Obóz
rządzący stawia swoim ludziom duże wymagania: należy mieć moralną giętkość,
zapomnieć o logice i uodpornić się na upokorzenia. Koszty takiej blankietowej
lojalności mogą być jednak ogromne.
Trzeba głosować,
nie ciesząc się. Uznawać, że dwie sprzeczne ze sobą opinie są prawdziwe.
Twierdzić, że czyjaś dymisja nastąpiła za zasługi. Mówić, że wprawdzie
konstytucja została naruszona, ale to było konieczne. Że klęska jest sukcesem,
a kapitulacja - aktem niezłomności. Że pieniądze się należały, ale i nie należały.
Że miało się rację, wprowadzając kozę, i ma się rację, ją wyprowadzając.
To kręcenie, lawirowanie, zaprzeczanie samemu sobie, proste kłamstwa i
te bardziej skomplikowane pojawiały się nieustannie, a już zwłaszcza przy
okazji kwestii ustaw sądowniczych, ustawy o IPN czy tzw. afery nagrodowej.
Wymagają one od ludzi władzy dużego samozaparcia, przekonania, że istnieje
wyższy sens takiej postawy. Że jeżeli nawet samemu się nie zawsze rozumie, to
jest jakaś mądrość wspólnoty i przywódcy, która przynosi alibi i ukojenie.
Powstaje specyficzny stan
zawierzenia, oddania własnej integralności w zewnętrzny zarząd. Nawet jeśli
oznacza to traumy i jednak okresowe lęki o przyszłość.
Krąg oddziaływania tego dziwnego stanu świadomości jest szeroki, poniżej wybrane
przykłady.
Prezydent
Niedługo przypada trzecia rocznica
zaprzysiężenia na urzędzie prezydenckim Andrzeja Dudy, który z emfazą
zapowiadał w Sejmie, że będzie niezłomnym strażnikiem konstytucji. Może nawet
dałoby się odtworzyć marzenie prezydenta o zachowaniu integralności,
odgrywaniu samodzielnej roli politycznej, ale bilans tej szarpaniny jest
głęboko smutny. Na koniec bowiem Jarosław Kaczyński w sprawach zasadniczych
osiągnął, co chciał, widowiskowo łamiąc opór lokatora Pałacu Prezydenckiego.
Duda dostał się do tej specyficznej szarej strefy, jaką wyznaczył dla
swoich ludzi lider PiS, z której od pewnego momentu - nie zawsze uświadamianego
- nie ma już ucieczki. Następuje rozkład politycznej osobowości, ale i moralne
zagubienie. Stąd może ta dziwaczna taktyka prezydenta, jak ostatnio w przypadku
Sądu Najwyższego. Jakby zarazem chciał być odważny i przestraszył się.
W przypadku Andrzeja Dudy zadziałała systemowa reguła uprawiania
polityki przez Kaczyńskiego. Polega ona na poddaniu wykonawców bezwzględnej próbie
dyscypliny. Jeśli czas tej swoistej tresury wydłuża się, a to za sprawą
objawienia ambicji czy manifestowania własnych przekonań, to tym gorzej dla
tresowanego. Bo tym bardziej finalne posłuszeństwo staje się widome, a dla
delikwenta dotkliwe. Teraz czeka Dudę dalszy ciąg gehenny sądowniczej i finał
nieszczęsnej kwestii referendum, którą prezydent przegra zarówno, kiedy się ono
odbędzie, jak i przepadnie. Ale nie byłoby pomysłu referendum, gdyby Duda nie
czuł, że jest przy Kaczyńskim nikim. W efekcie jednak nie powiększył swojej
samodzielności nawet o milimetr, a jeszcze ma kłopot. To pokazowa nauczka,
jakiej udziela prezes.
Etatowcy i zleceniobiorcy
W politycznym ekosystemie
Jarosława Kaczyńskiego najlepszą formę i świetne samopoczucie zachowują ci,
którzy zawrze i bez zbędnych wątpliwości swoje ambicje lokowali w cieniu
prezesa. Czują się bezpiecznie, bo wiedzą, że w razie czego mają bilet do
kapsuły ratunkowej. Największą integralność zachowali zatem tacy działacze PiS,
jak np. Joachim Brudziński, Mariusz Błaszczak, Ryszard Terlecki, Marek Suski,
którzy wysłani do jakichkolwiek zadań wykonają polecenia po prostu bez
zmrużenia oka. Osobną zaś kategorią są ludzie przez PiS wynajęci, jak choćby
szef MSZ Jacek Czaputowicz. Nie uraziło go - jak sam stwierdził - nazwanie przez prezesa Kaczyńskiego „eksperymentem”. A
ostatnio kwestię sporu polskich władz z Unią Europejską o praworządność
skomentował: „na razie stoimy na stanowisku, że my mamy rację”. Rozbrajająca
jest ta racja „na razie”. Można przypuszczać, że Czaputowicz szybko pojął
bardzo osobną logikę swego politycznego pracodawcy, gdzie prawda i racja są
uzależnione od sytuacji. Ale szczerość i prostoduszność ministra jest jeszcze
niepisowska, tu musi nadrobić.
Na wysoką pozycję stara się zasłużyć ponownie Zbigniew Ziobro, ale już
chyba na zawsze będzie napiętnowany jako zdrajca i spalony delfin. Może być
użyteczny, ale nigdy nie wróci do prawdziwych łask i głębszej konfidencji. Bo
ci, którzy odeszli, a potem powrócili z podkulonymi ogonami, nie mają już
szans na pokazanie się jako postaci kompletne, zintegrowane. Jeśli mają jakieś
znaczenie, to tylko z przyzwolenia Kaczyńskiego. Presja, z jaką musi żyć
Ziobro, polega na tym, że w każdej chwili może być strącony i nikt się za nim w
PiS nie ujmie.
Marszałkowie
Szczególnym przypadkiem jest Marek
Kuchciński, marszałek Sejmu, który należy do najbardziej zaufanych ludzi
prezesa, a zarazem najbardziej posłusznych. Tak bardzo, że dał sobie wcisnąć
laskę marszałkowską mimo bijącego w oczy braku predyspozycji do tej roboty. Na
jego przykładzie widać też inną cechę Kaczyńskiego: że lubi czasami podręczyć
swoich ludzi, ale też - dręczyć swoimi ludźmi innych. Zdaje się, że taką rolę
odgrywają np. Julia Przyłębska uzdatniająca TK, Beata Kempa zajmująca się
uchodźcami czy naprawiający wymiar sprawiedliwości poseł Piotrowicz; do
niedawna kimś takim był Macierewicz, wciąż jest Jacek Kurski. Do każdego z
tych zadań mógł prezes PiS wybrać kogoś bardziej akceptowalnego dla politycznego
„środka”, ale zdecydował się na takie persony po to, by dodatkowo upokorzyć swoich przeciwników. Jakby mówił: tak, właśnie
oni będą się tym zajmować, bo stać mnie na to.
Trzeba też wspomnieć o marszałku Senatu Stanisławie Karczewskim, który
jeszcze w czasie parlamentarnego kryzysu w2016 r. próbował pokazać swoją
odrębność lekarza-tradycyjnego inteligenta, bez powodzenia. Potem bardzo
chciał kandydować na prezydenta Warszawy. Ale zrezygnował w jednej chwili po
spotkaniu z prezesem Kaczyńskim, a z wypowiedzi marszałka wynikało, że pomysł z
kandydowaniem od początku był niemądry i tak naprawdę on sam nie wie, po co mu
to było. Czyli wrócił do obowiązującego kodu.
Politycy PiS często mówią, że ich pragnienia i ambicje nie mają żadnego
znaczenia wobec Sprawy, która jest ważniejsza niż ludzie. Chyba nie wiedzą, że
ujawniają w ten sposób chyba największe niebezpieczeństwo płynące z doktryny
PiS dla całego społeczeństwa - że liczy się tylko idea i wizja przywódcy, a
„koszty osobowe” są bardzo daleko w tej hierarchii.
Była parni premier
Gdy Beata Szydło prowadziła
kampanię wyborczą Andrzeja Dudy, była na swoim miejscu. Zdawało się, że jej
premierostwo będzie zasłużoną gratyfikacją za zasługi. Grillowanie zaczęło się
jednak od samego początku. Premier musiała wziąć, wraz z prezydentem, całą
odpowiedzialność za łamanie konstytucji, potem za walkę z Brukselą o Tuska, za
„nagrody”, wszystkie łamańce rządowe i resortowe, rozgrywające się wysoko ponad
nią, pod nadzorem Nowogrodzkiej.
Osobowość byłej premier osiągnęła stadium rozbicia, dygotu, gdy euforia
wymienia się z przygnębieniem, kiedy organizm zmuszany jest do walki, by za
chwilę wpadać w apatię i bezruch, jak choćby w czasie strajku osób
niepełnosprawnych. Może się pocieszać, że ma pewną popularność, jest
postrzegana jako swojska Beata, ale i ta sława niespodziewanie szybko przemija.
Wystarczy porównać tę pogodną, miłą panią z 2015 r. z dzisiejszą byłą premier
po przejściach, ze ściągniętą twarzą i smętnym wzrokiem, żeby zrozumieć, co
przeszła i czego w tym czasie wymagało od niej PiS. To może najbardziej
dramatyczny przykład tego, co może z człowiekiem zrobić tak toksyczna władza.
Oraz sytuacja, kiedy zapleczem politycznym rządu dowodzi ktoś inny niż premier.
To musi niszczyć psychikę.
Morawiecki
Dlatego niewiele chyba mniejszy
rozpad osobowości przydarzył się Mateuszowi Morawieckiemu, choć nie brak
opinii, że on tak zawsze miał. Droga dzisiejszego premiera do stanowiska nie
bardzo pasuje do wzorca, który sam dzisiaj prezentuje jako idealny: Polaka
swojaka, współczesnego żołnierza wyklętego, walczącego z obcymi i brzydzącego
się przeszłością - komunistyczną, liberalną i wszystkimi innymi.
Morawiecki, co mu się wypomina na prawicy, „wysługiwał się” jako bankier
kapitałowi zagranicznemu, na czym zarobił fortunę. A jako doradca Tuska, chcąc
nie chcąc, firmował wiele z rozwiązań, które PiS negowało i dzięki tej krytyce
w dużej mierze poszło po zwycięstwo prezydenckie i parlamentarne. Morawiecki
uosabia wiele sprzeczności i niekonsekwencji obozu władzy, co zapewne spowoduje
w końcu jakieś spektakularne pęknięcie.
Na razie komentatorzy, głównie zresztą teoretycznie niepisowscy,
rozpływają się z zachwytu, jak to Morawiecki pokazał sprawczość i geniusz w
sprawie złagodzenia ustawy o IPN, zapominając, że wcześniej objawił całkowity
brak sprawczości, kiedy ustawa wchodziła w życie. Nie tylko jej nie zapobiegł,
ale potem jej jeszcze nieudolnie bronił (słynna odpowiedź napytanie izraelskiego
dziennikarza). Zarówno decyzję o uchwaleniu ustawy, jak i o jej złagodzeniu
podjął Jarosław Kaczyński, który przyznał, że zrobił to z powodu nacisku USA.
Morawiecki musiał zaś bronić dwóch sprzecznych stanowisk i robić z siebie
niepoważną figurę. Lider PiS często tego od swoich ludzi wymaga.
Aby cokolwiek znaczyć w PiS, premier musiał głęboko wejść w
charakterystyczny język tej partii, pokrętny, niespójny i insynuacyjny.
Zmuszony jest wygłaszać bałamutne mowy dla naiwnych, ale gdyby nie chciał,
to by nie musiał. Wszędzie, poza najtwardszym kręgiem PiS i częścią
niepisowskich publicystów - wyraźnie
zauroczonych Morawieckim (jak wcześniej Dudą) - jego
wystąpienia brzmią kabaretowo. Zdanie premiera wygłoszone w Strasburgu, że
„zakucie Frasyniuka w kajdanki chyba było niepotrzebne”, to kwintesencja jego
metody, której grube szwy widoczne są z daleka. To „chyba” to było do wyborców
PiS, a „niepotrzebne” do pozostałych.
Kaczyński podzielił Morawieckiego na kilka części: dla twardego
elektoratu - żeby zastąpił „naszą Beatę”, dla Junckera - żeby szef KE go klepał
po głowie, i dla symetrystów - żeby go podziwiali i de mobilizowali opozycję.
Pytanie, jak długo sam Morawiecki udźwignie te wszystkie wersje i będzie
włączał właściwe taśmy w odpowiednim czasie. W Strasburgu mu się pomyliły i do
europosłów mówił tak jak na spotkaniach z wyborcami w terenie. A może o to
chodziło.
Gowin
Do zaciągu, który ma w swoich
biografiach Unię Wolności i Platformę, należy wicepremier Jarosław Gowin. On
również choruje na swoisty neofityzm, coraz bardziej nienawidzi Tuska i swojej
poprzedniej partii, tak bardzo, że wyparł ze świadomości, iż w jej rządach był
nawet ministrem sprawiedliwości. I to pełnym reformatorskich pomysłów,
upominającym się o wartości, o których jakoś w
rządzie PiS zapomniał, głuchy na łamanie konstytucji i praworządności.
Czy tej dewastacji dokonał Kaczyński, czy też po prostu zobaczył, z kim
ma do czynienia, i wiedział, jak po ten użyteczny kapitał sięgnąć? Trudno
dociec. Jarosław Gowin pozuje na męża stanu, nie chce widzieć, że brakuje mu
powagi, którą sam sobie odebrał, gdy poddał się masażom Kaczyńskiego i grze
politycznej, w której jest tylko pionkiem. Tzw. reforma nauki Gowina, po kilku
setkach poprawek, jest symbolem sytuacji samego Gowina, nieustannie
poprawianego konserwatywnego liberała, który dla spokoju ideowego sumienia
przystąpił do socjalrewolucjonistów.
Gliński
Gdzieś w tej kategorii mieści się
też inny wicepremier - Piotr Gliński. Także kiedyś w Unii Wolności. Postać w
zasadzie tragikomiczna, kiedyś premier techniczny, a teraz minister, który
wyrzuca i zwalnia, daje pieniądze (zwłaszcza
o. Rydzykowi) po uważaniu, ale według klucza partyjnego, cenzuruje kulturę i
historię. Czasami wpada w jakąś szewską irytację, może ma swoje godnościowe
limity, a funkcja i rola, jaką odgrywa, jakoś go w sumie uwiera.
Typowy nominat Kaczyńskiego, z którym się gdzieś kiedyś przypadkowo
zetknął i z którego kaprysu zaczął tę przedziwną karierę polityczną. Nie można
oprzeć się wrażeniu, że Piotr Gliński w swoim zacietrzewieniu i radykalizmie
coraz bardziej oddala się od Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, którego
jest profesorem. Tak jakby podjął decyzję, że jednak idzie za Kaczyńskim, a nie
za socjologią, bo prezes to większy konkret. Gowin, Gliński, także Ziobro i wielu
innych funkcjonują tylko w sztucznej konstrukcji stworzonej w 2015 r. Kiedy ta
się rozsypie, oni także przepadną.
Kaczyński
Nie można oprzeć się wrażeniu, że
Jarosław Kaczyński zdaje się lubić ten rodzaj uzależniania swoich ludzi,
polegający na tym, że odbiera im powagę, czyni z nich figury na tyle zabawne i
żałosne, że samodzielnie nic już nie znaczą. A politycy zależni od
Kaczyńskiego przenoszą te zwyczaje, reguły i zachowania
do dalszych kręgów, do tych,
którzy z kolei są zależni od nich. Tak powstaje ta osobliwa hierarchia.
W każdej partii znajdziemy działaczy, którzy odbiegają od kanonów
mądrości i przyzwoitości. Rzecz w tym, że świat polityki PiS jest szczególny,
choć wcale nie taki oryginalny. Każdy opis władzy autorytarnej, dworu
bezwzględnej monarchii, nasuwa myśl, że Kaczyński właśnie do zbudowania takich
konstrukcji dążył i je osiągnął. Że zachowania i kondycja jego ludzi to nie
patologia, odstępstwo od reguł, ale przeciwnie - to planowy wynik świadomych
zabiegów. Kaczyński powiedział w czasie swoich pierwszych rządów, ponad dekadę
temu, że nieważne, czyje ręce podnoszą się za jego projektami. To szczera
przestroga: zwolennicy PiS są okresowo przydatni, ale nikt za nich nie
zamierza umierać.
Droga bez powrotu
Akces do obozu władzy to niełatwy
los. Po zbliżeniu się do - nawiązując do znanej filmowej sagi - pisowskiej
„gwiazdy śmierci” ludzie zaczynają inaczej mówić, myśleć, zachowywać się; ulegają
specyficznemu stanowi akceptowanej, a może nawet dającej jakąś pokrętną
satysfakcję bezwolności. Po oddaleniu się od gwiazdy stopniowo powracają do
racjonalności i powszechnie stosowanej logiki. Spotkało to m.in. Giertycha,
Dorna, Kamińskiego, Kluzik-Rostkowską, Mężydłę, Ujazdowskiego nawet dwukrotnie,
i wielu innych. Wszyscy oni wygadywali kiedyś niestworzone rzeczy, których
zapewne sami dzisiaj nie rozumieją i nie chcą pamiętać, ale się od tego
ciążenia uwolnili. Złowrogość tej gwiazdy dostrzegali przez pewien czas nawet
Ziobro, Bielan, Sellin i Kurski. Ale potem wrócili na jej orbitę. Niektórzy,
jak były poseł Nowoczesnej Zbigniew Gryglas, sami świadomie się ku gwieździe
udali. I już mówią Kaczyńskim, bronią polityki Imperium, są bardziej zagorzali
niż pisowscy weterani.
Siła ciążenia pancernej gwiazdy jest znaczna. Dzięki niej można okazywać
reszcie poczucie wyższości, co musi sprawiać zwykłą przyjemność. Ale cena
pozostawania w jej zasięgu jest wysoka. Dzisiaj wydaje się, także często
komentatorom niepisowskim, że świat Kaczyńskiego wygrywa, że to tam okazała się
być ulokowana historyczna i społeczna racja, cokolwiek byśmy o tym sądzili.
Dlatego kompromitacja poza światem Kaczyńskiego wydaje się wielu ludziom
nieważna, ponieważ władza, posady, pieniądze i kryteria normalności są teraz w
rękach PiS. Ale tak przecież nie będzie wiecznie.
Wciąż nie ma twardych dowodów na trwałość populistycznej rewolucji. A inwestycja
w Kaczyńskiego i jego wizje wymaga niemal straceńczych poświęceń i rezygnacji
z poczucia integralności w stopniu dotąd niespotykanym w polskiej polityce. Po
tym, co PiS zrobił z państwem, jego systemem, prawem, całymi branżami,
środowiskami, tysiącami ludzi, nic już nie będzie takie samo. To nie jest
zwykły obrót politycznej sceny.
Coraz bardziej widać, że prezes obozu rządzącego zabrał swoich ludzi w
drogę bez powrotu. A ci postawili wszystko na jedną kartę. Jednak ewentualne
przebudzenie ponownie w świecie liberalnej demokracji, który może nagle
powrócić, będzie nieprzyjemne. Zwłaszcza dla tych „wynajętych”, na zlecenie,
urzeczonych zagwarantowanym przez prezesa brakiem piekła. Dla rozmaitych
pochlebców, poputczików, propagandowych wyrobników, nadgorliwych urzędników,
wojskowych, prokuratorów, sędziów, samorządowców, usłużnej profesury itd.
Zleceniodawcy, czyli politycy PiS, mogą jeszcze uciec do Sejmu czy
europarlamentu (choć i oni nie mogą być pewni bezkarności). Ale dla pomocników
nie wystarczy tam miejsca. Oni pozostaną na łasce nowych zwycięzców. A przy
tym stanie emocji, kiedy - jak nigdy w takiej skali wcześniej - radykalny
antypisowski hejt wylewa się choćby z internetu, kolejnego przebaczenia nie
będzie. Jeszcze po 2007 r. było to możliwe, teraz już nie.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz