sobota, 7 lipca 2018

Pakt z diabłem,Czy remis to to samo co remis?,Słodkie życie+,Dziękuję, Panie Prezydencie!,Największy kłamca świata,Silni, zwarci, gotowi,Samoobrona,Mecz o wszystko i Rejterada



Pakt z diabłem

Wśród klęsk nazywanych przez PiS zwycięstwami pragnę wskazać prawdziwe zwycięstwo tej par­tii - sformatowanie elektoratu, który wszystkie kłamstwa PiS kupuje. Jest ono nie tylko autentyczne i fun­damentalne. Na nim opiera się stałe poparcie dla PiS i szan­sa tej partii na następną wygraną.
   Formatowanie elektoratu przez PiS trwa od lat. To swo­ista tresura, w której zadania są coraz bardziej skompliko­wane, a poprzeczka umieszczana coraz wyżej. Kłamstwa są coraz bardziej absurdalne, kolejni ludzie podsuwani elek­toratowi do nienawidzenia nadają się do tego coraz mniej, a akceptacja kolejnych działań partii wymaga już nie nad­wątlonego sumienia, ale kompletnego braku empatii. Zada­nia są trudne, ale formatowanie przynosi imponujące efekty. Układ trawienny uczy się akceptować kłamstwa piramidal­ne, manipulacje monstrualne, czyny podłe.
   Takich umiejętności nie zdobywa się z dnia na dzień. To efekt mozolnego, wieloletniego treningu. Jeśli już uwierzy­łeś, że efektem całych lat najwyższego wzrostu gospodar­czego na kontynencie jest kraj w stanie ruiny, przechodzisz szczebel wyżej. Musisz uwierzyć, że aferą stulecia nie jest przekręcenie kilku miliardów złotych, ale drogie wino i ośmiorniczki. Uwierzyłeś? W porządku. W następnym etapie musisz uwierzyć, że sędziowie to banda złodziei, a podepta­nie Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego to re­forma. Łyknąłeś? W następnym etapie musisz uwierzyć, że 1:27 to wygrana, upadek prestiżu, to świadectwo potęgi, a samotność to dowód siły. Jeśli zdałeś i ten egzamin, bądź gotowy na test ostateczny. Musisz uwierzyć, że odkręce­nie niezbędnej chwilę wcześniej ustawy to tryumf. Pisanie ustaw w obcych stolicach to dowód mocy państwa. A prze­prowadzenie wszystkich zmian w 10 godzin to znak żywot­ności demokracji.
   Zadania wydają się skomplikowane, a jednak imponująco rozwiązują je miliony ludzi. Niektórzy tu i ówdzie mają wąt­pliwości, na moment się wahają, ale w końcu niemal zawsze odgadują prawdziwą odpowiedź i przechodzą do następne­go etapu.
   Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki są notorycz­nymi kłamcami, ale w sumie nie różnią się od swych poli­tycznych pobratymców. Trump jest kłamcą patologicznym, podobnie jak Orban czy Erdogan. Dlaczego mieliby nie być, skoro za kolejne kłamstwa dostają coraz większe premie i bo­nusy. Dlaczego Kaczyński i Morawiecki mieliby zacząć mówić prawdę, skoro kłamstwo im popłaca? A popłaca tak długo, jak długo prawie 40 procent Polaków jest w stanie uznać kłam­stwo za prawdę, a przynajmniej prawdą je nazwać.
   Tresowanie elektoratu wymaga jednak czegoś więcej niż lekcji z nazywania bieli czernią. By sprawić, że osiągnie on w tym wprawę, należy uczynić go wspólnikiem własnych podłości. To lekcja przerabiana już przez innych dyktatorów i autokratów. Orban forsuje prawo, według którego ktoś po­magający uchodźcom, a więc „potencjalnym terrorystom”, ponosi za to odpowiedzialność karną. Trump oddziela tysią­ce dzieci uchodźców od rodziców i nie reaguje na płacz i łzy. Erdogan pod pretekstem walki z uczestnikami zamachu sta­nu aresztuje dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi.
   A potem każą oni swym zwolennikom poprzeć te akty bar­barzyństwa, czyniąc ich moralnie współwinnymi.
   W Polsce też mieliśmy podobne etapy tresury. Jeśli uwie­rzyłeś w „resortowe dzieci”, musisz uwierzyć w „gorszy sort Polaków”, w następnym etapie w „wyposażonych w gen zdra­dy”, w kolejnym w „oderwanych od koryta” oraz w „zdra­dzieckie mordy i kanalie”, wreszcie w „kastę”. Uwierzyłeś we wszystko, nauczyłeś się niechęci, antypatii, a może też odra­zy i nienawiści? Dobrze, ale to może wciąż za mało. Musisz wejść do kolejnego piekielnego kręgu. Tu przydadzą się pro­testujący w sejmie niepełnosprawni. Jeśli jesteś gotów także ich potępić, jeśli patrzysz na nich z pogardą, jeśli wyzbędziesz się współczucia i wszelkiej empatii, to jesteś nasz, to chyba już naprawdę nie ma niczego takiego, czego zaakceptować nie dasz rady. W tym momencie kurs znieczulicy i elastyczności chyba naprawdę można uznać za zdany celująco.
   Wszystkie te lekcje są oczywiście środkiem do celu. A cel jest jeden, ambitny i ostateczny Tak sformatowany człowiek - go­tów przełknąć każde kłamstwo, zaakceptować każdą brednię, odwrócić się od każdego poniżanego - jest już skorumpowany moralnie. Teraz wystarczy dopełnić transakcji i odpowiednio go za to nagrodzić. Nie ulgą podatkową, nie jakąś obietnicą, ale konkretem - gotówką oraz perspektywą faustowskiej transak­cji. Zapomniałeś o prawdzie, litości i przyzwoitości, a w zamian możesz swym głosem, oddanym w lokalu wyborczym, uczest­niczyć w zwycięstwie nie partii, ale dobra, które wcześniej par­tia zdefiniowała, a ty przyjąłeś, bo już się tego nauczyłeś.
   Ustawia o IPN może przegrała, ale Instytut Podłości Naro­dowej święci tryumfy.
Tomasz Lis

Czy remis to to samo co remis?

Biję się w piersi. Obrzucam się najgorszy­mi inwektywami dotyczącymi mojej in­teligencji. Posypuję głowę popiołem. Przyjmuję cały hejt na siebie. Rozumiem wyzwiska, wstydzę się i przepraszam. Tak to jest, kiedy taki jak ja głupek próbuje ścigać się z geniuszem rządzących strategów.
   Pan Mateusz Morawiecki swoim oświadczeniem na temat zmian w ustawie o IPN wyjaśnił mi cało­kształt. Wczoraj dopiero doszło do mnie, dlaczego porażka w głosowaniu 27:1 była zwycięstwem. W tej sytuacji porażki z Senegalem i Kolumbią to też zwy­cięstwa, a dopiero wygrana z Japonią znikomą po­rażką. Po to łamie się konstytucję, żeby udowodnić, jak ona jest ważna. To dlatego pytania referendalne są tak głupie, żeby dać znać, że mogą być mądrzej­sze. Ustawa o IPN była zła. Zdenerwowała najbliż­szych sojuszników i dość gwałtownie dali temu wyraz. Okazało się, że była zła specjalne. Po to, żeby świat się nami zainteresował. Prawdą jest, że zain­teresowanie Puszczą Białowieską wzrosło, kiedy za­częliśmy ją wycinać. Kto by o nas myślał w Europie, gdyby nie zmiany w sądownictwie i Trybunale Kon­stytucyjnym? Co to za sukces na mundialu wyjść z grupy? Wygrać mecz o honor, nie dotykając przez ostatnie 10 minut piłki, to dopiero jest sukces. Mówi na ten temat cały piłkarski świat, a w Japonii kochają Polskę jak nigdy dotąd.
   Panie premierze - wytłumaczył pan genialnie całe rządy PiS. To, co mnie tak denerwowało, już nie istnieje. Nie musi się pan odwoływać do histo­rii Polski czy też do literatury, bo wiadomo, że z tym u pana słabo. Logika czynienia świadomie zła, po to, żeby zauważyć dobro, jest genialna.
   Mam grupę przyjaciół, z którymi obstawiamy wy­niki mundial owe. Toczą zażartą dyskusję, czy remis to jest remis, czy też coś innego. Przekażę im myśl wynikającą z pana geniuszu i przebiegłej strategii. Jeśli przegrana jest zwycięstwem, to remis jeszcze bardziej. Cieszę się, że opiekuje się moim krajem mędrzec. Uważam też, że mógłby pan ożywić swo­je garnitury jakąś broszką.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Słodkie życie+

Kumpel zadzwonił i zaklął mnie, żebym mówił prawdę. Spytałem, w jakiej sprawie. Uroczystym tonem odparł, że w ważnej. Lubię go, więc powiedziałem: - Spróbuję. - Czy to ty - zapytał - piszesz przemówienia premierowi Morawieckiemu i scenariusze uroczystości dla rządu? Przez chwilę chciałem przytaknąć, ale byłem ciekaw dalszego ciągu tego żartu. Zaryzykowa­łem więc odpowiedź mieszaną: - Owszem, proponowano mi udział w konkursie zamkniętym, ale podziękowałem, bo jestem za słaby. Teraz obowiązuje miś do sześcianu.
   Dwa puste, odmalowane jak na odpust, samoloty pasa­żerskie stojące na lotnisku Chopina byty głównymi boha­terami wielkiego polityczno-artystycznego tortu. Wisienką zaś wicepremier Piotr Gliński, który odczytał aeroplanom fragment prozy Jarosława Kaczyńskiego, a potem zrobił sobie pamiątkową fotografię, na której bezbłędnie pod­rywa dreamlinera do lotu. „Umieszczenie na kadłubach konturów Polski oraz biało-czerwonej flagi jest wyrazem zaangażowania PLL Lot w misję promowania kraju i dumy z jego niepodległości. Wszędzie tam, gdzie polecą te samo­loty przypominać będą, że Polska to kraj silny, szanujący swe dziedzictwo, a także odważnie patrzący w przyszłość. Samoloty w specjalnym malowaniu okolicznościowym staną się ambasadorami naszej niepodległości” - zachły­stywał się premier Morawiecki. Maszyny stały cierpliwie, słuchając, jak „Kukułeczka kuka” w wykonaniu Mazowsza. 300 pasażerów, których uziemiono na lotnisku z powodu opisanej wyżej rządowej uroczystości - przeciwnie. Wła­ściwie nie ma co zwalać na uroczystość. Tylko w ostatnim miesiącu nasze narodowe linie odwołały 333 rejsy, a nie­mal 3 tys. było opóźnionych. I co z tego? Najważniejsze, że flagi są namalowane, a partia rządząca odważnie pa­trzy w przyszłość. I to nie jest jej ostatnie słowo. Ostatnie będzie brzmiało: W ramach akcji „Słodkie życie+” wprowadzamy kartki na cukier.
   Minusów u nas nie ma. W Białej Podlaskiej Mateusz Morawiecki wręczył klucze pierwszym benefi­cjentom programu „Mieszkanie+”. Była telewizja, prasa, radio i wielka radość. Po wyjeździe premiera klu­cze rodzinom odebrano, bo chodziło tylko o przerabianą już przez moje pokolenie w czasach PRL propagandę suk­cesu. Oszustwo znaczy.
   Na 4 lipca szykuje się nasz własny Independence Day. W Sądzie Najwyższym z dawnego składu pozosta­nie prawdopodobnie 55 osób, resztę (65) wskaże znany z uczciwości pisowski tercecik: Kaczyński, Ziobro i Duda. Do tego jako pierwsza w świecie Polska wprowadza do SN ławników. Na razie udało się wybrać 13, wśród nich takie­go, który nawet się nie zgłosił na wstępne przesłuchanie w Senacie. Wszyscy to kompletni dyletanci w dziedzinie prawa, ale za to pełni najlepszych chęci do oceniania wy­roków w sądach niższych instancji. Jedna z pań ławniczek potrafi nawet odróżnić dobro od zła, bo nauczyła się tego od trzyletnich dzieci. Kolejny, działacz „pro life”, nie ukrywa, że zamierza walczyć z częścią opinii publicznej, która „kwestionuje kwestie poczęcia i życia”. A wszystko, przypominam, na życzenie p.o. prezydenta RP.

Władza spuszcza na nas lawinę bezczelności i głupoty. Premier Morawiecki, ponury fałszerz historii, stra­szy stalinowskimi złogami wciąż aktywnymi w wymiarze sprawiedliwości. Styczniową haniebną nowelizację usta­wy o IPN ogłasza zaś jako zwycięstwo prawdy, którą te­raz wzmacnia, uchwalając coś kompletnie przeciwnego. Bez żadnej odpowiedzialności łże o sukcesach i uznaniu dla Polski. Tymczasem ona znika - znika z mapy demo­kratycznych społeczeństw, w których trójpodział władzy jest normą.
Stanisław Tym
Dziękuję, Panie Prezydencie!

Dziękuję, Panie Prezyden­cie Trump, dziękuję, Pa­nie Premierze Netanjahu, dziękuję Panu Le Drian - ministrowi spraw za­granicznych Francji, który potępił ustawę o IPN. Bywa, że nie zgadzam się z ich decyzjami, a nawet załamuję z ich powodu ręce, ale tym razem cisną mi się pod pióro wyrazy wdzięczności za to, że obcy politycy ta wstrętna „zagranica”, pomogli nam wyrwać kraty z ustawy o IPN. Oczywiście wolałbym dziękować prezydentowi Dudzie i premierowi Morawieckiemu, ale - w tej sprawie - za co? To w polskim rządzie nasi (?) polscy ministrowie nawarzyli piwa, które następnie demokratycznie wybrana większość parlamentarna wypiła. Teraz, kiedy ustawa doprowadziła do fatalnych skutków, czyniąc znanym na świecie idio­tyczne określenie „polskie obozy koncentracyjne”, kiedy władza dolała oliwy do wiecznie tlącego się płomyka an­tysemityzmu, kiedy prorządowa propaganda czyni z pre­miera Morawieckiego wirtuoza dyplomacji - nie ma komu powiedzieć „dziękujemy”.
   Premier nie przeprosił nawet za fatalną ustawę, za ko­losalne szkody dla wizerunku Polski, którego długo nie naprawią ulubieńcy ministra Glińskiego, wyprawy biało-czerwonym jachtem dookoła świata, miliony wydane na makijaż Polski przez Polską Fundację Narodową pana Świrskiego; wreszcie za brak wyobraźni, jaki nie przystoi premierowi, którego powinna cechować dalekowzroczność, a nie dojutrkowość... Kiedy dzisiaj szef rządu nakłada sobie aureolę zwycięzcy, bo pogroziliśmy światu za bzdurę o „polskich obozach koncentracyjnych”, to przypomina kierowcę, który przejechał rowerzystę, żeby zaalarmować, że w tym miejscu brak ścieżki rowerowej.
   Oczywiście wolałbym dziękować polskiemu prezyden­towi, ale za co? Za to, że podziela ducha katastrofalnej ustawy i ją podpisał, a następnie - wyrabiając sobie ali­bi - skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego, z panią mgr Przyłębską na czele? Bądźmy poważni. Nie chodziło o zgodność z konstytucją (na każdym kroku dyskredyto­waną i naruszaną), ale o prawo do fałszowania historii pod dyktando, zastraszania jej ofiar i świadków, żeby nie opo­wiadali, co przeżyli i zapamiętali.
   Na długo przed tym, jak prezydent nabrał wątpliwości prawnych, świat już wył z bólu z powodu ustawy. Rządo­wi specjaliści od Stanów Zjednoczonych, panowie Bielan, Szczerski, Czaputowicz, nie bili chyba na alarm, nie ostrze­gali, że polscy politycy nie będą mile widziani w Waszyng­tonie (zrobili to dopiero dziennikarze Onetu), że prezydent dumnej Polski, która wstała z kolan, w ciągu kilkudniowego pobytu w USA nie spotka się z żadnym politykiem bar­dziej znaczącym niż burmistrz tamtejszego Sochaczewa. (A Waszczykowski ostrzegał i trzymał ustawę w sejfie).
   Ta zniewaga krwi wymaga, autorów (Jaki?) należy roz­liczyć. Jak można było dopuścić do tego, że rzeczniczka Departamentu Stanu niejednokrotnie publicznie zwracała uwagę (nie mówiąc o dyskretnych rozmowach polityków, takich jak ówczesny sekretarz stanu Rex Tillerson) na szko­dliwość ustawy dla stosunków ekonomicznych i strategicz­nych (!). Jak można namawiać żołnierzy amerykańskich do stałego pobytu w Polsce i jed­nocześnie antagonizować Kon­gres, media, środowiska żydow­skie - czyż za to nie powinien ktoś wylecieć przez okno? Jak jeden policjant wypadnie przez okno w czasie libacji, to wyrzu­ca się pół garnizonu, a jak kompromituje się Polskę stąd do Waszyngtonu, to paraduje się w glorii zwycięzcy, który wymusił na Netanjahu wspólną deklarację.
   Przegrani nie mają alibi, nie mogą twierdzić, że nie wie­dzieli, co robią. Jak tylko ustawa się pojawiła, zimą, pół roku temu, świat zawył z bólu. „Przywódcy Izraela z fu­rią zareagowali na przygotowywaną ustawę” - ostrzegał w styczniu „Financial Times”, „to katastrofa polityczna” - pisał w tejże gazecie Jan Tomasz Gross (luty), „próba kontrolowania historii przypomina komunistyczną prze­szłość”, twierdziła ta sama gazeta, jedna z najbardziej opi­niotwórczych. „Dlaczego ofiary i świadkowie Holokaustu, pod groźbą aresztu, mają uważać na to, co mówią?” - pytał „The Guardian” (5 lutego). „Kto będzie ryzykował trzy lata więzienia, by dążyć do prawdy historycznej?” - zastanawiał się „New York Times”. Jeszcze w styczniu media informo­wały, że Netanjahu polecił ambasadzie w Warszawie sko­munikować się w sprawie u stawy z polskim premierem. Pół roku temu polskie władze dobrze wiedziały, że bawią się dynamitem - co widzieli też zwykli odbiorcy światowych mediów. A teraz skarżą się, że były zaskoczone gwałtow­nością i zakresem reakcji na ich poroniony pomysł. Za­skoczeni, biedacy.
   Mało tego, nadal brną w ślepą uliczkę, ponieważ pre­mier Morawiecki straszy postępowaniem cywilno-prawnym i bajońskimi odszkodowaniami . Kto więc odważy się ryzykować fortunę (której zresztą na ogół nie ma), żeby dążyć do prawdy historycznej? Nie każdy historyk był pre­zesem banku. Chyba że polski premier straszy grzywna­mi, bo liczy na efekt mrożący - kto rozsądny będzie badał i opisywał wspólną historię Polaków, Ukraińców i Żydów, żeby narazić swoją placówkę na pozbawienie dotacji („nie pozwolimy, żeby za nasze pieniądze... ”), a siebie samego na kosztowny proces, wysoką karę oraz własną marginali­zację, wykluczenie z rozmaitych komitetów, jury konkur­sów, zaproszeń do polskich instytutów kultury za granicą etc. Wystarczy porozmawiać z polskimi dyplomatami, by poznać kryteria doboru książek, filmów, wystaw', pre­legentów Na najbardziej zasłużonych czekają najwyższe odznaczenia państwowe.

Połączone siły amerykańskie i izraelskie wygrały wojnę, tym razem sześciomiesięczną. Polacy bronili swojego stanowiska sześć długich miesięcy, po czym nieoczeki­wanie rzucili się do odwrotu, opuścili dotychczas zajmo­wane pozycje, ogłaszając jednocześnie swoje zwycięstwo. Niestety, rozum w Polsce jest zbyt słaby, aby zwyciężyć o własnych, polskich siłach, musiała pomóc zagranica. Chociaż premier Morawiecki podpisał porozumienie po­kojowe, żołnierze wyklęci zamierzają walczyć z okupacją amerykańsko-izraelską. Tylko zdrajcy piszą „dziękujemy, Panie Trump”.
Daniel Passent

Największy kłamca świata

Podobno największym kłamcą w historii był Robert Ripley. Facet żył w latach 1890-1949, a lista jego dokonań jest długa. Jako nastola­tek rysował do amerykańskich gazet komiksy zatytuło­wane „Believe it or not!” (Wierzcie lub nie!) o rzeczach, które rzekomo widział. Już wtedy było wiadomo, że swoje wizje ssie z palca - rysował ludzi, zwierzęta i sy­tuacje nieistniejące, twierdząc, że je widział na włas­ne oczy. Na przykład wulkan w Meksyku, który - jak twierdził - chciał kupić, ale nagle z małej dymiącej górki urósł bluzgający lawą monster i rząd meksykań­ski zabronił mu transakcji. Przez ponad 20 lat podró­żował po świecie, filmował ciekawostki i równocześnie prowadził program radiowy o tej samej nazwie co ko­miks - w nim opowiadał jeszcze bardziej niestworzo­ne historie. Na przykład tę o domu, który pewnej nocy przemieścił się o kilkaset metrów. Po drugiej wojnie światowej ruszył z programem telewizyjnym, w któ­rym rysował i pokazywał dziwne eksponaty z odległych zakątków Ziemi i kosmosu. W końcu uruchomił kilka­dziesiąt „Muzeów dziwnych rzeczy”, które istnieją i są atrakcją do dziś. Dewizą Ripleya było: „Czego bym nie powiedział i tak mi nie uwierzycie”. Miał rację.
   Magia jego sukcesu polegała na mieszaniu kłamstw, których nie można było zweryfikować, z faktami, których nie można było wymyślić. Twierdził, że spotkał męż­czyzn, którym na głowie wyrosły rogi, dziecięcego cy­klopa, golfistę bez rąk, ryby wspinające się po drzewach, krowy z ludzkimi stopami, bezskrzydłe ptaki i czworo­nożne kury. Podczas obwoźnych widowisk pokazywał Syrenkę z Fidżi - mumię o małpiej głowie, ludzkim tu­łowiu i ogonie ryby. (Stwór okazał się dziełem plastyka). Ale mówił też zaskakujące prawdy. W1929 roku ogłosił, że pieśń „Star-Spangled Banner”, która od ponad 120 lat była uznawana za hymn amerykański, wcale hym­nem nie jest. I nie kłamał - Kongres zaniedbał sprawę i dopiero dwa lata po jego wypowiedzi (oraz licznych petycjach) specjalną ustawą ustanowił pieśń oficjal­nym hymnem USA. (Przy okazji Ripley przypomniał, że w oryginale melodia hymnu była angielską pieśnią pijacką, co też okazało się prawdą.) Pewnego razu sfil­mował kobietę, która czytała z szybkością 8 słów na se­kundę i udowodnił, że to nie trik.
   Ponieważ nie daje się stwierdzić do końca, któ­re z jego opowieści są prawdziwe, a które łgarstwem, uznano a priori, że w tym drugim nikt go nie przebije.
A rywali mógł mieć przednich. Każdego roku w miej­scowości Cumbria w Anglii odbywa się konkurs na Naj­większego Kłamcę Świata. Uczestnicy mają pięć minut na opowiedzenie swojej historii, nie mogą posługiwać się rekwizytami czy notatkami i najważniejsze: nie mogą być politykami ani prawnikami („są zbyt wyro­bieni we wciskaniu kitu”). W 2008 roku niejaki John „Johnny Kłamca” Graham wygrał konkurs wciągają­cą opowieścią o tym, jak odbył magiczną podróż w pla­stikowym kuble na śmieci, jadąc nim po dnie oceanu. Rok wcześniej zgarnął trofeum za wspomnienie z dru­giej wojny światowej, kiedy Niemcy zaatakowali Wiel­ką Brytanię łodzią podwodną, wpłynęli nią do Londynu i skradli mieszkańcom dekodery telewizji satelitarnej. W 2003 roku konkurs wygrał biskup Carlisle, mówiąc jedno zdanie: „Nigdy wżyciu nie skłamałem”.
   Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że wszystko, co zaoferowali światu Robert Ripley czy „Johnny Kłam­ca”, to mały pikuś w porównaniu z każdą z rozlicznych nawijek człowieka o nazwisku Mateusz Morawie­cki. Jego ostatnia baśń wygłoszona na obronę zmian w ustawie o IPN, której wcześniej bronił jako doku­mentu doskonałego, zdumiała wszystkich historyków, politykowi dziennikarzy. Ludziom z rozumem zrobiło się głupio. Nawet jego zwolennicy zakneblowali sobie usta taśmą, by nie rozdziawiać ich zbyt szeroko. Pozo­stanie dla przyszłych historyków i prawników znalezie­nie dla tego przypadku odpowiedniego kwantyfikatora. Czy to, co wygaduje, to są zwykłe banalne kłamstwa z zamiarem wprowadzenia w błąd szerokich rzesz spo­łeczeństwa, celem osiągnięcia korzyści politycznych, jakie niesie władza, czy też jest to zbrodnia przeciwko narodowi, której zamiarem jest pozbawienie obywa­teli dostępu do prawdy, oczernianie niewinnych ludzi, niszczenie bohaterów i windowanie zbrodniarzy. Gdy­by Morawiecki został zakonnikiem, napisałby nowe pismo święte, z którego usunąłby Jezusa. Właśnie dla­tego politycy nie mogą brać udziału w konkursie na naj­większych kłamców świata.
Zbigniew Hołdys

Silni, zwarci, gotowi

To były bardzo polskie mistrzostwa. Były bo oczywiście mundial nadal trwa, ale już nie dla reprezentacji wyklętej.
   Zacznijmy od pompowania balonu. Tak, też dałem się złapać. Niby zawsze kpię z podkręcanej histerii, ale wy­parłem klęskę z Danią w eliminacjach i uznałem, że chyba wszyscy znający się wiedzą, co mówią, i że ćwierćfinał Euro 2016 to tylko próba generalna tej drużyny która prawdzi­we race odpali w Rosji. Efekt jest taki, że im kto głośniej i bardziej przejmująco ekscytował się na papierowych i cy­frowych jedynkach polską potęgą, tym bardziej dzisiaj wy­żywa się na piłkarzach. Z jednego amoku w drugi.
   Chwilę przed mundialem gościłem w „Drugim śniada­niu mistrzów” w TVN24 Krystynę Jandę, która powiedzia­ła: „Mam absolutną świadomość, jaką piłka nożna ma siłę i jaki ma wpływ na narody i społeczeństwa. Jednak polscy kibice przybyłe sukcesie dostają zupełnie irracjonalne­go obłędu i manii wielkości. Zwycięstwo jest dla mądrych. Myślę, że gdybyśmy zwyciężyli, to nie dałoby się wytrzy­mać tej euforii zwycięstwa”.
   Reakcje byłyby nawet śmieszne, gdyby tak naprawdę nie były ponure.
   Od dziennikarzy po polityków tłumy ścigały się, by zrzygać się na Jandę, wykrzyczeć, jak bardzo nienawidzi Pol­ski, i co tu jeszcze robi, kiedy cały naród jak jedno serce, pięść czy stopa - sam już dobrze nie pamiętam tych wzniosło-ckliwych porównań - stoi gotowy do ostatecznego boju. Histeria poszła tak daleko, że - wydawałoby się po­ważni publicyści - domagali się ode mnie jako prowa­dzącego program wyjaśnień, dlaczego nie dałem odporu Jandzie i pozwoliłem na wygłaszanie takich herezji. Nic to, że akurat z siedzącym obok Andrzejem Saramonowiczem reprezentowaliśmy frakcję ultrasów piłkarskich i grzecz­nie z panią Krystyną polemizowaliśmy, mając częściowe wsparcie w kibicu umiarkowanym, czyli socjologu Rober­cie Sobiechu, zaś reżyser teatralny Michał Zadara po pro­stu zastrzegł, że piłka go w ogóle nie interesuje. Czyli Janda nawet u mnie w programie była w mniejszości i spotkała się z polemicznym odporem. Ale to za mało. Jedyne, co zadowoliłoby rycerzy narodowej gorączki, to egzekucja, ewentualnie deportacja Jandy i likwidacja programu, po­przedzona przeprosinami i samospaleniem.
   Zachowując proporcje - tak musieli się czuć dobrodusz­ni konsumenci propagandy II RR Silni, zwarci, gotowi. Pogonimy Niemca, Adolfik zapiszczy ze strachu. Oczywi­ście nie porównuję wojny i rozrywkowego widowiska pił­karskiego, choć w trakcie przedmundialowego prężenia muskułów i takie klimaty się pojawiły: firmowane przez prorządowe media i fundacje filmiki, pokazujące piłkarzy jako spadkobierców wszystkich świętych, którzy walczy­li i ginęli za Polskę. Porównuję mechanizmy propagandy, oszustwa i samooszustwa. W pierwszym wypadku zawali­ło się państwo, w drugim tylko drużyna odpadła z turnieju, ale reakcje przypominają szok po przegranym powstaniu, kac i oszołomienie.
   Kiedy wybuchła małyszomania, przede wszystkim mia­łem nadzieję, że wątłe barki jej bohatera nie ugną się przed oczekiwaniami milionów Pan Adam pięknie dał radę, szacun. Ale zastanawiało mnie, co się kotłuje w zbiorowej duszy narodu, który tak strasznie potrzebuje jakiegoś po­twierdzenia własnej wartości, że swoje marzenia, prag­nienia, nadzieje, złości, frustracje i kompleksy zrzuca na jednego skromnego młodego człowieka. I szalał (naród, zbiorowość) zarówno gdy skoczek z Wisły wygrywał, jak i kiedy przychodziły gorsze chwile. A wtedy miłość zamie­niała się w nienawiść.
   A teraz to. No dobrze, dała kadra ciała, dała totalnie, czego zwieńczeniem było ostatnich dziesięć zawstydza­jących minut z Japonią, ale czy od tego zawaliło się pań­stwo? Czytając i słuchając, można odnieść wrażenie, jakby miliony nie miały innego życia poza tym wirtualnie ska­nalizowanym w drużynie Nawałki. To podobne mechani­zmy, które wpakowały nas w awanturę o IPN i powodują, że dostajemy histerii, bo ktoś w Patagonii nie tak się wy­raził o Polsce.
   Symboliczny jest przypadek Roberta Lewandowskie­go. Od dawna zadziwia mnie moc nienawiści, jaką jeden z najwybitniejszych sportowców w historii Polski budzi u swoich poczciwych rodaków. Mówimy o gościu, który nienadzwyczajnie obdarzony przez Boga talentem, mor­derczą pracą wspiął się na same szczyty Pewnie jakby był wybitnie uzdolnionym leserem-pijakiem, rodacy byliby dla niego życzliwsi. Mogłoby go usprawiedliwić jedynie to, że w pojedynkę zdobył mistrzostwo świata, którym cieszy­łyby się miliony między Bugiem i Odrą. Nawet jednak wte­dy, obstawiam, to nie byłaby jego zasługa, tylko oczywista powinność wyświadczona najdumniejszemu z narodów.
Marcin Meller

Samoobrona

W środę sędziowie Sądu Najwyższego - takie były zapowiedzi - stawią się pod sądem z togami, żeby wprowadzić tam Pierwszą Prezes Małgorzatę Gersdorf, która od środy, według pisowskiej ustawy, traci prawo do orzekania w SN. A z nią 26 innych sędziów SN. „Są przewidziane formy odpowiedzialności dyscyplinarnej i służbowej, które mogą być wzięte pod uwagę” -zagroził sędziom SN w Radiu Maryja minister sprawiedliwości i prokurator generalny Zbigniew Ziobro.
   Pod Sądem Najwyższym będą też obywatele. Może policja. Będą też media. I mogą zarejestrować sceny symboliczne dla praworząd­ności w państwie według PiS. Straż sądowa nie ma prawa nie wpuścić sędziów, bo każdy człowiek bez broni może wejść do sądu. Nie ma też prawa nie wpuścić obywateli, którzy chcieliby wejść z sędziami. Ale w państwie PiS prawo to PiS.

Prawdopodobnie w środę rano pojawi się w sądzie wyznaczony przez prezydenta Andrzeja Dudę tymczasowy komisarz. Może zarządzi niewpuszczanie sędziów. Kogo posłucha straż: Pierwszej Prezes, której kadencja - w myśl konstytucji - kończy się dopiero w 2020 r.? Czy komisarza? Półtora roku wcześniej straż Trybunału Konstytucyjnego zdecydowała się wykonywać polecenia mianowa­nej tymczasowym komisarzem Julii Przyłębskiej. Sędziowie TK - też. Czy sędziowie SN uznają władzę komisarza?
   W poniedziałek pojawił się komunikat Komisji Europejskiej, że wszczęła procedurę, która może zakończyć się zaskarże­niem do Trybunału Sprawiedliwości pisowskiej ustawy o Sądzie
Najwyższym. Uczyniła pierwszy krok w tej procedurze, czyli skierowa­ła do polskiego rządu wystąpienie uznające tę ustawę za naruszenie gwarancji prawa do bezstronnego sądu. Rząd ma miesiąc na odpo­wiedź. Ale wszczęcie tej procedury nie wstrzyma „wycinki” sędziów.

Mogą to jeszcze zrobić sędziowie Sądu Najwyższego. Mogą zadać Trybunałowi Sprawiedliwości pytanie prawne: czy sytuacja, gdy sądzą konkretną sprawę, będąc zagrożeni „wycinką” (kolejni sędziowie będą wchodzić w skrócony wiek stanu spoczynku), a więc będąc uzależnieni od arbitralnej decyzji prezydenta, czy pozwoli im dalej orzekać, nie narusza prawa stron procesu do rzetelnego sądu? A zadawszy to pytanie Trybunałowi, mogą - zgodnie z orzecznictwem Trybunału Sprawiedliwości UE - zawiesić obowiązywanie przepisów o „wycince” sędziów. Nawet mimo braku odpowiedniego przepisu w polskim prawie, bo prawo Unii stosuje się w państwach członkowskich bezpośrednio, a wyroki Trybunału Sprawiedliwości - to też prawo Unii.
   Sędziowie mają zatem oręż, który mogą zastosować. Powinni wykorzystać każdą możliwość interpretacji prawa zgodnie z konsty­tucją i ratyfikowanym międzynarodowym prawem. Nawet wtedy, gdy prowadzi to do nieposłuszeństwa sprzecznemu z nimi prawu.
   Tak orzekają od miesięcy sędziowie sądów powszechnych, broniąc praw obywateli ściganych za korzystanie z konstytucyjnych wolności i praw. Mimo że władza grozi im postępowaniami dyscyplinarnymi i wydaleniem z zawodu. Sędziowie SN nie powinni okazać się pod tym względem gorsi. Obowiązkiem sędziego jest bronić prawa i praworządności. A sędziowie SN sami przyznali - także w uchwałach przyjętych 28 czerwca - że skrócenie kadencji prezes Gersdorf i „wycinka” sędziów pod pozorem obniżenia wieku emerytalnego łamią konstytucję.
   Władza może, siłą parlamentarnej większości, ustanowić bez­prawne prawo. Ale bez udziału sędziów i obywateli nie da rady go wyegzekwować. Sędziowie i obywatele mogą sprawić, by bezprawne prawo było martwe. Do tego nie wystarczy jednorazowa symboliczna próba wejścia do SN. Trzeba codziennego, konsekwentnego frontu odmowy wobec bezprawnego prawa: sędziów i obywateli. Odmowy kolaboracji przy łamaniu konstytucji.
Ewa Siedlecka

Mecz o wszystko

Jeszcze zdanie o mundialu i już wracamy na boisko krajowe. Pa­rafrazując znane powiedzonko Gary'ego Linekera, piłkarskie mi­strzostwa świata to gra, w której startuje 32 rywali, ale na końcu wszyscy - oprócz jednego - przegrywają. Dlatego w tym naj­większym globalnym targowisku narodowych tożsamości ważniejszy od wyników, które i tak zaraz zostaną zapomniane, jest styl. Maroko, Iran czy Tunezja z grupy eliminacyjnej nie wyszły, ale światu, setkom milionów widzów, zaimponowały. I w sumie o to można mieć preten­sję do drużyny Nawałki, że nawet w ostatnim spotkaniu, nazywanym meczem o honor, pozorując grę w finałowych minutach, ośmieszyli siebie i własną, niewiele wartą, wygraną.
   A ponieważ to jednak „reprezentacja narodowa”, to i trochę nam wszystkim uszkodzili wizerunek. Jasne, że chodzi tu o wizerunek popkulturowy, bo taki obsługuje piłka nożna, ale to tym gorzej, gdyż tam narodowe stereotypy zalegają najgłębiej. Słowem: walczyliśmy o honor, a przez jakieś nieudacznictwo narobiliśmy sobie wstydu przed całym światem. Dokładnie jak z ustawą o IPN. Na korzyść Adama Nawałki przemawia przynajmniej to, że nie próbował kłamać i wziął na siebie odpowiedzialność za sportowy i wizerunkowy blamaż.
   Tymczasem premier Mateusz Morawiecki, po wymuszonej no­welizacji kompromitującego „Holocaust Law”, oświadczył:„Polska umie wygrywać!”. Pytanie, czy rządzący nie mogliby sobie pozwolić na podobne zwycięstwo przez wycofanie w sprawie Sądu Najwyż­szego, na co także naciskają nasi zagraniczni partnerzy? Niestety, tu odpowiedź musi być negatywna, nawet jeśli nastąpią jakieś taktycz­ne cofnięcia: o ile w sprawie ustawy o IPN był to od początku mecz o honor, o tyle sprawa sądów ma już charakter meczu o wszystko.
Tu rewolucja sama się nie zatrzyma, bo podważyłaby własną logikę i bezpieczeństwo.

W oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków warto się może zasta­nowić, jaki będziemy mieli ustrój, kiedy już PiS osiągnie, co za­mierza: pełnię władzy wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej.
Nie ma jeszcze adekwatnych określeń na autorytarne systemy poli­tyczne, które instalują się w krajach, gdzie załamała się, bądź w ogóle nie uformowała, demokracja liberalna. Każdy taki kraj znajduje jakąś własną wersję ustroju, na ogół jawnie lub symbolicznie odwołującą się do lokalnej historycznej tradycji, mitologii, może nawet - jeśli coś takiego istnieje - społecznej podświadomości. Nie trzeba specjalnej wiedzy historycznej, żeby odkryć, że w Rosji odtwarza się stale jakaś wersja caratu: po białym - czerwony, obecnie biało-czerwono-niebie- ski, czyli narodowy, w wersji putinowskiej; z całym kremlowskim szta­fażem, lokalnymi bojarami, sojuszem z Cerkwią, imperialną ideologią.
   Albo Turcja: po ostatnich wyborach reżim Erdogana powszech­nie nazywany jest nowym sułtanatem, wschodnią, islamską wersją brutalnej satrapii. Lub Węgry: autorytarny, oligarchiczny system zbudowany w tym kraju jednym przypomina „gulaszowy socjalizm” Janosa Kadara, innym przedwojenny nacjonalistyczny, wielkowęgierski reżim admirała Horthyego („admirała bez floty, w kraju bez morza” - co też jakoś pasuje do megalomanii Viktora Orbana). A u nas? Gdy­by przyjąć, że nie obronimy w Polsce liberalnej demokracji, skopio­wanej z Zachodu, czy jest jakiś swojski model, do którego Kaczyński, przeprowadzając swoją wielką rekonstrukcję historyczną, chciałby, czy też próbuje, nawiązać? Mam tu pewną teoryjkę.
   W 100-leciu polskiej odzyskanej niepodległości „normalna”, według standardów zachodnich (choć nie wolna od napięć), demokracja par­lamentarna funkcjonowała przez mniej więcej 35 lat. PiS, odrzucając demokratyczny „imposybilizm”, a opozycję mianując zdrajcami, czerpie raczej z tej drugiej części tradycji. A tam mamy głównie sanację oraz PRL. I tzw. IV RP wydaje się fuzją, może nawet sumą, obu systemów.
   Z sanacji pochodzi pierwszy filar ideologii państwowej: władza moralnie należy się prawdziwym twórcom (nowej) niepodległości Pol­ski (czyli dzisiaj Jarosławowi Kaczyńskiemu) oraz ich legionistom; z PRL drugi filar: władza jest sprawowana w imieniu ludu, a partia jest tego ludu awangardą, istotą polityki wewnętrznej staje się ciągła naprawa, sanacja państwa (jak w II RP) oraz nieustanna walka z potężnymi wro­gami ludu, klasami i kastami, wysługującymi się zachodnim mocar­stwom (to już PRL). IV Rzeczpospolita ma być w swej istocie katolickim państwem narodu polskiego (sanacja), dokonującym rewolucji socjal­nej poprzez stopniową nacjonalizację gospodarki, centralne inwesty­cje i państwowe świadczenia (PRL). Krajem tym rządzi Naczelnik Pań­stwa, inkarnacja Józefa Piłsudskiego, ale - inaczej niż Marszałek - jest on jednocześnie Pierwszym Sekretarzem, działającym według peere­lowskiej formuły „kierowniczej roli partii”, co znaczy, że rząd, prezydent, Sejm, a nawet sądy nie stanowią odrębnych układów władzy, ale pasy transmisyjne partii, zaś rządy ludu realizują się poprzez partyjne kadry.
   Analogie i cytaty można ciągnąć długo i nieźle się bawić - jeśli ktoś ma do tego nastrój - w rozpoznawanie w dzisiejszej państwowej polityce i propagandzie wątków postsanacyjnych i postpeerelowskich (innych w niej, w zasadzie, nie ma).

Oczywiście Polacy mogą taki miks historyczny zaaprobować jako ustrój przyszłości. Czemu nie? Szacunek dla politycznego plura­lizmu, praw mniejszości, równowagi i rozdziału władz nie jest u nas specjalnie głęboko zakorzeniony. Nie działają przestrogi historyczne, bo w państwowej propa­gandzie okres II RP jest gloryfikowany, a i ustrój polityczny PRL podlega swoistej rehabilitacji. Opozycja antypisowska pozostaje zaś zbyt słaba, zalękniona i podzielona, by twardo bronić tradycji III RP, dorobku polskiej transformacji i liberalnej demokracji. Ale, z drugiej strony, PiS wciąż nie może przekroczyć pułapu około jednej trzeciej sondażowe­go poparcia. Więc jak jest?
   Żebyśmy się przekonali, jaka jest prawda o Polakach u progu trzeciej dekady XXI w., trzeba jednak przede wszystkim upilnować samych reguł rywalizacji, czyli rzetelności wyborów. Bo potem już równych szans wyborczych może nie być. Zaczął się polski mecz o wszystko; o honor zresztą też.
Jerzy Baczyński

Rejterada

Wycofanie się PiS z przepisów karnych w ustawie o IPN, wprowadzonych nowelą styczniową, skłania do znalezienia odpowiedzi na parę istotnych dla polskiej polityki pytań.

Nie jest istotna kwestia, dlaczego PiS się wycofał. O tym, że tak się stanie, wiadomo było dość dawno, a zadecydowało stanowisko USA: Departament Stanu postawił znak zapytania nad siłą związków w sojuszu amerykańsko-polskim, a administracja prezydenta Trumpa zablokowała dyplomatyczne kontakty z Polską na najwyższym szczeblu. Prezydent Duda skierował w sprawie spornych przepisów karnych wniosek do Trybunału Konstytucyj­nego, a minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, który w tej roli kierował do Sejmu ustawę, jako prokurator generalny wydał opinię, że to, co przygotował, jest sprzeczne z konstytucją.
   Istotne są natomiast pytania inne: dlaczego PiS nie czekał, aż kwestionowane przepisy zostaną uchylone przez TK, tylko uchylił je poprzez ustawę? Dlaczego ustawę uchwalono w oszałamiającym tempie - od rozpoczęcia debaty nad nią do podpisu prezydenta minęło dziewięć godzin. Dlaczego zmianę ustawy negocjowano z rządem Izraela za pośrednictwem wywiadów, a zmianie towarzy­szyło wspólne - także wynegocjowane - oświadczenie premierów obu krajów, na co nalegała strona polska.
   Brnijmy przez tych pytań gąszcz. Pytania pierwsze i drugie łączą się ze sobą. Nie czekano na rozprawę przed TK i uchwalono ustawę w takim tempie, jakby PiS ktoś - używając języka pana Za­głoby - „szydłem w słabiznę ekscytował”, bo okazało się, że brak czasu ze względu na bieg wydarzeń: szczyt NATO 11-12 lipca br. i o cztery dni późniejsze spotkanie prezydentów Trumpa i Putina. Wyobraźmy sobie, że prezydent USA nie spotyka się z prezyden­tem Polski na szczycie NATO, a później spotyka się z prezydentem Federacji Rosyjskiej. Nieciekawie by to wyglądało i świadczyło o międzynarodowej izolacji Polski - wtedy gdy chodzi o bezpie­czeństwo narodowe.

Jednakże gdyby tylko o samą możliwość spotkania z prezy­dentem Trumpem chodziło, to przychyliłbym się do zdania adherenta PiS prof. Andrzeja Nowaka, który trafnie zauważył: „no­welizacja zrobiona pół roku temu była zła i głupia. A dzisiejsze wy­cofanie się z niej, robione w sposób niezręczny, sprawia wrażenie rejterady”. Dopuszczam jednak, że nie o samo spotkanie chodziło, ale także jego sens i konsekwencje. Otworzyło się bowiem przed Polską okno możliwości doprowadzenia do stałego stacjonowania na naszym terenie brygady bojowej US Army. Pierwszy usiłował je otworzyć, choć bez skutku, Radosław Sikorski, szef MSZ w rządzie PO-PSL; w jego ślady poszli pisowscy ministrowie obrony Antoni Macierewicz i Mariusz Błaszczak i trafili na o niebo lepszą koniunk­turę w postaci prezydentury Donalda Trumpa, który układów wielostronnych nie lubi i woli umowy dwustronne. Przede wszyst­kim wycofał Stany Zjednoczone z porozumienia irańskiego i chce zastosować sankcje gospodarcze wobec firm europejskich, które nie zwiną swoich interesów w Iranie. Stanom Zjednoczonym jest zatem potrzebna antyirańska koalicja, zwłaszcza zaś kraje z Unii, które w interesie USA będą wkładać kij w unijne szprychy. Polska jako największy kraj wschodniej flanki NATO nadaje się do tej roli znakomicie i jeśli PiS doszedł do wniosku, że - by znów odwołać się do Radosława Sikorskiego - nie będzie „Amerykanom robić ł(l)aski” za darmo, to mógł postawić warunek - udział we froncie antyirańskim w zamian za stacjonowanie brygady bojowej. Wtedy pretensja do PiS nie odnosi się do rejterady, ale do tego, że była konieczna, bo wydano niepotrzebną bitwę, z którą głupcy zawsze wiążą nadzieje.
   Jeśli zatem na szczycie po spotkaniu Trump-Duda albo w ciągu dwóch, trzech miesięcy padnie wiarygodna zapowiedź, że obecna administracja opowiada się za stałą bazą US Army na terenie Polski, to trzeba będzie uznać, że podwinięcie ogona się opłaciło. Jeśli takiej zapowiedzi nie będzie, to okaże się, że rejterada przyniosła duży wstyd, a zysków żadnych, i lepiej było spokojnie czekać, aż wspomniane przepisy karne uchyli TK.
   Jeśli stała baza amerykańska jest w tej grze, to rejterada była konieczna także ze względu na Kongres USA. Są to bowiem decyzje finansowe, które leżą wyłącznie w jego gestii. 25 maja br. Komisja Obrony Senatu USA uchwaliła swój projekt budżetu obronnego na 2019 r. z zaleceniem, by Departament Obrony sporządził studium wykonalności i celowości stacjonowania na terenie Polski jednej brygady bojowej. To otwiera drogę do stosownej decyzji o alokacji środków na 2020 r. Otóż nigdy Kongres nie wyasygnuje środków na stałą bazę amerykańską w kraju, któremu w Ameryce powszech­nie zarzuca się, że środkami karnymi dławi badania nad Holokau­stem. Tyle jeśli chodzi o naszego sojusznika amerykańskiego.

A Izrael? Dlaczego z nim negocjowano i zmianę ustawy, i oświad­czenie premierów, co było polskim postulatem? Są możliwe dwa wyjaśnienia i nie należy ich traktować rozłącznie. Po pierwsze, wspólne oświadczenie było potrzebne PiS na polskim rynku we­wnętrznym po to, by robić swoim zwolennikom z mózgu śmietanę i tłumaczyć, że rejterada to nie rejterada, ale ustępstwo, które spra­wia, że „bilans jest pozytywny”, bo świat z ust Beniamina Netanjahu dowiedział się, że nie było „polskich obozów zagłady” i że obok antysemityzmu jest też antypolonizm. Tego rodzaju argumentacja może przekonać tylko tych sympatyków PiS, którym emocje wy­łączają intelekt, ale z punktu widzenia „dobrej zmiany” dobre i to. Możliwe jednak, że rzecz jest poważniejsza i nie docenialiśmy głębi nieufności do Polski, którą zmiana ustawy o IPN wywołała w Kon­gresie USA i bardzo wpływowym lobby żydowskim w Ameryce. Być może okazało się, że niezależnie od tego, w jaki sposób zlikwiduje­my przepisy karne, wiarygodne świadectwo moralności może nam wydać tylko Izrael. Potrzebny był zatem „certyfikat koszerności”, a tego nikt w polityce nie wydaje za darmo. W stosunkach z USA wiadomo, że jesteśmy stroną słabszą i za bezpieczeństwo musimy się jakoś wypłacać. Ale pisowscy awanturnicy zrobili z Polski w tym wymiarze kraj zależny także od Izraela. Nie wiem, jak się wypłacimy, czy za rok, idąc za prezydentem Trumpem jak za panią matką, prze­niesiemy ambasadę z Tel Awiwu do Jerozolimy, czy też opowiemy się po stronie Izraela w kwestii ceł unijnych na towary izraelskie wytworzone na terenach palestyńskich. Jakoś jednak będziemy musieli zapłacić, i to sporo.
Ludwik Dorn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz