Partia władzy nie ma
w Polsce większości, ale jakby ją miała. Bo wyborcy liberalnego centrum nie
potrafią stworzyć politycznej wspólnoty. Często bardziej spierają się ze sobą
niż z PiS. Czy to się zmieni?
Bohater
tego tekstu ma problem. Często słyszy, że należy do jednego z walczących
plemion. Choć nie bardzo wie, czym jest plemienność. Nigdy nie czuł się
uczestnikiem żadnej wspólnoty. Dobrze mu było ze statusem społecznego singla,
uważał to za stan naturalny.
Jego wartości były letnie. To tamci mieli gorące serca i
mówili o patriotyzmie, niepodległości, ojczyźnie. Naszego bohatera śmieszył
bądź irytował moralny patos. Pokpiwał ze skłonności do zawierzania przywódcy.
Dziwił się erupcjom zbiorowych emocji. Kojarzył ich przeżywanie z prawicowymi
rezerwatami. Sam od polityki oczekiwał niewiele. Wystarczało mu, aby trzymała
prawicę na bezpieczny dystans.
Aż nadeszła „dobra zmiana” i role się odwróciły. Teraz to
naszego bohatera próbuje się zagnać do rezerwatu. Usiłuje się więc bronić
poprzez zwarcie szyków, rozpoznać towarzyszy niedoli, poczuć pozorną dotąd
wspólnotę losu, odnaleźć przewodnika. Idzie mu bardzo ciężko.
Od popisu do antypisu
Niedawno CBOS pytał wyborców o ich
motywacje. Różnica między zwolennikami PiS i PO wręcz biła po oczach.
Relacja wyborców z formacją Kaczyńskiego jest pozytywna.
Największa ich część (36 proc.) po prostu uważa, że PiS dobrze rządzi. Inni na
różne sposoby konkretyzują tę intuicję: PiS jest wrażliwy społecznie, ma
ogólnie słuszny program, dał 500 plus, rozlicza afery, zapewnia rozwój
gospodarczy. Incydentalnie przywoływano powinowactwo światopoglądowe
(patriotyzm, katolicyzm). Jedynie mniej więcej co dziesiąty wyborca PiS
uzasadniał swą orientację logiką mniejszego zła.
Elektorat Platformy znajduje się po drugiej stronie lustra.
Tutaj wybór mniejszego zła jest motywacją dominującą. Partia Schetyny sama w
sobie nie ma pozytywnego oblicza, przeważnie świeci światłem odbitym PiS. A
więc jest godna poparcia, gdyż nie dzieli Polaków (bo kto dzieli, to wiadomo),
nie ma dla niej alternatywy (wiadomo, wobec kogo), nie dopuści do wyjścia z UE
(źródło obawy oczywiste). Relacja wyborców z Platformą jest więc w dużej
mierze negatywna.
Odmienne typy relacji ukształtowały się w długim procesie
politycznym. Na początku swej drogi PO i PiS były partiami o zbliżonym
profilu ideowym. Ich wspólnym mianownikiem był silnie akcentowany za rządów SLD
(2001-05) antykomunizm. I nawet gdy w 2005 r. PiS po raz pierwszy zdobył
władzę, a Platforma odmówiła wejścia do koalicji, elektoraty obu partii wciąż
miały wiele ze sobą wspólnego.
Wyborca PO był w tamtym czasie umiarkowanie konserwatywny
(60 proc. deklarowało orientację prawicową), raczej antykomunistyczny i
chodził do kościoła. Ciągle jeszcze mógł się zatem dogadać ze zwolennikiem
Kaczyńskiego. Gdyby oczywiście mieli okazję się spotkać, o co byłoby już
trudno, gdyż owe podobnie widzące świat grupy spoglądały z różnych perspektyw
społecznych. Już wtedy uśredniony platformers mieszkał bowiem w dużym
mieście, był młodszy i lepiej wykształcony, więcej zarabiał. Z kolei uśredniony
pisowiec żył na prowincji, miał więcej siwych włosów i mniej skończonych klas,
trudniej mu też było zaspokoić materialne potrzeby.
Stąd zapewne brała się ostrożność Donalda Tuska jako lidera
antypisowskiej opozycji w latach 2005-07. Liberalna inteligencja nieustannie
się wtedy na niego krzywiła - że jest rozmyty, za miękki wobec projektu IV RP,
brakuje mu pomysłów. Ale po czasie okazało się, że to Tusk miał rację. Umiał
czytać sondaże i wiedział, że ówczesny elektorat Platformy nie pokrywał się ze
zbiorem czytelników „Gazety Wyborczej”.
Wiedział, iż lewicowa inteligencja tak czy inaczej go poprze, za kluczowe
uznał jednak odbicie zwolenników Kaczyńskiego.
W 2007 r. Platforma odniosła bezprecedensowy sukces w dziejach
III RP: zdobyła w wyborach parlamentarnych 6,7 mln głosów. To o milion więcej
niż PiS w 2015 r. Ówczesny rozmyty platformerski konserwatyzm doskonale
odpowiadał dominującej orientacji światopoglądowej Polaków, zmęczonych
radykalizmem pierwszej pisowskiej rewolucji. A przy okazji obiecując w
ówczesnej kampanii „liberalną politykę gospodarczą i solidarną politykę
społeczną”, Tusk osłabił napięcie klasowe, w naturalny sposób dzielące
elektoraty PO i PiS.
Ale w ośmiolatce rządów Platformy bardzo wiele się
zmieniło. Elektorat Tuska stopniowo przesuwał się na lewo, coraz bardziej się
laicyzując. Odwrotnie wyborcy Kaczyńskiego, którzy przechodzili na jeszcze
głębsze pozycje konserwatywne i tradycjonalistyczne. Co zresztą sam prezes
świadomie wzmacniał, wykorzystując te po - stawy do stworzenia „gorącej”
relacji z elektoratem. Nieustannie go utwardzał, nie przyjmując do wiadomości,
że w ówczesnym układzie sił stanowił on mniejszość.
Socjologowie Alina Grabowska i Mikołaj Cześnik podsumowali
ten okres: „(...) te dwa elektoraty »rozchodziły się« pod względem
charakterystyk społecznych, światopoglądowych i ideowych. PiS zakorzeniało się
na wsi i, najogólniej, w niższych warstwach społecznych oraz w środowiskach
religijnych i prawicowych. PO usadowiło się w wyższych warstwach społecznych,
przesuwało się w kierunku niższego poziomu religijności oraz umacniało się w
centrum ideowego spektrum, sięgając po potencjalnych wyborców lewicowych”. Już
po wyborach 2015 r. - zdaniem badaczy - podział
jeszcze bardziej się pogłębił.
Dziś Platforma Schetyny w ogólnym zarysie odtwarza model
opozycyjności Platformy Tuska z lat 2005-07. Neguje rządy PiS, lecz odmawia
precyzyjnego określenia własnej agendy ideowej i sformułowania programu. Ogłoszona
przez lidera tuż po wyborach doktryna „konserwatywnej kotwicy” - choć trudno tu
dopatrzyć się konsekwencji - oficjalnie nie została wycofana. Chaotycznie
zgłaszane, często zresztą wewnętrznie sprzeczne postulaty, pokazują, że PO
chciałaby być partią dla każdego. Nade wszystko więc pilnuje się, aby jak
najwięcej grup do siebie nie zrażać.
Ale właśnie dlatego zrażonych ciągle przybywa. Brakiem oblicza,
wyrazu, programu. To efekt tego, że - inaczej niż za pierwszych rządów PiS -
podziały światopoglądowe pokryły się z klasowymi, określony typ obyczajowości
odpowiada ekonomicznym interesom. Oba dominujące elektoraty („plemiona”)
sprofilowały się, nie ma pomiędzy nimi przepływów.
Zniknął dylemat sformułowany niegdyś przez politologa
Krzysztofa Jasiewicza, który - zastanawiając się, co determinuje polityczne
wybory Polaków - pytał: „Portfel czy różaniec?”. Teraz grubość portfela mniej
więcej odpowiada bowiem stosunkowi do różańca. Kaczyński dawno to zrozumiał,
Schetyna - najwyraźniej jeszcze nie. Choć logika podpowiada, że powinien teraz
pójść drogą Kaczyńskiego z czasów opozycji. Uparcie rzeźbić formę swego elektoratu
i nasycać emocjami jego więź z partią. Stworzyć podmiot zbiorowy, polityczną
wspólnotę, coś na kształt rodziny. Wybory wygrywa się bowiem zdolnościami
mobilizacyjnymi.
Zbiorowość jednostek
Jest oczywiście pytanie, czy już
nie za późno na stworzenie „gorącej” więzi elektoratu z partią po tak licznych
przejściach. Zresztą i sam elektorat wydaje się nie mniej pokiereszowany.
Teoretycznie poszukujący silniejszej identyfikacji z polityczną reprezentacją,
praktycznie niepotrafiący jednak jej zbudować.
Kaczyńskiemu nietrudno było zmobilizować elektorat, który
sam w sobie miał silne cechy kolektywistyczne. Był więc podatny na - jak to
kiedyś określał wyjątkowo sceptyczny wobec kolektywizmów filozof Bronisław
Łagowski - „patetyczne fikcje” i „urojenia
zbiorowe”. Takie jak duma narodowa, wola ludu, podmiotowość, jakkolwiek by je
definiować. Prawicowy wyborca doskonale odnajduje się w symbolicznych formach.
Nie kolidują mu z codziennym doświadczeniem. Przyczyn własnych niepowodzeń
przeważnie szuka w złym losie bądź działaniu wielkich sił. Wierzy więc w moc
politycznych rozwiązań i jest podatny na autorytety.
Z klasą średnią, do której zazwyczaj odwoływali się polscy
liberałowie, jest zupełnie inaczej. To byt nieco iluzoryczny, wręcz
niby-klasa, o niejasnych kryteriach. Raczej zbiór jednostek nienawykłych do
wspólnego działania, wewnętrznie zróżnicowanych, polegających na sobie samych i
egoistycznych. Owszem, przeważnie porażonych „dobrą zmianą”. Niestety, głównie
ruchowo, na co wskazują marniejące z roku na rok uliczne mobilizacje.
Polska klasa średnia jest dzieckiem transformacji. Epoki,
która nie potrzebowała już podmiotów zbiorowych. Wręcz się ich obawiała, że
staną na drodze modernizacji i zablokują niezbędne przemiany. Ideałem stała się
więc zaradna i pracowita jednostka, zorientowana na rywalizację, karierę,
osobisty sukces, materialny awans, konsumpcję. Odrzucająca wartości kolektywne,
odporna na moralistyczny patos, zdystansowana wobec polityki jako narzędzia
odgórnego regulowania relacji społecznych.
Nauczona polegać na sobie, przez lata skłonna była przeceniać
swe możliwości. Przypisywała osiągnięte sukcesy własnym talentom i
pracowitości. Nie dostrzegając, że pomogły jej unikalne realia tamtej epoki,
kiedy większość nisz rynkowych dopiero czekała na zagospodarowanie, a świetnie
płatną pracę w nowych zawodach można było dostać wprost z ulicy. Wtedy też
ukształtowana została mentalność klasy przedsiębiorców, których interesy
powszechnie były utożsamiane z interesem ogólnospołecznym. A i tak nieustannie
narzekali, iż są karani przez opresyjne państwo za kreatywność i ciężką pracę.
Sprzeczności kapitalizmu
Iluzje z pionierskich czasów III
RP stopniowo się rozpraszały. Dosyć szybko okazało się, że polscy liberałowie -
wtedy zaczytani w rozważaniach Maxa Webera o etyce protestanckiej jako fundamencie
kapitalizmu - źle oszacowali szanse i zagrożenia stojące przed polską klasą
średnią. Przeoczyli znacznie świeższe obserwacje Daniela Bella z „Kulturowych
sprzeczności kapitalizmu”.
O tym, że protestanckie cnoty
umiaru i oszczędności na pewnym etapie rozwoju zużywają się i ustępują przed
ofensywą rozbuchanej konsumpcji, hedonizmu, kulturowej tandety.
Za moment przełomowy Bell uznawał upowszechnienie się
sprzedaży ratalnej i kredytu, co w Polsce sprawdziło się co do joty. Nasz boom
kredytów (zwłaszcza hipotecznych) z połowy pierwszej dekady XXI w. upowszechnił
własność, przekształcając wielkomiejską Polskę w kraj klasy średniej. Znalazło
to odzwierciedlenie w polityce: jeszcze kilka lat wcześniej balcerowiczowska
Unia Wolności mogła liczyć w porywach na kilkanaście procent poparcia, teraz
uśmiechnięty pop-liberalizm Tuska bił rekordy powodzenia. Nastąpiło też
przemieszczenie autorytetu - od inteligenckiego panteonu „Gazety Wyborczej” pod
celebrycką ściankę TVN.
Globalny kryzys ekonomiczny przerwał błogostan, unaocznił
iluzoryczny status własności na kredyt. Klasa średnia zapłaciła rosnącymi
ratami frankowych kredytów. W opresji niektórzy jej przedstawiciele próbowali
zresztą konsolidować wysiłki, aby powołać ruch nacisku na polityków i banki.
Jednak większość poszła za klasowym instynktem i potulnie przyjęła odpowiedzialność
za realizację niekorzystnych umów bankowych („wiedziałem, co podpisuję”).
Wyuczone poleganie na sobie w epoce prosperity dawało komfort satysfakcji z
własnego sukcesu. W kryzysie odsłonił się przykry rewers tej monety: brać
koszty na siebie.
Aż w końcu nokautującego sierpowego wyprowadziła polityka.
Pod rządami „dobrej zmiany” polska klasa średnia z pupilka elit stała się chłopcem do bicia. Retorycznie upokarzanym, a
zarazem traktowanym jak potencjalna skarbonka finansująca poparcie dla PiS.
Jej styl życia został podważony jako mniej wartościowy, bo egoistyczny,
imitujący obce wzorce, obojętny na wielkie wartości, nadmiernie ekskluzywny.
Klasa średnia dostaje po głowie w istocie za to, że jest... klasą średnią. Lecz
mimo to nie jest przy tym w stanie wykształcić zbiorowego odruchu samoobrony.
Prędzej sama już wewnętrznie się rachuje, internalizując niepowodzenia
(„byliśmy głupi”). Zbiorowe mobilizacje kiepsko jej wychodzą, gdyż w
transformacyjnym DNA tej zbiorowości jednostek nigdy nie było miejsca na
kolektywne działania.
Gdzie szukać politycznego
spoiwa?
Ludwik Dorn zauważył kiedyś, że
„liberałowie nie mają swojej piosenki”. Brak im jednoczących i mobilizujących
symboli. Za manifestacje KOD sprzed dwóch lat w głównej mierze odpowiadała
wychowana w PRL stara inteligencja, udział nowej klasy średniej był śladowy.
Ubiegłoroczny opór wokół reformy sądów zdynamizowali z kolei milenialsi, o
jeszcze nieutrwalonym statusie społecznym. W tym roku oglądaliśmy już tylko
cień tamtego wzmożenia.
Mieszczański rdzeń liberalnego centrum nie radzi sobie z
opresją. W jego interesie jest wywieranie stałego nacisku na opozycyjne elity
polityczne, aby skuteczniej przeciwstawiały się rządzącym. Krótkotrwały wzlot
Nowoczesnej z początku 2016 r. pokazał zresztą, że jest zapotrzebowanie na nową
i aktywniejszą politykę. Poparcie dla partii Petru zadeklarowała wtedy elita
najbardziej uświadomionych wyborców PO, o precyzyjnie określonych preferencjach
ideowych. W tamtym czasie, jak wynikało z badań, naprawdę pojawiła się szansa
na zbudowanie pozytywnego typu relacji liberalnego centrum z jego
reprezentacją. Niestety, liderzy i liderki
Nowoczesnej błyskawicznie roztrwonili ten potencjał.
Dziś przydałoby się coś w rodzaju sprzężenia zwrotnego. Oddolna
perswazja wymuszająca na liderach ambitniejszą politykę, która z kolei
uczyłaby wyborców odnajdywać się w ramach politycznej wspólnoty. Taki projekt
musiałby jednak wyraźniej zakreślić kontury, wpisać się w dłuższą narrację
historyczną, skatalogować wartości oraz wytyczyć horyzont działań. Mieć walor
formacyjny, starać się przekształcać jednostki w podmiot. Oczywiście nie na
gruncie symbolicznym, skoro „patetyczne fikcje” są domeną PiS. Sporadycznie
ponawiane liberalne apele o „odzyskanie” patriotyzmu grzeszą naiwnością.
Lepiej odwołać się do bytów realnie istniejących i wpływających na życie
obywateli. Może więc czas, aby liberałowie wreszcie pogodzili się z państwem?
Jego ustrojowe formy zostały przez PiS zrujnowane. Poddawane
politycznej kontroli instytucje wbrew obietnicom nie zyskały na sprawności.
Przeciwnie - stały się jeszcze bardziej chybotliwe, zależne od chwilowych
kaprysów, podporządkowane logice partyjnego łupu. Nie można jednak poprzestać
na procedurach i instytucjach. Jeśli pragniemy stworzyć ład oparty na
wartościach, niezbędne będzie określenie etycznego wymiaru państwa jako
narzędzia wyrównywania szans i budowania sprawiedliwych relacji społecznych.
Wymaga to jednak rewizji wielu dawnych dogmatów z czasów transformacji.
Kluczowy staje się wreszcie
egzystencjalny wymiar państwa. Wobec eskalujących globalnych zagrożeń należy
na nowo zdefiniować kategorię racji stanu i precyzyjnie wskazać miejsce Polski
na mapie Zachodu. Pokazać, że walka o liberalną demokrację w naszym kraju to
tylko jeden z frontów globalnej konfrontacji zwolenników dotychczasowego ładu z
rosnącymi w siłę rewizjonistami. Protestując przeciw niszczeniu sądów, w
istocie walczymy o utrzymanie konstrukcji świata, który dawał Polakom poczucie
bezpieczeństwa.
Rzecz więc w tym, aby rozrzucone puzzle opozycyjnej
polityki zaczęły się wreszcie układać w jednolitą całość. A wtedy całością może
wreszcie mógłby poczuć się również elektorat opozycji.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz