w Polsce panowała skrajna
nędza. Dopiero rząd PiS od 2,5 lat to wszystko migiem uzdrawia.
Morawiecki bardzo
starał się różnić od Szydło: gładki i grzeczny, bez wrzasku i krogulczego palucha,
ale... ewidentnie „nie zażarło”. Posłowie reagowali z widoczną irytacją:
stracił pan okazję, żeby to wszystko wyjaśnić, dzwony kościelne zagłuszają panu
głos kobiet, proszę nam zwrócić demokratyczną Polskę, nie ma wolności bez
praworządności, gratulacje dla odważnej profesor Gersdorf, wierzymy, że
jeszcze Polska nie zginęła! W dodatku wypowiedź europosła Legutki, pełna
agresji i obrażania kolegów oraz instytucji unijnych, ostatecznie popsuła szyki
premiera, bo przecież miało być miło, a tu wyszła prawdziwa obrzydliwa twarz
PiS i wywołała kilkuminutową wściekłą wypowiedź przewodniczącego Tajaniego,
zwykle bardzo dobrze trzymającego nerwy na wodzy. Czy premier Polski jest takim
zimnym cynikiem, czy też po prostu nic nie rozumie? - zastanawiało się wielu po
debacie.
Polscy pracownicy Parlamentu Europejskiego
otrzymali oficjalne uroczyste zaproszenia na spotkanie z premierem Morawieckim.
Część z nich, w większości dziewczyny, nałożyła koszulki z nadrukiem
KONSTYTUCJA, po czym około 150 młodych osób udało się do wyznaczonej, pięknej
przestrzeni z flagami Unii i czerwonym dywanem. Po jakimś czasie zjawiła się
pracownica delegacji premiera z zapytaniem, czy nie dałoby się zdjąć tych
koszulek. Ależ absolutnie nie - otrzymała odpowiedź. I zapraszający się nie
zjawił. Ciekawe, czy Morawiecki bardziej boi się dziewczyn czy polskiej
konstytucji? - krąży po korytarzach PE pytanie, na które nikt nie ma dobrej
odpowiedzi.
Róża Thun
Krótka lekcja socjologii
Obejrzałem serial „Kobiety mafii”. Pierwszy
odcinek oglądałem po kawałku przez kilka dni, szło mi opornie, nie przywykłem
do takich filmów, dialogów, montażu, takiej gry aktorskiej. Widziałem sporo
zagranicznych seriali i ten mocno odstaje. Ale poszedłem w zaparte i pewnej
nocy połknąłem wszystkie sześć części. Nie jest to recenzja, filmy Vegi, z
tego co wiem, biją rekordy frekwencji kinowej. To, co zamierzam przekazać, jest
moją osobistą refleksją nad światem.
Od lat bronię disco polo. Zaczęło się w czasie straszliwej jazdy
po tej muzyce w latach 90. Ludzie z zadartymi nosami chcieli, żeby Shazza
znikła z planety Ziemia, żeby programy z tą muzyką natychmiast zdjąć z anteny
telewizyjnej, mądrale głosili, że nic tak nie dewastuje kultury polskiej jak
słynne „umc umc umc” dudniące z samochodów. A ja uważałem, że każdy ma gałkę
„ciszej-głośniej”, przełącznik kanałów w telewizorze, wystarczy ułamek sekundy
i podłe dudnienie zniknie z uszu. Póki są ludzie, którzy się przy tym świetnie
bawią, powinno to istnieć - nie ma obowiązku słuchania. Niestety, powszechny
nakaz nielubienia disco polo i mówienia o fanach tej muzyki z pogardą wygrał,
stał się pierwszym objawem społecznej segregacji na „lepszych” i „gorszych”,
trwającej do dziś.
Program „Warsaw Shore” na antenie MTV bił rekordy popularności.
Tematem przewodnim kręconych w trybie reality show rozmów było picie,
ruchanie, robienie lasek i szlajanie się po knajpach. Dla milionów Polaków
wciągające, dla innych odrażające. Obejrzałem dwa odcinki. Widziałem też
transmisję wielkiego spędu disco polo w Ranczo Łoje, gdzie tysiące ludzi bawiło
się świetnie, tańczyli, śpiewali, dziewczyny utlenione, uczernione, z wielkimi
rzęsami, ubrane na różowo, w kozakach. Oczu nie mogłem oderwać - wszystkie
występy takie same, piosenki o tym samym, a jednak nieprawdopodobnie szczere i
na swój sposób porywające.
Kilka dni temu obejrzałem na Facebooku relację z protestów pod
Sądem Najwyższym, którą przeprowadził niezłomny Włodek Ciejka, samozwańczy
reporter internetowej telewizji. Przez dwa dni z zapartym tchem śledziłem
obydwa zgromadzenia, słyszałem wszystkich mówców, przemawiających bez wyjątku
wspaniale, mądrze, porywająco - w tym profesora Matczaka, który wyrasta na
wielką postać ruchu oporu - sędziów, prokuratorów, działaczy organizacji
niezależnych. Co kilka minut tłum skandował hasła, wśród których jedno
było o wielkiej mocy, z groźnym memento, w fajnym rytmie:
„Uwaga! Uwaga! Tu obywatele!”. Za każdym razem zapowiadało wystąpienie lidera
Obywateli RP, Pawła Kasprzaka, który mówcą jest fenomenalnym. Jak nikt potrafi
porwać tłum i zarazić go emocjami, jednocześnie przekazać ważne treści i
zmusić do owacyjnych reakcji. Ale z jakichś powodów jego przemówienie
obejrzało na YouTube zaledwie 46 osób. Wśród ludu nie zażarło. Widziałem też
kilka wystąpień Jarosława Kaczyńskiego podczas miesięcznic, kiedy swoistą
monotonią wprowadzał ludzi w mantrę nienawiści, wrzucając słowa: prawda,
mordercy, zdrajcy, Bóg, nie-Polacy - i to zażarło.
Kiedy politycy z niekłamaną pewnością siebie głoszą „Polacy
pragną tego...”, to zastanawiam się, których Polaków mają na myśli. Choćby z
powyższego mikroskopijnego opisu wynika, że społeczeństwo polskie jest bardzo
różnorodne i ma miliony odcieni. Patryk Vega kręci filmy pełne bluzgów, prymitywnej
brutalności i gwałtu, wszystko na kursie i ścieżce językowego upadku i on dobrze
wie, kto te filmy obejrzy. Wie, że widownia będzie liczna. Z tego żyje. Wie, że
Polacy uwielbiają ten język.
Ale którzy Polacy? Ci zgromadzeni pod gmachem Sądu Najwyższego
też? Tam mówi się przecież innym językiem, śpiewa Jacek Wójcicki, jest szacunek
dla kobiet i odmienności seksualnych. Na wiecu przed sądem trudno wypatrzyć
ludzi z Ranczo Łoje, zwolenników Smolastego (znajdźcie na YouTube), nie widać
robotników z hut i fabryk.
W1981 r. na spotkaniu w Ursusie Jacek Kuroń przemawiał ze sceny
do robotników z fabryki traktorów. Mówił prostym językiem, jakby był jednym z
nich, z papierosem w ustach, siedząc na krześle. On, przywódca potężnego
intelektualnie ruchu oporu, w tamtej chwili był przedstawicielem ludu. W
świecie Patryka Vegi nie spotkacie podobnych misjonarzy ruchu oporu, nie ma
Janka Lityńskiego tworzącego gazetkę wśród robotników Wałbrzycha, ze sceny
przed Sądem Najwyższym nie padają słowa skierowane do nich. Każdy mówi do
swoich, wyłącznie.
Zbigniew Hołdys
Faul
Mój ulubiony felietonista prof. Jan
Hartman lubi prowokować czytelników, co jest jedną z jego licznych zalet i
budzi moją zazdrość. Gość ma „łeb jak sklep”. Tym razem zaatakował miłośników
piłki nożnej, bezmyślnie - jego zdaniem - wpatrzonych w telewizory. „Oglądanie
mundialu jest w złym guście” - pisze Hartman na swoim blogu „Loose blues”, co
odebrałem jako faul. Jeszcze leżąc na murawie i zwijając się z bólu (trochę
symulowałem, żeby nabrać sędziego), postanowiłem na tę zniewagę odpowiedzieć.
Nie mogę dłużej grzać ławki i wybiegam na murawę bez żadnego trybu, po prostu
dlatego, że byłem wysłannikiem POLITYKI na dwa mundiale (Meksyk i RFN),
igrzyska olimpijskie (książka „Pan Bóg przyjechał do Monachium”) i napisałem
książkę „Moja gra” o tenisie, a noblesse oblige (czy trzeba naszym czytelnikom
tłumaczyć, co to znaczy?).
Jan Hartman nie
jest wrogiem piłki nożnej jako takiej („piękny sport”), ale uważa, że w
ostatnich latach zrobił się z tego „jeden wielki gnój”, nabijanie kabzy
piłkarskiej mafii i umacnianie dyktatorów, promocja polityków. Czekałem tylko,
kiedy profesor napisze, że futbol to opium dla mas. Oglądając mecze, nie chce
nam się o tym wszystkim myśleć, nie chce, bo nie chce, ale to nas nie usprawiedliwia
- twierdzi filozof.
I ma rację, ale
trudno podziwiać np., jak Katarina Witt tańczy na lodzie, jednocześnie cały
czas pamiętając, jaki wstrętny był Ulbricht i skorumpowany jest ruch olimpijski.
Pan profesor trochę z woleja potraktował najbardziej popularny sport na
świecie, widowisko, które pod względem oglądalności ustępuje tylko igrzyskom
olimpijskim. - Ze wszystkich rzeczy nieważnych piłka nożna jest najważniejsza-
miał powiedzieć papież JPII - chyba słusznie. Piłka zaspokaja jakieś potrzeby
milionów ludzi, w tym poczucie wspólnoty, tożsamości, a także rozrywkę i -
niestety - szowinizm, nacjonalizm, grę faul. Największe ligi europejskie w ubiegłym
sezonie miały 18 mld dol. przychodu (radzę profesorowi zainwestować np. w Manchester
United). Najjaśniejsza gwiazda futbolu, Ronaldo, jest zarazem najlepiej
opłacanym sportowcem, czyli jednak jest na świecie sprawiedliwość. Ludzie
głosują pilotami, nogami, portfelami.
Futbol, jak sama
nazwa wskazuje, pochodzi z Anglii, gdzie - jak pisze historyk - była to gra
plemienna, „zinstytucjonalizowana przemoc pomiędzy miejscowościami lub ich
częściami”. Do końca XVI w. była to rozrywka (?) zakazana przez królów. Jego
Wysokość Jan Hartman I nie byłby chyba taki surowy. Edykty królewskie nie
robiły jednak większego wrażenia. Samuel Pepys (czy trzeba naszym czytelnikom
przypominać, kto zacz?) zanotował w swoim dzienniku, że w Londynie pełno jest
piłki nożnej. W 1817 r. przyjaciel pisarza Waltera Scotta (czy trzeba...?)
ostrzegał, że w Szkocji mecze miejscowych zespołów są niebezpieczne, wywołują
duchy klanowe. Piłka nożna przekształciła się z ludowej pasji w wielki przemysł
w XIX w. w elitarnych szkołach i uczelniach brytyjskich, takich jak Cambridge,
gdzie ostatecznie uzgodniono rozmiar boiska, liczbę graczy (11), bramki z
siatką, wspólne przepisy, rzuty wolne i rzut karny. W 1863 r. powstało pierwsze
Stowarzyszenie Futbolu (11 klubów).
(Całą wiedzę czerpię z artykułu Leo Robsona, znanego krytyka brytyjskiego, w
„NewYorkerze”, któremu dziękuję za „asystę”).
Początkowo był to
sport dżentelmenów. Z czasem, kiedy skrócono dzień pracy w soboty i narodziło
się coś takiego jak week-end, pracodawcy (podobnie jak kiedyś nauczyciele ekskluzywnych
szkół) zaczęli popierać piłkę nożną jako rozrywkę dla świata pracy (a z czasem
także dla motłochu, który urządza burdy na trybunach i stadionach). Wiatach
70. XIX w. narodziły się rozgrywki pucharowe, pojawiła się duma lokalna i
kibicowanie, drużyny robotnicze mogły grać z drużyną Eton (czy trzeba...?).
Prawdopodobnie był to etap, na którym prof. Hartman chętnie by zatrzymał
piłkę, ale ta toczyła się dalej. W 1888 r. dopuszczono do zawodowego kopania
piłki, nastąpiła złowroga fuzja futbolu i pieniędzy. W Wielkiej Brytanii
powstała pierwsza liga, mecze wyjazdowe, kalendarz rozgrywek. System
zorganizowanej rywalizacji, opłacanej przez publiczność, nie miał już nic
wspólnego z rozrywką dżentelmenów. Futbol rozlał się po świecie, w 1904 r.
powstała FIFA (7 członków), uważana dziś przez wielu za źródło zła.
Przez wiele lat
Wielka Brytania królowała w piłce nożnej, ale moje pokolenie pamięta, jak w
1953 r. przegrała z Węgrami 3:6. Było to wydarzenie na miarę lądowania na
Księżycu. Telewizji jeszcze nie było, ale dzięki radiu wieść rozniosła się po
świecie. Na pałacyku ambasady brytyjskiej (a więc przegranej) wywieszono
prześcieradło dla zgromadzonych, na którym widniały dwie wielkie cyfry 3:6.
Żałuję, że nie było wtedy „telefonów fotograficznych”, miałbym dzisiaj selfie.
Tak dowiedzieli się o wyniku pasażerowie trolejbusów linii 51 i 54, które wtedy
kursowały po Alejach Ujazdowskich. „Złota jedenastka” Puskasa, Kocsisa,
Hidegkutiego i innych była na ustach wszystkich. Coraz silniejsze były namiętności,
coraz mocniejsza była telewizja, coraz większe były pieniądze. Coraz większa
korupcja. Czasy dżentelmenów na boisku i na trybunach minęły. Jak powiedział
pewien polityk, „pozostała garstka koneserów, którzy podziwiali piękno piłki
nożnej, cała reszta chciała, żeby wygrali nasi”.
Porównując piłkę nożną do „wielkiego
gnoju”, pan profesor boleśnie sfaulował mnie i moje otoczenie. Jestem bowiem
spowinowacony z autorem powieści „Gnój” (właśnie ukazała się w Hiszpanii pod
tytułem „Mierda”). Pisarz ma hopla na punkcie piłki nożnej i jest ostatnim żyjącym
kibicem Ruchu Chorzów. Pozostali umarli z rozpaczy. Na domiar złego mój wnuk
(12) nie widzi świata poza piłką nożną, którą trenuje od sześciu lat w
renomowanych klubach gminnych, najpierw Delta (Sadyba), a od roku Drukarz, w
ekskluzywnej dzielnicy Praga. W tej rodzinie „gnój” to komplement, a futbol to
jej raison d’etre. Czy trzeba naszym czytelnikom...
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz