Pakt z diabłem
Wśród klęsk nazywanych przez PiS
zwycięstwami pragnę wskazać prawdziwe zwycięstwo tej partii - sformatowanie
elektoratu, który wszystkie kłamstwa PiS kupuje. Jest ono nie tylko autentyczne
i fundamentalne. Na nim opiera się stałe poparcie dla PiS i szansa tej partii
na następną wygraną.
Formatowanie
elektoratu przez PiS trwa od lat. To swoista tresura, w której zadania są
coraz bardziej skomplikowane, a poprzeczka umieszczana coraz wyżej. Kłamstwa
są coraz bardziej absurdalne, kolejni ludzie podsuwani elektoratowi do
nienawidzenia nadają się do tego coraz mniej, a akceptacja kolejnych działań
partii wymaga już nie nadwątlonego sumienia, ale kompletnego braku empatii.
Zadania są trudne, ale formatowanie przynosi imponujące efekty. Układ
trawienny uczy się akceptować kłamstwa piramidalne, manipulacje monstrualne,
czyny podłe.
Takich umiejętności
nie zdobywa się z dnia na dzień. To efekt mozolnego, wieloletniego treningu.
Jeśli już uwierzyłeś, że efektem całych lat najwyższego wzrostu gospodarczego
na kontynencie jest kraj w stanie ruiny, przechodzisz szczebel wyżej. Musisz
uwierzyć, że aferą stulecia nie jest przekręcenie kilku miliardów złotych, ale
drogie wino i ośmiorniczki. Uwierzyłeś? W porządku. W następnym etapie musisz
uwierzyć, że sędziowie to banda złodziei, a podeptanie Trybunału
Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego to reforma. Łyknąłeś? W następnym etapie
musisz uwierzyć, że 1:27 to wygrana, upadek prestiżu, to świadectwo potęgi, a
samotność to dowód siły. Jeśli zdałeś i ten egzamin, bądź gotowy na test
ostateczny. Musisz uwierzyć, że odkręcenie niezbędnej chwilę wcześniej ustawy
to tryumf. Pisanie ustaw w obcych stolicach to dowód mocy państwa. A przeprowadzenie
wszystkich zmian w 10 godzin to znak żywotności demokracji.
Zadania wydają się
skomplikowane, a jednak imponująco rozwiązują je miliony ludzi. Niektórzy tu i
ówdzie mają wątpliwości, na moment się wahają, ale w końcu niemal zawsze
odgadują prawdziwą odpowiedź i przechodzą do następnego etapu.
Jarosław Kaczyński
i Mateusz Morawiecki są notorycznymi kłamcami, ale w sumie nie różnią się od
swych politycznych pobratymców. Trump jest kłamcą patologicznym, podobnie jak
Orban czy Erdogan. Dlaczego mieliby nie być, skoro za kolejne kłamstwa dostają
coraz większe premie i bonusy. Dlaczego Kaczyński i Morawiecki mieliby zacząć
mówić prawdę, skoro kłamstwo im popłaca? A popłaca tak długo, jak długo prawie
40 procent Polaków jest w stanie uznać kłamstwo za prawdę, a przynajmniej
prawdą je nazwać.
Tresowanie
elektoratu wymaga jednak czegoś więcej niż lekcji z nazywania bieli czernią. By
sprawić, że osiągnie on w tym wprawę, należy uczynić go wspólnikiem własnych
podłości. To lekcja przerabiana już przez innych dyktatorów i autokratów. Orban
forsuje prawo, według którego ktoś pomagający uchodźcom, a więc „potencjalnym
terrorystom”, ponosi za to odpowiedzialność karną. Trump oddziela tysiące
dzieci uchodźców od rodziców i nie reaguje na płacz i łzy. Erdogan pod
pretekstem walki z uczestnikami zamachu stanu aresztuje dziesiątki tysięcy
niewinnych ludzi.
A potem każą oni
swym zwolennikom poprzeć te akty barbarzyństwa, czyniąc ich moralnie
współwinnymi.
W Polsce też
mieliśmy podobne etapy tresury. Jeśli uwierzyłeś w „resortowe dzieci”, musisz
uwierzyć w „gorszy sort Polaków”, w następnym etapie w „wyposażonych w gen zdrady”,
w kolejnym w „oderwanych od koryta” oraz w „zdradzieckie mordy i kanalie”,
wreszcie w „kastę”. Uwierzyłeś we wszystko, nauczyłeś się niechęci, antypatii,
a może też odrazy i nienawiści? Dobrze, ale to może wciąż za mało. Musisz
wejść do kolejnego piekielnego kręgu. Tu przydadzą się protestujący w sejmie
niepełnosprawni. Jeśli jesteś gotów także ich potępić, jeśli patrzysz na nich z
pogardą, jeśli wyzbędziesz się współczucia i wszelkiej empatii, to jesteś nasz,
to chyba już naprawdę nie ma niczego takiego, czego zaakceptować nie dasz rady.
W tym momencie kurs znieczulicy i elastyczności chyba naprawdę można uznać za
zdany celująco.
Wszystkie te lekcje
są oczywiście środkiem do celu. A cel jest jeden, ambitny i ostateczny Tak
sformatowany człowiek - gotów przełknąć każde kłamstwo, zaakceptować każdą
brednię, odwrócić się od każdego poniżanego - jest już skorumpowany moralnie.
Teraz wystarczy dopełnić transakcji i odpowiednio go za to nagrodzić. Nie ulgą
podatkową, nie jakąś obietnicą, ale konkretem - gotówką oraz perspektywą
faustowskiej transakcji. Zapomniałeś o prawdzie, litości i przyzwoitości, a w
zamian możesz swym głosem, oddanym w lokalu wyborczym, uczestniczyć w
zwycięstwie nie partii, ale dobra, które wcześniej partia zdefiniowała, a ty
przyjąłeś, bo już się tego nauczyłeś.
Ustawia o IPN może
przegrała, ale Instytut Podłości Narodowej święci tryumfy.
Tomasz Lis
Czy remis to to samo co remis?
Biję
się w piersi. Obrzucam się najgorszymi inwektywami dotyczącymi mojej inteligencji.
Posypuję głowę popiołem. Przyjmuję cały hejt na siebie. Rozumiem wyzwiska,
wstydzę się i przepraszam. Tak to jest, kiedy taki jak ja głupek próbuje ścigać
się z geniuszem rządzących strategów.
Pan Mateusz Morawiecki swoim oświadczeniem na temat zmian w
ustawie o IPN wyjaśnił mi całokształt. Wczoraj dopiero doszło do mnie,
dlaczego porażka w głosowaniu 27:1 była zwycięstwem. W tej sytuacji porażki z
Senegalem i Kolumbią to też zwycięstwa, a dopiero wygrana z Japonią znikomą porażką.
Po to łamie się konstytucję, żeby udowodnić, jak ona jest ważna. To dlatego
pytania referendalne są tak głupie, żeby dać znać, że mogą być mądrzejsze.
Ustawa o IPN była zła. Zdenerwowała najbliższych sojuszników i dość gwałtownie
dali temu wyraz. Okazało się, że była zła specjalne. Po to, żeby świat się nami
zainteresował. Prawdą jest, że zainteresowanie Puszczą Białowieską wzrosło,
kiedy zaczęliśmy ją wycinać. Kto by o nas myślał w Europie, gdyby nie zmiany w
sądownictwie i Trybunale Konstytucyjnym? Co to za sukces na mundialu wyjść z
grupy? Wygrać mecz o honor, nie dotykając przez ostatnie 10 minut piłki, to
dopiero jest sukces. Mówi na ten temat cały piłkarski świat, a w Japonii
kochają Polskę jak nigdy dotąd.
Panie premierze - wytłumaczył pan genialnie całe rządy PiS.
To, co mnie tak denerwowało, już nie istnieje. Nie musi się pan odwoływać do
historii Polski czy też do literatury, bo wiadomo, że z tym u pana słabo.
Logika czynienia świadomie zła, po to, żeby zauważyć dobro, jest genialna.
Mam grupę przyjaciół, z którymi obstawiamy wyniki mundial
owe. Toczą zażartą dyskusję, czy remis to jest remis, czy też coś innego.
Przekażę im myśl wynikającą z pana geniuszu i przebiegłej strategii. Jeśli
przegrana jest zwycięstwem, to remis jeszcze bardziej. Cieszę się, że opiekuje
się moim krajem mędrzec. Uważam też, że mógłby pan ożywić swoje garnitury
jakąś broszką.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i
producentem telewizyjnym
Słodkie życie+
Kumpel zadzwonił i zaklął mnie, żebym mówił
prawdę. Spytałem, w jakiej sprawie. Uroczystym tonem odparł, że w ważnej. Lubię
go, więc powiedziałem: - Spróbuję. - Czy to ty - zapytał - piszesz przemówienia
premierowi Morawieckiemu i scenariusze uroczystości dla rządu? Przez chwilę
chciałem przytaknąć, ale byłem ciekaw dalszego ciągu tego żartu. Zaryzykowałem
więc odpowiedź mieszaną: - Owszem, proponowano mi udział w konkursie
zamkniętym, ale podziękowałem, bo jestem za słaby. Teraz obowiązuje miś do
sześcianu.
Dwa puste,
odmalowane jak na odpust, samoloty pasażerskie stojące na lotnisku Chopina
byty głównymi bohaterami wielkiego polityczno-artystycznego tortu. Wisienką
zaś wicepremier Piotr Gliński, który odczytał aeroplanom fragment prozy
Jarosława Kaczyńskiego, a potem zrobił sobie pamiątkową fotografię, na której
bezbłędnie podrywa dreamlinera do lotu. „Umieszczenie na kadłubach konturów
Polski oraz biało-czerwonej flagi jest wyrazem zaangażowania PLL Lot w misję
promowania kraju i dumy z jego niepodległości. Wszędzie tam, gdzie polecą te
samoloty przypominać będą, że Polska to kraj silny, szanujący swe dziedzictwo,
a także odważnie patrzący w przyszłość. Samoloty w specjalnym malowaniu
okolicznościowym staną się ambasadorami naszej niepodległości” - zachłystywał
się premier Morawiecki. Maszyny stały cierpliwie, słuchając, jak „Kukułeczka
kuka” w wykonaniu Mazowsza. 300 pasażerów, których uziemiono na lotnisku z
powodu opisanej wyżej rządowej uroczystości - przeciwnie. Właściwie nie ma co
zwalać na uroczystość. Tylko w ostatnim miesiącu nasze narodowe linie odwołały
333 rejsy, a niemal 3 tys. było opóźnionych. I co z tego? Najważniejsze, że
flagi są namalowane, a partia rządząca odważnie patrzy w przyszłość. I to nie
jest jej ostatnie słowo. Ostatnie będzie brzmiało: W ramach akcji „Słodkie
życie+” wprowadzamy kartki na cukier.
Minusów u nas nie
ma. W Białej Podlaskiej Mateusz Morawiecki wręczył klucze pierwszym beneficjentom
programu „Mieszkanie+”. Była telewizja, prasa, radio i wielka radość. Po
wyjeździe premiera klucze rodzinom odebrano, bo chodziło tylko o przerabianą
już przez moje pokolenie w czasach PRL propagandę sukcesu. Oszustwo znaczy.
Na 4 lipca szykuje
się nasz własny Independence Day. W Sądzie Najwyższym z dawnego składu pozostanie
prawdopodobnie 55 osób, resztę (65) wskaże znany z uczciwości pisowski
tercecik: Kaczyński, Ziobro i Duda. Do tego jako pierwsza w świecie Polska
wprowadza do SN ławników. Na razie udało się wybrać 13, wśród nich takiego,
który nawet się nie zgłosił na wstępne przesłuchanie w Senacie. Wszyscy to
kompletni dyletanci w dziedzinie prawa, ale za to pełni najlepszych chęci do
oceniania wyroków w sądach niższych instancji. Jedna z pań ławniczek potrafi
nawet odróżnić dobro od zła, bo nauczyła się tego od trzyletnich dzieci.
Kolejny, działacz „pro life”, nie ukrywa, że zamierza walczyć z częścią opinii
publicznej, która „kwestionuje kwestie poczęcia i życia”. A wszystko,
przypominam, na życzenie p.o. prezydenta RP.
Władza spuszcza na nas lawinę bezczelności
i głupoty. Premier Morawiecki, ponury fałszerz historii, straszy stalinowskimi
złogami wciąż aktywnymi w wymiarze sprawiedliwości. Styczniową haniebną
nowelizację ustawy o IPN ogłasza zaś jako zwycięstwo prawdy, którą teraz
wzmacnia, uchwalając coś kompletnie przeciwnego. Bez żadnej odpowiedzialności
łże o sukcesach i uznaniu dla Polski. Tymczasem ona znika - znika z mapy demokratycznych
społeczeństw, w których trójpodział władzy jest normą.
Stanisław Tym
Dziękuję, Panie Prezydencie!
Dziękuję, Panie Prezydencie Trump,
dziękuję, Panie Premierze Netanjahu, dziękuję Panu Le Drian - ministrowi spraw
zagranicznych Francji, który potępił ustawę o IPN. Bywa, że nie zgadzam się z
ich decyzjami, a nawet załamuję z ich powodu ręce, ale tym razem cisną mi się
pod pióro wyrazy wdzięczności za to, że obcy politycy ta wstrętna „zagranica”,
pomogli nam wyrwać kraty z ustawy o IPN. Oczywiście wolałbym dziękować
prezydentowi Dudzie i premierowi Morawieckiemu, ale - w tej sprawie - za co? To
w polskim rządzie nasi (?) polscy ministrowie nawarzyli piwa, które następnie
demokratycznie wybrana większość parlamentarna wypiła. Teraz, kiedy ustawa
doprowadziła do fatalnych skutków, czyniąc znanym na świecie idiotyczne
określenie „polskie obozy koncentracyjne”, kiedy władza dolała oliwy do
wiecznie tlącego się płomyka antysemityzmu, kiedy prorządowa propaganda czyni
z premiera Morawieckiego wirtuoza dyplomacji - nie ma komu powiedzieć
„dziękujemy”.
Premier nie
przeprosił nawet za fatalną ustawę, za kolosalne szkody dla wizerunku Polski,
którego długo nie naprawią ulubieńcy ministra Glińskiego, wyprawy biało-czerwonym
jachtem dookoła świata, miliony wydane na makijaż Polski przez Polską Fundację
Narodową pana Świrskiego; wreszcie za brak wyobraźni, jaki nie przystoi
premierowi, którego powinna cechować dalekowzroczność, a nie dojutrkowość...
Kiedy dzisiaj szef rządu nakłada sobie aureolę zwycięzcy, bo pogroziliśmy
światu za bzdurę o „polskich obozach koncentracyjnych”, to przypomina kierowcę,
który przejechał rowerzystę, żeby zaalarmować, że w tym miejscu brak ścieżki
rowerowej.
Oczywiście wolałbym
dziękować polskiemu prezydentowi, ale za co? Za to, że podziela ducha
katastrofalnej ustawy i ją podpisał, a następnie - wyrabiając sobie alibi -
skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego, z panią mgr Przyłębską na czele?
Bądźmy poważni. Nie chodziło o zgodność z konstytucją (na każdym kroku
dyskredytowaną i naruszaną), ale o prawo do fałszowania historii pod dyktando,
zastraszania jej ofiar i świadków, żeby nie opowiadali, co przeżyli i
zapamiętali.
Na długo przed tym,
jak prezydent nabrał wątpliwości prawnych, świat już wył z bólu z powodu
ustawy. Rządowi specjaliści od Stanów Zjednoczonych, panowie Bielan,
Szczerski, Czaputowicz, nie bili chyba na alarm, nie ostrzegali, że polscy
politycy nie będą mile widziani w Waszyngtonie (zrobili to dopiero
dziennikarze Onetu), że prezydent dumnej Polski, która wstała z kolan, w ciągu
kilkudniowego pobytu w USA nie spotka się z żadnym politykiem bardziej
znaczącym niż burmistrz tamtejszego Sochaczewa. (A Waszczykowski ostrzegał i
trzymał ustawę w sejfie).
Ta zniewaga krwi
wymaga, autorów (Jaki?) należy rozliczyć. Jak można było dopuścić do tego, że
rzeczniczka Departamentu Stanu niejednokrotnie publicznie zwracała uwagę (nie
mówiąc o dyskretnych rozmowach polityków, takich jak ówczesny sekretarz stanu
Rex Tillerson) na szkodliwość ustawy dla stosunków ekonomicznych i strategicznych
(!). Jak można namawiać żołnierzy amerykańskich do stałego pobytu w Polsce i
jednocześnie antagonizować Kongres, media, środowiska żydowskie - czyż za to
nie powinien ktoś wylecieć przez okno? Jak jeden policjant wypadnie przez okno
w czasie libacji, to wyrzuca się pół garnizonu, a jak kompromituje się Polskę
stąd do Waszyngtonu, to paraduje się w glorii zwycięzcy, który wymusił na
Netanjahu wspólną deklarację.
Przegrani nie mają
alibi, nie mogą twierdzić, że nie wiedzieli, co robią. Jak tylko ustawa się
pojawiła, zimą, pół roku temu, świat zawył z bólu. „Przywódcy Izraela z furią
zareagowali na przygotowywaną ustawę” - ostrzegał w styczniu „Financial Times”,
„to katastrofa polityczna” - pisał w tejże gazecie Jan Tomasz Gross (luty),
„próba kontrolowania historii przypomina komunistyczną przeszłość”, twierdziła
ta sama gazeta, jedna z najbardziej opiniotwórczych. „Dlaczego ofiary i
świadkowie Holokaustu, pod groźbą aresztu, mają uważać na to, co mówią?” -
pytał „The Guardian” (5 lutego). „Kto będzie ryzykował trzy lata więzienia, by
dążyć do prawdy historycznej?” - zastanawiał się „New York Times”. Jeszcze w
styczniu media informowały, że Netanjahu polecił ambasadzie w Warszawie skomunikować
się w sprawie u stawy z polskim premierem. Pół roku temu polskie władze dobrze
wiedziały, że bawią się dynamitem - co widzieli też zwykli odbiorcy światowych
mediów. A teraz skarżą się, że były zaskoczone gwałtownością i zakresem
reakcji na ich poroniony pomysł. Zaskoczeni, biedacy.
Mało tego, nadal
brną w ślepą uliczkę, ponieważ premier Morawiecki straszy postępowaniem
cywilno-prawnym i bajońskimi odszkodowaniami . Kto więc odważy się ryzykować
fortunę (której zresztą na ogół nie ma), żeby dążyć do prawdy historycznej? Nie
każdy historyk był prezesem banku. Chyba że polski premier straszy grzywnami,
bo liczy na efekt mrożący - kto rozsądny będzie badał i opisywał wspólną
historię Polaków, Ukraińców i Żydów, żeby narazić swoją placówkę na pozbawienie
dotacji („nie pozwolimy, żeby za nasze pieniądze... ”), a siebie samego na
kosztowny proces, wysoką karę oraz własną marginalizację, wykluczenie z
rozmaitych komitetów, jury konkursów, zaproszeń do polskich instytutów kultury
za granicą etc. Wystarczy porozmawiać z polskimi dyplomatami, by poznać
kryteria doboru książek, filmów, wystaw', prelegentów Na najbardziej
zasłużonych czekają najwyższe odznaczenia państwowe.
Połączone siły amerykańskie i izraelskie
wygrały wojnę, tym razem sześciomiesięczną. Polacy bronili swojego stanowiska
sześć długich miesięcy, po czym nieoczekiwanie rzucili się do odwrotu,
opuścili dotychczas zajmowane pozycje, ogłaszając jednocześnie swoje
zwycięstwo. Niestety, rozum w Polsce jest zbyt słaby, aby zwyciężyć o własnych,
polskich siłach, musiała pomóc zagranica. Chociaż premier Morawiecki podpisał
porozumienie pokojowe, żołnierze wyklęci zamierzają walczyć z okupacją
amerykańsko-izraelską. Tylko zdrajcy piszą „dziękujemy, Panie Trump”.
Daniel Passent
Największy kłamca świata
Podobno największym kłamcą w historii był
Robert Ripley. Facet żył w latach 1890-1949, a lista jego dokonań jest długa. Jako
nastolatek rysował do amerykańskich gazet komiksy zatytułowane „Believe it or
not!” (Wierzcie lub nie!) o rzeczach, które rzekomo widział. Już wtedy było
wiadomo, że swoje wizje ssie z palca - rysował ludzi, zwierzęta i sytuacje
nieistniejące, twierdząc, że je widział na własne oczy. Na przykład wulkan w
Meksyku, który - jak twierdził - chciał kupić, ale nagle z małej dymiącej górki
urósł bluzgający lawą monster i rząd meksykański zabronił mu transakcji. Przez
ponad 20 lat podróżował po świecie, filmował ciekawostki i równocześnie
prowadził program radiowy o tej samej nazwie co komiks - w nim opowiadał
jeszcze bardziej niestworzone historie. Na przykład tę o domu, który pewnej
nocy przemieścił się o kilkaset metrów. Po drugiej wojnie światowej ruszył z
programem telewizyjnym, w którym rysował i pokazywał dziwne eksponaty z
odległych zakątków Ziemi i kosmosu. W końcu uruchomił kilkadziesiąt „Muzeów
dziwnych rzeczy”, które istnieją i są atrakcją do dziś. Dewizą Ripleya było:
„Czego bym nie powiedział i tak mi nie uwierzycie”. Miał rację.
Magia jego sukcesu
polegała na mieszaniu kłamstw, których nie można było zweryfikować, z faktami,
których nie można było wymyślić. Twierdził, że spotkał mężczyzn, którym na
głowie wyrosły rogi, dziecięcego cyklopa, golfistę bez rąk, ryby wspinające
się po drzewach, krowy z ludzkimi stopami, bezskrzydłe ptaki i czworonożne
kury. Podczas obwoźnych widowisk pokazywał Syrenkę z Fidżi - mumię o małpiej
głowie, ludzkim tułowiu i ogonie ryby. (Stwór okazał się dziełem plastyka).
Ale mówił też zaskakujące prawdy. W1929 roku ogłosił, że pieśń „Star-Spangled
Banner”, która od ponad 120 lat była uznawana za hymn amerykański, wcale hymnem
nie jest. I nie kłamał - Kongres zaniedbał sprawę i dopiero dwa lata po jego
wypowiedzi (oraz licznych petycjach) specjalną ustawą ustanowił pieśń oficjalnym
hymnem USA. (Przy okazji Ripley przypomniał, że w oryginale melodia hymnu była
angielską pieśnią pijacką, co też okazało się prawdą.) Pewnego razu sfilmował
kobietę, która czytała z szybkością 8 słów na sekundę i udowodnił, że to nie
trik.
Ponieważ nie daje
się stwierdzić do końca, które z jego opowieści są prawdziwe, a które
łgarstwem, uznano a priori, że w tym drugim nikt go nie przebije.
A rywali mógł mieć przednich. Każdego roku w miejscowości
Cumbria w Anglii odbywa się konkurs na Największego Kłamcę Świata. Uczestnicy
mają pięć minut na opowiedzenie swojej historii, nie mogą posługiwać się
rekwizytami czy notatkami i najważniejsze: nie mogą być politykami ani
prawnikami („są zbyt wyrobieni we wciskaniu kitu”). W 2008 roku niejaki John
„Johnny Kłamca” Graham wygrał konkurs wciągającą opowieścią o tym, jak odbył
magiczną podróż w plastikowym kuble na śmieci, jadąc nim po dnie oceanu. Rok
wcześniej zgarnął trofeum za wspomnienie z drugiej wojny światowej, kiedy
Niemcy zaatakowali Wielką Brytanię łodzią podwodną, wpłynęli nią do Londynu i
skradli mieszkańcom dekodery telewizji satelitarnej. W 2003 roku konkurs wygrał
biskup Carlisle, mówiąc jedno zdanie: „Nigdy wżyciu nie skłamałem”.
Dlaczego o tym
piszę? Ano dlatego, że wszystko, co zaoferowali światu Robert Ripley czy
„Johnny Kłamca”, to mały pikuś w porównaniu z każdą z rozlicznych nawijek
człowieka o nazwisku Mateusz Morawiecki. Jego ostatnia baśń wygłoszona na
obronę zmian w ustawie o IPN, której wcześniej bronił jako dokumentu
doskonałego, zdumiała wszystkich historyków, politykowi dziennikarzy. Ludziom z
rozumem zrobiło się głupio. Nawet jego zwolennicy zakneblowali sobie usta
taśmą, by nie rozdziawiać ich zbyt szeroko. Pozostanie dla przyszłych
historyków i prawników znalezienie dla tego przypadku odpowiedniego
kwantyfikatora. Czy to, co wygaduje, to są zwykłe banalne kłamstwa z zamiarem
wprowadzenia w błąd szerokich rzesz społeczeństwa, celem osiągnięcia korzyści
politycznych, jakie niesie władza, czy też jest to zbrodnia przeciwko narodowi,
której zamiarem jest pozbawienie obywateli dostępu do prawdy, oczernianie
niewinnych ludzi, niszczenie bohaterów i windowanie zbrodniarzy. Gdyby
Morawiecki został zakonnikiem, napisałby nowe pismo święte, z którego usunąłby
Jezusa. Właśnie dlatego politycy nie mogą brać udziału w konkursie na największych
kłamców świata.
Zbigniew Hołdys
Silni, zwarci, gotowi
To były bardzo polskie mistrzostwa. Były bo
oczywiście mundial nadal trwa, ale już nie dla reprezentacji wyklętej.
Zacznijmy od
pompowania balonu. Tak, też dałem się złapać. Niby zawsze kpię z podkręcanej
histerii, ale wyparłem klęskę z Danią w eliminacjach i uznałem, że chyba
wszyscy znający się wiedzą, co mówią, i że ćwierćfinał Euro 2016 to tylko próba
generalna tej drużyny która prawdziwe race odpali w Rosji. Efekt jest taki, że
im kto głośniej i bardziej przejmująco ekscytował się na papierowych i cyfrowych
jedynkach polską potęgą, tym bardziej dzisiaj wyżywa się na piłkarzach. Z
jednego amoku w drugi.
Chwilę przed
mundialem gościłem w „Drugim śniadaniu mistrzów” w TVN24 Krystynę Jandę, która
powiedziała: „Mam absolutną świadomość, jaką piłka nożna ma siłę i jaki ma
wpływ na narody i społeczeństwa. Jednak polscy kibice przybyłe sukcesie dostają
zupełnie irracjonalnego obłędu i manii wielkości. Zwycięstwo jest dla mądrych.
Myślę, że gdybyśmy zwyciężyli, to nie dałoby się wytrzymać tej euforii
zwycięstwa”.
Reakcje byłyby
nawet śmieszne, gdyby tak naprawdę nie były ponure.
Od dziennikarzy po
polityków tłumy ścigały się, by zrzygać się na Jandę, wykrzyczeć, jak bardzo
nienawidzi Polski, i co tu jeszcze robi, kiedy cały naród jak jedno serce,
pięść czy stopa - sam już dobrze nie pamiętam tych wzniosło-ckliwych porównań -
stoi gotowy do ostatecznego boju. Histeria poszła tak daleko, że - wydawałoby
się poważni publicyści - domagali się ode mnie jako prowadzącego program
wyjaśnień, dlaczego nie dałem odporu Jandzie i pozwoliłem na wygłaszanie takich
herezji. Nic to, że akurat z siedzącym obok Andrzejem Saramonowiczem
reprezentowaliśmy frakcję ultrasów piłkarskich i grzecznie z panią Krystyną
polemizowaliśmy, mając częściowe wsparcie w kibicu umiarkowanym, czyli
socjologu Robercie Sobiechu, zaś reżyser teatralny Michał Zadara po prostu
zastrzegł, że piłka go w ogóle nie interesuje. Czyli Janda nawet u mnie w
programie była w mniejszości i spotkała się z polemicznym odporem. Ale to za
mało. Jedyne, co zadowoliłoby rycerzy narodowej gorączki, to egzekucja,
ewentualnie deportacja Jandy i likwidacja programu, poprzedzona przeprosinami
i samospaleniem.
Zachowując
proporcje - tak musieli się czuć dobroduszni konsumenci propagandy II RR
Silni, zwarci, gotowi. Pogonimy Niemca, Adolfik zapiszczy ze strachu. Oczywiście
nie porównuję wojny i rozrywkowego widowiska piłkarskiego, choć w trakcie
przedmundialowego prężenia muskułów i takie klimaty się pojawiły: firmowane
przez prorządowe media i fundacje filmiki, pokazujące piłkarzy jako
spadkobierców wszystkich świętych, którzy walczyli i ginęli za Polskę.
Porównuję mechanizmy propagandy, oszustwa i samooszustwa. W pierwszym wypadku
zawaliło się państwo, w drugim tylko drużyna odpadła z turnieju, ale reakcje
przypominają szok po przegranym powstaniu, kac i oszołomienie.
Kiedy wybuchła małyszomania, przede wszystkim
miałem nadzieję, że wątłe barki jej bohatera nie ugną się przed oczekiwaniami
milionów Pan Adam pięknie dał radę, szacun. Ale zastanawiało mnie, co się
kotłuje w zbiorowej duszy narodu, który tak strasznie potrzebuje jakiegoś potwierdzenia
własnej wartości, że swoje marzenia, pragnienia, nadzieje, złości, frustracje
i kompleksy zrzuca na jednego skromnego młodego człowieka. I szalał (naród,
zbiorowość) zarówno gdy skoczek z Wisły wygrywał, jak i kiedy przychodziły
gorsze chwile. A wtedy miłość zamieniała się w nienawiść.
A teraz to. No
dobrze, dała kadra ciała, dała totalnie, czego zwieńczeniem było ostatnich
dziesięć zawstydzających minut z Japonią, ale czy od tego zawaliło się państwo?
Czytając i słuchając, można odnieść wrażenie, jakby miliony nie miały innego
życia poza tym wirtualnie skanalizowanym w drużynie Nawałki. To podobne
mechanizmy, które wpakowały nas w awanturę o IPN i powodują, że dostajemy
histerii, bo ktoś w Patagonii nie tak się wyraził o Polsce.
Symboliczny jest
przypadek Roberta Lewandowskiego. Od dawna zadziwia mnie moc nienawiści, jaką
jeden z najwybitniejszych sportowców w historii Polski budzi u swoich
poczciwych rodaków. Mówimy o gościu, który nienadzwyczajnie obdarzony przez
Boga talentem, morderczą pracą wspiął się na same szczyty Pewnie jakby był
wybitnie uzdolnionym leserem-pijakiem, rodacy byliby dla niego życzliwsi.
Mogłoby go usprawiedliwić jedynie to, że w pojedynkę zdobył mistrzostwo świata,
którym cieszyłyby się miliony między Bugiem i Odrą. Nawet jednak wtedy,
obstawiam, to nie byłaby jego zasługa, tylko oczywista powinność wyświadczona
najdumniejszemu z narodów.
Marcin Meller
Samoobrona
W środę sędziowie Sądu Najwyższego - takie
były zapowiedzi - stawią się pod sądem z togami, żeby wprowadzić tam Pierwszą
Prezes Małgorzatę Gersdorf, która od środy, według pisowskiej ustawy, traci
prawo do orzekania w SN. A z nią 26 innych sędziów SN. „Są przewidziane formy odpowiedzialności
dyscyplinarnej i służbowej, które mogą być wzięte pod uwagę” -zagroził sędziom
SN w Radiu Maryja minister sprawiedliwości i prokurator generalny Zbigniew
Ziobro.
Pod Sądem
Najwyższym będą też obywatele. Może policja. Będą też media. I mogą
zarejestrować sceny symboliczne dla praworządności w państwie według PiS.
Straż sądowa nie ma prawa nie wpuścić sędziów, bo każdy człowiek bez broni może
wejść do sądu. Nie ma też prawa nie wpuścić obywateli, którzy chcieliby wejść z
sędziami. Ale w państwie PiS prawo to PiS.
Prawdopodobnie w środę rano pojawi się w
sądzie wyznaczony przez prezydenta Andrzeja Dudę tymczasowy komisarz. Może
zarządzi niewpuszczanie sędziów. Kogo posłucha straż: Pierwszej Prezes, której
kadencja - w myśl konstytucji - kończy się dopiero w 2020 r.? Czy komisarza?
Półtora roku wcześniej straż Trybunału Konstytucyjnego zdecydowała się
wykonywać polecenia mianowanej tymczasowym komisarzem Julii Przyłębskiej.
Sędziowie TK - też. Czy sędziowie SN uznają władzę komisarza?
W poniedziałek
pojawił się komunikat Komisji Europejskiej, że wszczęła procedurę, która może
zakończyć się zaskarżeniem do Trybunału Sprawiedliwości pisowskiej ustawy o
Sądzie
Najwyższym. Uczyniła pierwszy krok w tej procedurze, czyli
skierowała do polskiego rządu wystąpienie uznające tę ustawę za naruszenie
gwarancji prawa do bezstronnego sądu. Rząd ma miesiąc na odpowiedź. Ale
wszczęcie tej procedury nie wstrzyma „wycinki” sędziów.
Mogą to jeszcze zrobić sędziowie Sądu
Najwyższego. Mogą zadać Trybunałowi Sprawiedliwości pytanie prawne: czy
sytuacja, gdy sądzą konkretną sprawę, będąc zagrożeni „wycinką” (kolejni
sędziowie będą wchodzić w skrócony wiek stanu spoczynku), a więc będąc
uzależnieni od arbitralnej decyzji prezydenta, czy pozwoli im dalej orzekać,
nie narusza prawa stron procesu do rzetelnego sądu? A zadawszy to pytanie
Trybunałowi, mogą - zgodnie z orzecznictwem Trybunału Sprawiedliwości UE -
zawiesić obowiązywanie przepisów o „wycince” sędziów. Nawet mimo braku
odpowiedniego przepisu w polskim prawie, bo prawo Unii stosuje się w państwach
członkowskich bezpośrednio, a wyroki Trybunału Sprawiedliwości - to też prawo
Unii.
Sędziowie mają
zatem oręż, który mogą zastosować. Powinni wykorzystać każdą możliwość
interpretacji prawa zgodnie z konstytucją i ratyfikowanym międzynarodowym
prawem. Nawet wtedy, gdy prowadzi to do nieposłuszeństwa sprzecznemu z nimi
prawu.
Tak orzekają od
miesięcy sędziowie sądów powszechnych, broniąc praw obywateli ściganych za
korzystanie z konstytucyjnych wolności i praw. Mimo że władza grozi im
postępowaniami dyscyplinarnymi i wydaleniem z zawodu. Sędziowie SN nie powinni
okazać się pod tym względem gorsi. Obowiązkiem sędziego jest bronić prawa i
praworządności. A sędziowie SN sami przyznali - także w uchwałach przyjętych 28
czerwca - że skrócenie kadencji prezes Gersdorf i „wycinka” sędziów pod pozorem
obniżenia wieku emerytalnego łamią konstytucję.
Władza może, siłą
parlamentarnej większości, ustanowić bezprawne prawo. Ale bez udziału sędziów
i obywateli nie da rady go wyegzekwować. Sędziowie i obywatele mogą sprawić, by
bezprawne prawo było martwe. Do tego nie wystarczy jednorazowa symboliczna
próba wejścia do SN. Trzeba codziennego, konsekwentnego frontu odmowy wobec
bezprawnego prawa: sędziów i obywateli. Odmowy kolaboracji przy łamaniu
konstytucji.
Ewa Siedlecka
Mecz o wszystko
Jeszcze zdanie o mundialu i już wracamy na
boisko krajowe. Parafrazując znane powiedzonko Gary'ego Linekera, piłkarskie
mistrzostwa świata to gra, w której startuje 32 rywali, ale na końcu wszyscy -
oprócz jednego - przegrywają. Dlatego w tym największym globalnym targowisku
narodowych tożsamości ważniejszy od wyników, które i tak zaraz zostaną
zapomniane, jest styl. Maroko, Iran czy Tunezja z grupy eliminacyjnej nie
wyszły, ale światu, setkom milionów widzów, zaimponowały. I w sumie o to można
mieć pretensję do drużyny Nawałki, że nawet w ostatnim spotkaniu, nazywanym
meczem o honor, pozorując grę w finałowych minutach, ośmieszyli siebie i
własną, niewiele wartą, wygraną.
A ponieważ to jednak
„reprezentacja narodowa”, to i trochę nam wszystkim uszkodzili wizerunek.
Jasne, że chodzi tu o wizerunek popkulturowy, bo taki obsługuje piłka nożna,
ale to tym gorzej, gdyż tam narodowe stereotypy zalegają najgłębiej. Słowem:
walczyliśmy o honor, a przez jakieś nieudacznictwo narobiliśmy sobie wstydu
przed całym światem. Dokładnie jak z ustawą o IPN. Na korzyść Adama Nawałki
przemawia przynajmniej to, że nie próbował kłamać i wziął na siebie
odpowiedzialność za sportowy i wizerunkowy blamaż.
Tymczasem premier
Mateusz Morawiecki, po wymuszonej nowelizacji kompromitującego „Holocaust Law”,
oświadczył:„Polska umie wygrywać!”. Pytanie, czy rządzący nie mogliby sobie
pozwolić na podobne zwycięstwo przez wycofanie w sprawie Sądu Najwyższego, na
co także naciskają nasi zagraniczni partnerzy? Niestety, tu odpowiedź musi być
negatywna, nawet jeśli nastąpią jakieś taktyczne cofnięcia: o ile w sprawie
ustawy o IPN był to od początku mecz o honor, o tyle sprawa sądów ma już
charakter meczu o wszystko.
Tu rewolucja sama się nie zatrzyma, bo podważyłaby własną
logikę i bezpieczeństwo.
W oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków
warto się może zastanowić, jaki będziemy mieli ustrój, kiedy już PiS osiągnie,
co zamierza: pełnię władzy wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej.
Nie ma jeszcze adekwatnych określeń na autorytarne systemy
polityczne, które instalują się w krajach, gdzie załamała się, bądź w ogóle
nie uformowała, demokracja liberalna. Każdy taki kraj znajduje jakąś własną
wersję ustroju, na ogół jawnie lub symbolicznie odwołującą się do lokalnej
historycznej tradycji, mitologii, może nawet - jeśli coś takiego istnieje -
społecznej podświadomości. Nie trzeba specjalnej wiedzy historycznej, żeby odkryć,
że w Rosji odtwarza się stale jakaś wersja caratu: po białym - czerwony,
obecnie biało-czerwono-niebie- ski, czyli narodowy, w wersji putinowskiej; z całym
kremlowskim sztafażem, lokalnymi bojarami, sojuszem z Cerkwią, imperialną
ideologią.
Albo Turcja: po
ostatnich wyborach reżim Erdogana powszechnie nazywany jest nowym sułtanatem,
wschodnią, islamską wersją brutalnej satrapii. Lub Węgry: autorytarny,
oligarchiczny system zbudowany w tym kraju jednym przypomina „gulaszowy
socjalizm” Janosa Kadara, innym przedwojenny nacjonalistyczny, wielkowęgierski
reżim admirała Horthyego („admirała bez floty, w kraju bez morza” - co też jakoś
pasuje do megalomanii Viktora Orbana). A u nas? Gdyby przyjąć, że nie obronimy
w Polsce liberalnej demokracji, skopiowanej z Zachodu, czy jest jakiś swojski
model, do którego Kaczyński, przeprowadzając swoją wielką rekonstrukcję
historyczną, chciałby, czy też próbuje, nawiązać? Mam tu pewną teoryjkę.
W 100-leciu
polskiej odzyskanej niepodległości „normalna”, według standardów zachodnich
(choć nie wolna od napięć), demokracja parlamentarna funkcjonowała przez mniej
więcej 35 lat. PiS, odrzucając demokratyczny „imposybilizm”, a opozycję
mianując zdrajcami, czerpie raczej z tej drugiej części tradycji. A tam mamy
głównie sanację oraz PRL. I tzw. IV RP wydaje się fuzją, może nawet sumą, obu
systemów.
Z sanacji pochodzi
pierwszy filar ideologii państwowej: władza moralnie należy się prawdziwym
twórcom (nowej) niepodległości Polski (czyli dzisiaj Jarosławowi Kaczyńskiemu)
oraz ich legionistom; z PRL drugi filar: władza jest sprawowana w imieniu ludu,
a partia jest tego ludu awangardą, istotą polityki wewnętrznej staje się ciągła
naprawa, sanacja państwa (jak w II RP) oraz nieustanna walka z potężnymi wrogami
ludu, klasami i kastami, wysługującymi się zachodnim mocarstwom (to już PRL).
IV Rzeczpospolita ma być w swej istocie katolickim państwem narodu polskiego
(sanacja), dokonującym rewolucji socjalnej poprzez stopniową nacjonalizację
gospodarki, centralne inwestycje i państwowe świadczenia (PRL). Krajem tym
rządzi Naczelnik Państwa, inkarnacja Józefa Piłsudskiego, ale - inaczej niż
Marszałek - jest on jednocześnie Pierwszym Sekretarzem, działającym według
peerelowskiej formuły „kierowniczej roli partii”, co znaczy, że rząd,
prezydent, Sejm, a nawet sądy nie stanowią odrębnych układów władzy, ale pasy
transmisyjne partii, zaś rządy ludu realizują się poprzez partyjne kadry.
Analogie i cytaty
można ciągnąć długo i nieźle się bawić - jeśli ktoś ma do tego nastrój - w
rozpoznawanie w dzisiejszej państwowej polityce i propagandzie wątków
postsanacyjnych i postpeerelowskich (innych w niej, w zasadzie, nie ma).
Oczywiście Polacy mogą taki miks
historyczny zaaprobować jako ustrój przyszłości. Czemu nie? Szacunek dla politycznego
pluralizmu, praw mniejszości, równowagi i rozdziału władz nie jest u nas specjalnie
głęboko zakorzeniony. Nie działają przestrogi historyczne, bo w państwowej
propagandzie okres II RP jest gloryfikowany, a i ustrój polityczny PRL podlega
swoistej rehabilitacji. Opozycja antypisowska pozostaje zaś zbyt słaba,
zalękniona i podzielona, by twardo bronić tradycji III RP, dorobku polskiej
transformacji i liberalnej demokracji. Ale, z drugiej strony, PiS wciąż nie
może przekroczyć pułapu około jednej trzeciej sondażowego poparcia. Więc jak
jest?
Żebyśmy się
przekonali, jaka jest prawda o Polakach u progu trzeciej dekady XXI w., trzeba
jednak przede wszystkim upilnować samych reguł rywalizacji, czyli rzetelności
wyborów. Bo potem już równych szans wyborczych może nie być. Zaczął się polski
mecz o wszystko; o honor zresztą też.
Jerzy Baczyński
Rejterada
Wycofanie się PiS z
przepisów karnych w ustawie o IPN, wprowadzonych nowelą styczniową, skłania do
znalezienia odpowiedzi na parę istotnych dla polskiej polityki pytań.
Nie jest istotna kwestia, dlaczego PiS się
wycofał. O tym, że tak się stanie, wiadomo było dość dawno, a zadecydowało
stanowisko USA: Departament Stanu postawił znak zapytania nad siłą związków w
sojuszu amerykańsko-polskim, a administracja prezydenta Trumpa zablokowała
dyplomatyczne kontakty z Polską na najwyższym szczeblu. Prezydent Duda
skierował w sprawie spornych przepisów karnych wniosek do Trybunału Konstytucyjnego,
a minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, który w tej roli kierował do Sejmu
ustawę, jako prokurator generalny wydał opinię, że to, co przygotował, jest
sprzeczne z konstytucją.
Istotne są
natomiast pytania inne: dlaczego PiS nie czekał, aż kwestionowane przepisy zostaną
uchylone przez TK, tylko uchylił je poprzez ustawę? Dlaczego ustawę uchwalono w
oszałamiającym tempie - od rozpoczęcia debaty nad nią do podpisu prezydenta
minęło dziewięć godzin. Dlaczego zmianę ustawy negocjowano z rządem Izraela za
pośrednictwem wywiadów, a zmianie towarzyszyło wspólne - także wynegocjowane -
oświadczenie premierów obu krajów, na co nalegała strona polska.
Brnijmy przez tych
pytań gąszcz. Pytania pierwsze i drugie łączą się ze sobą. Nie czekano na
rozprawę przed TK i uchwalono ustawę w takim tempie, jakby PiS ktoś - używając
języka pana Zagłoby - „szydłem w słabiznę ekscytował”, bo okazało się, że brak
czasu ze względu na bieg wydarzeń: szczyt NATO 11-12 lipca br. i o cztery dni
późniejsze spotkanie prezydentów Trumpa i Putina. Wyobraźmy sobie, że prezydent
USA nie spotyka się z prezydentem Polski na szczycie NATO, a później spotyka
się z prezydentem Federacji Rosyjskiej. Nieciekawie by to wyglądało i
świadczyło o międzynarodowej izolacji Polski - wtedy gdy chodzi o bezpieczeństwo
narodowe.
Jednakże gdyby tylko o samą możliwość
spotkania z prezydentem Trumpem chodziło, to przychyliłbym się do zdania adherenta PiS prof. Andrzeja Nowaka, który
trafnie zauważył: „nowelizacja zrobiona pół roku temu była zła i głupia. A
dzisiejsze wycofanie się z niej, robione w sposób niezręczny, sprawia wrażenie
rejterady”. Dopuszczam jednak, że nie o samo spotkanie chodziło, ale także jego
sens i konsekwencje. Otworzyło się bowiem przed Polską okno możliwości
doprowadzenia do stałego stacjonowania na naszym terenie brygady bojowej US
Army. Pierwszy usiłował je otworzyć, choć bez skutku, Radosław Sikorski, szef
MSZ w rządzie PO-PSL; w jego ślady poszli pisowscy ministrowie obrony Antoni
Macierewicz i Mariusz Błaszczak i trafili na o niebo lepszą koniunkturę w
postaci prezydentury Donalda Trumpa, który układów wielostronnych nie lubi i
woli umowy dwustronne. Przede wszystkim wycofał Stany Zjednoczone z
porozumienia irańskiego i chce zastosować sankcje gospodarcze wobec firm
europejskich, które nie zwiną swoich interesów w Iranie. Stanom Zjednoczonym
jest zatem potrzebna antyirańska koalicja, zwłaszcza zaś kraje z Unii, które w
interesie USA będą wkładać kij w unijne szprychy. Polska jako największy kraj wschodniej
flanki NATO nadaje się do tej roli znakomicie i jeśli PiS doszedł do wniosku,
że - by znów odwołać się do Radosława Sikorskiego - nie będzie „Amerykanom
robić ł(l)aski” za darmo, to mógł postawić warunek - udział we froncie
antyirańskim w zamian za stacjonowanie brygady bojowej. Wtedy pretensja do PiS
nie odnosi się do rejterady, ale do tego, że była konieczna, bo wydano
niepotrzebną bitwę, z którą głupcy zawsze wiążą nadzieje.
Jeśli zatem na
szczycie po spotkaniu Trump-Duda albo w ciągu dwóch, trzech miesięcy padnie
wiarygodna zapowiedź, że obecna administracja opowiada się za stałą bazą US
Army na terenie Polski, to trzeba będzie uznać, że podwinięcie ogona się
opłaciło. Jeśli takiej zapowiedzi nie będzie, to okaże się, że rejterada
przyniosła duży wstyd, a zysków żadnych, i lepiej było spokojnie czekać, aż
wspomniane przepisy karne uchyli TK.
Jeśli stała baza
amerykańska jest w tej grze, to rejterada była konieczna także ze względu na
Kongres USA. Są to bowiem decyzje finansowe, które leżą wyłącznie w jego
gestii. 25 maja br. Komisja Obrony Senatu USA uchwaliła swój projekt budżetu
obronnego na 2019 r. z zaleceniem, by Departament Obrony sporządził studium
wykonalności i celowości stacjonowania na terenie Polski jednej brygady
bojowej. To otwiera drogę do stosownej decyzji o alokacji środków na 2020 r.
Otóż nigdy Kongres nie wyasygnuje środków na stałą bazę amerykańską w kraju,
któremu w Ameryce powszechnie zarzuca się, że środkami karnymi dławi badania
nad Holokaustem. Tyle jeśli chodzi o naszego sojusznika amerykańskiego.
A Izrael? Dlaczego z nim negocjowano i
zmianę ustawy, i oświadczenie premierów, co było polskim postulatem? Są
możliwe dwa wyjaśnienia i nie należy ich traktować rozłącznie. Po pierwsze,
wspólne oświadczenie było potrzebne PiS na polskim rynku wewnętrznym po to, by
robić swoim zwolennikom z mózgu śmietanę i tłumaczyć, że rejterada to nie
rejterada, ale ustępstwo, które sprawia, że „bilans jest pozytywny”, bo świat
z ust Beniamina Netanjahu dowiedział się, że nie było „polskich obozów zagłady”
i że obok antysemityzmu jest też antypolonizm. Tego rodzaju argumentacja może
przekonać tylko tych sympatyków PiS, którym emocje wyłączają intelekt, ale z
punktu widzenia „dobrej zmiany” dobre i to. Możliwe jednak, że rzecz jest poważniejsza
i nie docenialiśmy głębi nieufności do Polski, którą zmiana ustawy o IPN
wywołała w Kongresie USA i bardzo wpływowym lobby żydowskim w Ameryce. Być
może okazało się, że niezależnie od tego, w jaki sposób zlikwidujemy przepisy
karne, wiarygodne świadectwo moralności może nam wydać tylko Izrael. Potrzebny
był zatem „certyfikat koszerności”, a tego nikt w polityce nie wydaje za darmo.
W stosunkach z USA wiadomo, że jesteśmy stroną słabszą i za bezpieczeństwo
musimy się jakoś wypłacać. Ale pisowscy awanturnicy zrobili z Polski w tym
wymiarze kraj zależny także od Izraela. Nie wiem, jak się wypłacimy, czy za
rok, idąc za prezydentem Trumpem jak za panią matką, przeniesiemy ambasadę z
Tel Awiwu do Jerozolimy, czy też opowiemy się po stronie Izraela w kwestii ceł
unijnych na towary izraelskie wytworzone na terenach palestyńskich. Jakoś
jednak będziemy musieli zapłacić, i to sporo.
Ludwik Dorn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz