środa, 11 lipca 2018

Ofiary Gwiazdy Śmierci



Obóz rządzący stawia swoim ludziom duże wymagania: należy mieć moralną giętkość, zapomnieć o logice i uodpornić się na upokorzenia. Koszty takiej blankietowej lojalności mogą być jednak ogromne.

Trzeba głosować, nie ciesząc się. Uznawać, że dwie sprzeczne ze sobą opinie są prawdziwe. Twierdzić, że czyjaś dymisja nastąpiła za zasługi. Mówić, że wprawdzie konstytucja została na­ruszona, ale to było konieczne. Że klęska jest sukcesem, a kapitulacja - aktem niezłomności. Że pieniądze się należały, ale i nie na­leżały. Że miało się rację, wprowadzając kozę, i ma się rację, ją wyprowadzając.
   To kręcenie, lawirowanie, zaprzeczanie samemu so­bie, proste kłamstwa i te bardziej skomplikowane poja­wiały się nieustannie, a już zwłaszcza przy okazji kwe­stii ustaw sądowniczych, ustawy o IPN czy tzw. afery nagrodowej. Wymagają one od ludzi władzy duże­go samozaparcia, przekonania, że istnieje wyższy sens takiej postawy. Że jeżeli nawet samemu się nie zawsze rozumie, to jest jakaś mądrość wspól­noty i przywódcy, która przynosi alibi i ukojenie.
Powstaje specyficzny stan zawierzenia, oddania własnej integralności w zewnętrzny zarząd. Na­wet jeśli oznacza to traumy i jednak okresowe lęki o przyszłość. Krąg oddziaływania tego dziwnego stanu świadomości jest szeroki, poniżej wybra­ne przykłady.


Prezydent
Niedługo przypada trzecia rocznica zaprzysięże­nia na urzędzie prezydenckim Andrzeja Dudy, który z emfazą zapowiadał w Sejmie, że będzie niezłomnym strażnikiem konstytucji. Może nawet dałoby się odtworzyć marzenie prezydenta o zachowaniu integralności, odgrywaniu samodzielnej roli politycznej, ale bilans tej szarpaniny jest głęboko smutny. Na koniec bowiem Jarosław Kaczyński w sprawach zasadniczych osiągnął, co chciał, wido­wiskowo łamiąc opór lokatora Pałacu Prezydenckiego.
   Duda dostał się do tej specyficznej szarej strefy, jaką wyznaczył dla swoich ludzi lider PiS, z której od pewnego momentu - nie zawsze uświadamianego - nie ma już ucieczki. Następuje roz­kład politycznej osobowości, ale i moralne zagubienie. Stąd może ta dziwaczna taktyka prezydenta, jak ostatnio w przypadku Sądu Najwyższego. Jakby zarazem chciał być odważny i przestraszył się.
   W przypadku Andrzeja Dudy zadziałała systemowa reguła uprawiania polityki przez Kaczyńskiego. Polega ona na podda­niu wykonawców bezwzględnej próbie dyscypliny. Jeśli czas tej swoistej tresury wydłuża się, a to za sprawą objawienia ambi­cji czy manifestowania własnych przekonań, to tym gorzej dla tresowanego. Bo tym bardziej finalne posłuszeństwo staje się widome, a dla delikwenta dotkliwe. Teraz czeka Dudę dalszy ciąg gehenny sądowniczej i finał nieszczęsnej kwestii referendum, którą prezydent przegra zarówno, kiedy się ono odbędzie, jak i przepadnie. Ale nie byłoby pomysłu referendum, gdyby Duda nie czuł, że jest przy Kaczyńskim nikim. W efekcie jednak nie powiększył swojej samodzielności nawet o milimetr, a jeszcze ma kłopot. To pokazowa nauczka, jakiej udziela prezes.

Etatowcy i zleceniobiorcy
W politycznym ekosystemie Jarosława Kaczyńskiego najlepszą formę i świetne samopoczucie zachowują ci, którzy zawrze i bez zbędnych wątpliwości swoje ambicje lokowali w cieniu prezesa. Czują się bezpiecznie, bo wiedzą, że w razie czego mają bilet do kapsuły ratunkowej. Największą integralność zachowali zatem tacy działacze PiS, jak np. Joachim Brudziński, Mariusz Błaszczak, Ryszard Terlecki, Marek Suski, którzy wysłani do jakichkol­wiek zadań wykonają polecenia po prostu bez zmrużenia oka. Osobną zaś kategorią są ludzie przez PiS wynajęci, jak choćby szef MSZ Jacek Czaputowicz. Nie uraziło go - jak sam stwierdził - nazwanie przez prezesa Kaczyńskiego „eksperymentem”. A ostatnio kwestię sporu polskich władz z Unią Europejską o praworządność skomentował: „na razie stoimy na stanowisku, że my mamy rację”. Rozbrajająca jest ta racja „na razie”. Można przypuszczać, że Cza­putowicz szybko pojął bardzo osobną logikę swego politycznego pracodawcy, gdzie prawda i racja są uzależnione od sytuacji. Ale szcze­rość i prostoduszność ministra jest jeszcze niepisowska, tu musi nadrobić.
   Na wysoką pozycję stara się zasłużyć ponownie Zbigniew Ziobro, ale już chy­ba na zawsze będzie napiętnowany jako zdrajca i spalony delfin. Może być użyteczny, ale nigdy nie wróci do praw­dziwych łask i głębszej konfidencji. Bo ci, którzy odeszli, a potem powró­cili z podkulonymi ogonami, nie mają już szans na pokazanie się jako postaci kompletne, zintegrowane. Jeśli mają jakieś znaczenie, to tylko z przyzwole­nia Kaczyńskiego. Presja, z jaką musi żyć Ziobro, polega na tym, że w każdej chwili może być strącony i nikt się za nim w PiS nie ujmie.

Marszałkowie
Szczególnym przypadkiem jest Marek Kuchciński, marszałek Sejmu, który należy do najbardziej zaufanych ludzi prezesa, a zara­zem najbardziej posłusznych. Tak bardzo, że dał sobie wcisnąć laskę marszałkowską mimo bijące­go w oczy braku predyspozycji do tej roboty. Na jego przykładzie widać też inną cechę Kaczyńskiego: że lubi czasami podręczyć swoich ludzi, ale też - dręczyć swoimi ludźmi innych. Zdaje się, że taką rolę odgrywają np. Julia Przyłębska uzdatniająca TK, Beata Kempa zajmująca się uchodźcami czy na­prawiający wymiar sprawiedliwości poseł Piotrowicz; do niedawna kimś takim był Macierewicz, wciąż jest Ja­cek Kurski. Do każdego z tych zadań mógł prezes PiS wybrać kogoś bar­dziej akceptowalnego dla politycz­nego „środka”, ale zdecydował się na takie persony po to, by dodatkowo upokorzyć swoich przeciwników. Jakby mówił: tak, właśnie oni będą się tym zajmować, bo stać mnie na to.
   Trzeba też wspomnieć o marszałku Senatu Stanisławie Kar­czewskim, który jeszcze w czasie parlamentarnego kryzysu w2016 r. próbował pokazać swoją odrębność lekarza-tradycyj­nego inteligenta, bez powodzenia. Potem bardzo chciał kandy­dować na prezydenta Warszawy. Ale zrezygnował w jednej chwili po spotkaniu z prezesem Kaczyńskim, a z wypowiedzi marszałka wynikało, że pomysł z kandydowaniem od początku był niemą­dry i tak naprawdę on sam nie wie, po co mu to było. Czyli wrócił do obowiązującego kodu.
   Politycy PiS często mówią, że ich pragnienia i ambicje nie mają żadnego znaczenia wobec Sprawy, która jest ważniejsza niż ludzie. Chyba nie wiedzą, że ujawniają w ten sposób chyba największe niebezpieczeństwo płynące z doktryny PiS dla całego społeczeństwa - że liczy się tylko idea i wizja przywódcy, a „koszty osobowe” są bardzo daleko w tej hierarchii.

Była parni premier
Gdy Beata Szydło prowadziła kampanię wyborczą Andrzeja Dudy, była na swoim miejscu. Zdawało się, że jej premierostwo będzie zasłużoną gratyfikacją za zasługi. Grillowanie zaczęło się jednak od samego początku. Premier musiała wziąć, wraz z pre­zydentem, całą odpowiedzialność za łamanie konstytucji, potem za walkę z Brukselą o Tuska, za „nagrody”, wszystkie łamańce rządowe i resortowe, rozgrywające się wysoko ponad nią, pod nadzorem Nowogrodzkiej.
   Osobowość byłej premier osiągnęła stadium rozbicia, dygo­tu, gdy euforia wymienia się z przygnębieniem, kiedy organizm zmuszany jest do walki, by za chwilę wpadać w apatię i bezruch, jak choćby w czasie strajku osób niepełnosprawnych. Może się pocieszać, że ma pewną popularność, jest postrzegana jako swojska Beata, ale i ta sława niespodziewanie szybko przemija. Wystarczy porównać tę pogodną, miłą panią z 2015 r. z dzisiej­szą byłą premier po przejściach, ze ściągniętą twarzą i smętnym wzrokiem, żeby zrozumieć, co przeszła i czego w tym czasie wy­magało od niej PiS. To może najbardziej dramatyczny przykład tego, co może z człowiekiem zrobić tak toksyczna władza. Oraz sytuacja, kiedy zapleczem politycznym rządu dowodzi ktoś inny niż premier. To musi niszczyć psychikę.

Morawiecki
Dlatego niewiele chyba mniejszy rozpad osobowości przyda­rzył się Mateuszowi Morawieckiemu, choć nie brak opinii, że on tak zawsze miał. Droga dzisiejszego premiera do stanowiska nie bardzo pasuje do wzorca, który sam dzisiaj prezentuje jako ideal­ny: Polaka swojaka, współczesnego żołnierza wyklętego, walczą­cego z obcymi i brzydzącego się przeszłością - komunistyczną, liberalną i wszystkimi innymi.
   Morawiecki, co mu się wypomina na prawicy, „wysługiwał się” jako bankier kapitałowi zagranicznemu, na czym zarobił fortunę. A jako doradca Tuska, chcąc nie chcąc, firmował wiele z rozwią­zań, które PiS negowało i dzięki tej krytyce w dużej mierze po­szło po zwycięstwo prezydenckie i parlamentarne. Morawiecki uosabia wiele sprzeczności i niekonsekwencji obozu władzy, co zapewne spowoduje w końcu jakieś spektakularne pęknięcie.
   Na razie komentatorzy, głównie zresztą teoretycznie niepisowscy, rozpływają się z zachwytu, jak to Morawiecki pokazał sprawczość i geniusz w sprawie złagodzenia ustawy o IPN, zapo­minając, że wcześniej objawił całkowity brak sprawczości, kiedy ustawa wchodziła w życie. Nie tylko jej nie zapobiegł, ale potem jej jeszcze nieudolnie bronił (słynna odpowiedź napytanie izra­elskiego dziennikarza). Zarówno decyzję o uchwaleniu ustawy, jak i o jej złagodzeniu podjął Jarosław Kaczyński, który przyznał, że zrobił to z powodu nacisku USA. Morawiecki musiał zaś bronić dwóch sprzecznych stanowisk i robić z siebie niepoważ­ną figurę. Lider PiS często tego od swoich ludzi wymaga.
   Aby cokolwiek znaczyć w PiS, premier musiał głęboko wejść w charakterystyczny język tej partii, pokrętny, niespójny i insynuacyjny. Zmuszony jest wygłaszać bałamutne mowy dla na­iwnych, ale gdyby nie chciał, to by nie musiał. Wszędzie, poza najtwardszym kręgiem PiS i częścią niepisowskich publicystów - wyraźnie zauroczonych Morawieckim (jak wcześniej Dudą) - jego wystąpienia brzmią kabaretowo. Zdanie premiera wygło­szone w Strasburgu, że „zakucie Frasyniuka w kajdanki chyba było niepotrzebne”, to kwintesencja jego metody, której grube szwy widoczne są z daleka. To „chyba” to było do wyborców PiS, a „niepotrzebne” do pozostałych.
   Kaczyński podzielił Morawieckiego na kilka części: dla twarde­go elektoratu - żeby zastąpił „naszą Beatę”, dla Junckera - żeby szef KE go klepał po głowie, i dla symetrystów - żeby go podziwiali i de mobilizowali opozycję. Pytanie, jak długo sam Morawiecki udźwignie te wszystkie wersje i będzie włączał właściwe taśmy w odpowiednim czasie. W Strasburgu mu się pomyliły i do europosłów mówił tak jak na spotkaniach z wyborcami w terenie. A może o to chodziło.

Gowin
Do zaciągu, który ma w swoich biografiach Unię Wolności i Platformę, należy wicepremier Jarosław Gowin. On również choruje na swoisty neofityzm, coraz bardziej nienawidzi Tuska i swojej poprzedniej partii, tak bardzo, że wyparł ze świadomości, iż w jej rządach był nawet ministrem sprawiedliwości. I to peł­nym reformatorskich pomysłów, upominającym się o wartości, o których jakoś w rządzie PiS zapomniał, głuchy na łamanie kon­stytucji i praworządności.
   Czy tej dewastacji dokonał Kaczyński, czy też po prostu zo­baczył, z kim ma do czynienia, i wiedział, jak po ten użyteczny kapitał sięgnąć? Trudno dociec. Jarosław Gowin pozuje na męża stanu, nie chce widzieć, że brakuje mu powagi, którą sam sobie odebrał, gdy poddał się masażom Kaczyńskiego i grze politycznej, w której jest tylko pionkiem. Tzw. reforma nauki Gowina, po kil­ku setkach poprawek, jest symbolem sytuacji samego Gowina, nieustannie poprawianego konserwatywnego liberała, który dla spokoju ideowego sumienia przystąpił do socjalrewolucjonistów.

Gliński
Gdzieś w tej kategorii mieści się też inny wicepremier - Piotr Gliński. Także kiedyś w Unii Wolności. Postać w zasadzie tragiko­miczna, kiedyś premier techniczny, a teraz minister, który wyrzuca i zwalnia, daje pieniądze (zwłaszcza o. Rydzykowi) po uważaniu, ale według klucza partyjnego, cenzuruje kulturę i historię. Czasa­mi wpada w jakąś szewską irytację, może ma swoje godnościowe limity, a funkcja i rola, jaką odgrywa, jakoś go w sumie uwiera.
   Typowy nominat Kaczyńskiego, z którym się gdzieś kiedyś przy­padkowo zetknął i z którego kaprysu zaczął tę przedziwną karierę polityczną. Nie można oprzeć się wrażeniu, że Piotr Gliński w swo­im zacietrzewieniu i radykalizmie coraz bardziej oddala się od In­stytutu Filozofii i Socjologii PAN, którego jest profesorem. Tak jakby podjął decyzję, że jednak idzie za Kaczyńskim, a nie za socjologią, bo prezes to większy konkret. Gowin, Gliński, także Ziobro i wie­lu innych funkcjonują tylko w sztucznej konstrukcji stworzonej w 2015 r. Kiedy ta się rozsypie, oni także przepadną.

Kaczyński
Nie można oprzeć się wrażeniu, że Jarosław Kaczyński zdaje się lubić ten rodzaj uzależniania swoich ludzi, polegający na tym, że odbiera im powagę, czyni z nich figury na tyle zabawne i ża­łosne, że samodzielnie nic już nie znaczą. A politycy zależni od Kaczyńskiego przenoszą te zwyczaje, reguły i zachowania
do dalszych kręgów, do tych, którzy z kolei są zależni od nich. Tak powstaje ta osobliwa hierarchia.
   W każdej partii znajdziemy działaczy, którzy odbiegają od kano­nów mądrości i przyzwoitości. Rzecz w tym, że świat polityki PiS jest szczególny, choć wcale nie taki oryginalny. Każdy opis wła­dzy autorytarnej, dworu bezwzględnej monarchii, nasuwa myśl, że Kaczyński właśnie do zbudowania takich konstrukcji dążył i je osiągnął. Że zachowania i kondycja jego ludzi to nie patologia, odstępstwo od reguł, ale przeciwnie - to planowy wynik świado­mych zabiegów. Kaczyński powiedział w czasie swoich pierwszych rządów, ponad dekadę temu, że nieważne, czyje ręce podnoszą się za jego projektami. To szczera przestroga: zwolennicy PiS są okre­sowo przydatni, ale nikt za nich nie zamierza umierać.

Droga bez powrotu
Akces do obozu władzy to niełatwy los. Po zbliżeniu się do - na­wiązując do znanej filmowej sagi - pisowskiej „gwiazdy śmierci” ludzie zaczynają inaczej mówić, myśleć, zachowywać się; ule­gają specyficznemu stanowi akceptowanej, a może nawet da­jącej jakąś pokrętną satysfakcję bezwolności. Po oddaleniu się od gwiazdy stopniowo powracają do racjonalności i powszech­nie stosowanej logiki. Spotkało to m.in. Giertycha, Dorna, Kamińskiego, Kluzik-Rostkowską, Mężydłę, Ujazdowskiego nawet dwukrotnie, i wielu innych. Wszyscy oni wygadywali kiedyś nie­stworzone rzeczy, których zapewne sami dzisiaj nie rozumieją i nie chcą pamiętać, ale się od tego ciążenia uwolnili. Złowrogość tej gwiazdy dostrzegali przez pewien czas nawet Ziobro, Bielan, Sellin i Kurski. Ale potem wrócili na jej orbitę. Niektórzy, jak były poseł Nowoczesnej Zbigniew Gryglas, sami świadomie się ku gwieździe udali. I już mówią Kaczyńskim, bronią polityki Imperium, są bardziej zagorzali niż pisowscy weterani.
   Siła ciążenia pancernej gwiazdy jest znaczna. Dzięki niej można okazywać reszcie poczucie wyższości, co musi sprawiać zwykłą przyjemność. Ale cena pozostawania w jej zasięgu jest wysoka. Dzisiaj wydaje się, także często komentatorom niepisowskim, że świat Kaczyńskiego wygrywa, że to tam okazała się być uloko­wana historyczna i społeczna racja, cokolwiek byśmy o tym sądzili. Dlatego kompromitacja poza światem Kaczyńskiego wydaje się wielu ludziom nieważna, ponieważ władza, posady, pieniądze i kryteria normalności są teraz w rękach PiS. Ale tak przecież nie będzie wiecznie.
   Wciąż nie ma twardych dowodów na trwałość populistycznej rewolucji. A inwestycja w Kaczyńskiego i jego wizje wymaga nie­mal straceńczych poświęceń i rezygnacji z poczucia integralno­ści w stopniu dotąd niespotykanym w polskiej polityce. Po tym, co PiS zrobił z państwem, jego systemem, prawem, całymi bran­żami, środowiskami, tysiącami ludzi, nic już nie będzie takie samo. To nie jest zwykły obrót politycznej sceny.
   Coraz bardziej widać, że prezes obozu rządzącego zabrał swo­ich ludzi w drogę bez powrotu. A ci postawili wszystko na jedną kartę. Jednak ewentualne przebudzenie ponownie w świecie liberalnej demokracji, który może nagle powrócić, będzie nie­przyjemne. Zwłaszcza dla tych „wynajętych”, na zlecenie, urze­czonych zagwarantowanym przez prezesa brakiem piekła. Dla rozmaitych pochlebców, poputczików, propagandowych wyrob­ników, nadgorliwych urzędników, wojskowych, prokuratorów, sędziów, samorządowców, usłużnej profesury itd.
   Zleceniodawcy, czyli politycy PiS, mogą jeszcze uciec do Sejmu czy europarlamentu (choć i oni nie mogą być pewni bezkarno­ści). Ale dla pomocników nie wystarczy tam miejsca. Oni pozo­staną na łasce nowych zwycięzców. A przy tym stanie emocji, kiedy - jak nigdy w takiej skali wcześniej - radykalny antypisowski hejt wylewa się choćby z internetu, kolejnego przebaczenia nie będzie. Jeszcze po 2007 r. było to możliwe, teraz już nie.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz