piątek, 20 lipca 2018

Zagubiona klasa



Partia władzy nie ma w Polsce większości, ale jakby ją miała. Bo wyborcy liberalnego centrum nie potrafią stworzyć politycznej wspólnoty. Często bardziej spierają się ze sobą niż z PiS. Czy to się zmieni?
           
Bohater tego tekstu ma problem. Często słyszy, że należy do jednego z walczących plemion. Choć nie bardzo wie, czym jest plemienność. Nigdy nie czuł się uczestnikiem żadnej wspól­noty. Dobrze mu było ze statusem społecznego singla, uważał to za stan naturalny.
   Jego wartości były letnie. To tamci mieli gorące serca i mówili o patriotyzmie, niepodległości, ojczyźnie. Naszego bohatera śmieszył bądź irytował moralny patos. Pokpiwał ze skłonności do zawierzania przywódcy. Dziwił się erup­cjom zbiorowych emocji. Kojarzył ich przeżywanie z prawicowymi rezerwatami. Sam od polityki oczekiwał niewiele. Wystarczało mu, aby trzymała prawicę na bezpieczny dystans.
   Aż nadeszła „dobra zmiana” i role się odwróciły. Teraz to na­szego bohatera próbuje się zagnać do rezerwatu. Usiłuje się więc bronić poprzez zwarcie szyków, rozpoznać towarzyszy niedoli, poczuć pozorną dotąd wspólnotę losu, odnaleźć prze­wodnika. Idzie mu bardzo ciężko.

Od popisu do antypisu
Niedawno CBOS pytał wyborców o ich motywacje. Różnica między zwolennikami PiS i PO wręcz biła po oczach.
   Relacja wyborców z formacją Kaczyńskiego jest pozytywna. Największa ich część (36 proc.) po prostu uważa, że PiS dobrze rządzi. Inni na różne sposoby konkretyzują tę intuicję: PiS jest wrażliwy społecznie, ma ogólnie słuszny program, dał 500 plus, rozlicza afery, zapewnia rozwój gospodarczy. Incydentalnie przy­woływano powinowactwo światopoglądowe (patriotyzm, katoli­cyzm). Jedynie mniej więcej co dziesiąty wyborca PiS uzasadniał swą orientację logiką mniejszego zła.
   Elektorat Platformy znajduje się po drugiej stronie lustra. Tutaj wybór mniejszego zła jest motywacją dominującą. Partia Schetyny sama w sobie nie ma pozytywnego oblicza, przeważnie świeci światłem odbitym PiS. A więc jest godna poparcia, gdyż nie dzieli Polaków (bo kto dzieli, to wiadomo), nie ma dla niej alternatywy (wiadomo, wobec kogo), nie dopuści do wyjścia z UE (źródło oba­wy oczywiste). Relacja wyborców z Platformą jest więc w dużej mierze negatywna.
   Odmienne typy relacji ukształtowały się w długim procesie po­litycznym. Na początku swej drogi PO i PiS były partiami o zbli­żonym profilu ideowym. Ich wspólnym mianownikiem był silnie akcentowany za rządów SLD (2001-05) antykomunizm. I nawet gdy w 2005 r. PiS po raz pierwszy zdobył władzę, a Platforma od­mówiła wejścia do koalicji, elektoraty obu partii wciąż miały wiele ze sobą wspólnego.
   Wyborca PO był w tamtym czasie umiarkowanie konserwatyw­ny (60 proc. deklarowało orientację prawicową), raczej antyko­munistyczny i chodził do kościoła. Ciągle jeszcze mógł się zatem dogadać ze zwolennikiem Kaczyńskiego. Gdyby oczywiście mieli okazję się spotkać, o co byłoby już trudno, gdyż owe podobnie widzące świat grupy spoglądały z różnych perspektyw społecz­nych. Już wtedy uśredniony platformers mieszkał bowiem w du­żym mieście, był młodszy i lepiej wykształcony, więcej zarabiał. Z kolei uśredniony pisowiec żył na prowincji, miał więcej siwych włosów i mniej skończonych klas, trudniej mu też było zaspokoić materialne potrzeby.
   Stąd zapewne brała się ostrożność Donalda Tuska jako lidera antypisowskiej opozycji w latach 2005-07. Liberalna inteligencja nieustannie się wtedy na niego krzywiła - że jest rozmyty, za miękki wobec projektu IV RP, brakuje mu pomysłów. Ale po czasie oka­zało się, że to Tusk miał rację. Umiał czytać sondaże i wiedział, że ówczesny elektorat Platformy nie pokrywał się ze zbiorem czytelników „Gazety Wyborczej”. Wiedział, iż lewicowa inteligen­cja tak czy inaczej go poprze, za kluczowe uznał jednak odbicie zwolenników Kaczyńskiego.
   W 2007 r. Platforma odniosła bezprecedensowy sukces w dzie­jach III RP: zdobyła w wyborach parlamentarnych 6,7 mln głosów. To o milion więcej niż PiS w 2015 r. Ówczesny rozmyty platformerski konserwatyzm doskonale odpowiadał dominującej orientacji światopoglądowej Polaków, zmęczonych radykalizmem pierwszej pisowskiej rewolucji. A przy okazji obiecując w ówczesnej kampa­nii „liberalną politykę gospodarczą i solidarną politykę społecz­ną”, Tusk osłabił napięcie klasowe, w naturalny sposób dzielące elektoraty PO i PiS.
   Ale w ośmiolatce rządów Platformy bardzo wiele się zmieniło. Elektorat Tuska stopniowo przesuwał się na lewo, coraz bardziej się laicyzując. Odwrotnie wyborcy Kaczyńskiego, którzy przechodzili na jeszcze głębsze pozycje konserwatywne i tradycjonalistyczne. Co zresztą sam prezes świadomie wzmacniał, wykorzystując te po - stawy do stworzenia „gorącej” relacji z elektoratem. Nieustannie go utwardzał, nie przyjmując do wiadomości, że w ówczesnym układzie sił stanowił on mniejszość.
   Socjologowie Alina Grabowska i Mikołaj Cześnik podsumowali ten okres: „(...) te dwa elektoraty »rozchodziły się« pod względem charakterystyk społecznych, światopoglądowych i ideowych. PiS zakorzeniało się na wsi i, najogólniej, w niższych warstwach społecznych oraz w środowiskach religijnych i prawicowych. PO usadowiło się w wyższych warstwach społecznych, przesuwało się w kierunku niższego poziomu religijności oraz umacniało się w centrum ideowego spektrum, sięgając po potencjalnych wy­borców lewicowych”. Już po wyborach 2015 r. - zdaniem badaczy - podział jeszcze bardziej się pogłębił.
   Dziś Platforma Schetyny w ogólnym zarysie odtwarza model opozycyjności Platformy Tuska z lat 2005-07. Neguje rządy PiS, lecz odmawia precyzyjnego określenia własnej agendy ideowej i sfor­mułowania programu. Ogłoszona przez lidera tuż po wyborach doktryna „konserwatywnej kotwicy” - choć trudno tu dopatrzyć się konsekwencji - oficjalnie nie została wycofana. Chaotycznie zgłaszane, często zresztą wewnętrznie sprzeczne postulaty, poka­zują, że PO chciałaby być partią dla każdego. Nade wszystko więc pilnuje się, aby jak najwięcej grup do siebie nie zrażać.
   Ale właśnie dlatego zrażonych ciągle przybywa. Brakiem ob­licza, wyrazu, programu. To efekt tego, że - inaczej niż za pierw­szych rządów PiS - podziały światopoglądowe pokryły się z kla­sowymi, określony typ obyczajowości odpowiada ekonomicznym interesom. Oba dominujące elektoraty („plemiona”) sprofilowały się, nie ma pomiędzy nimi przepływów.
   Zniknął dylemat sformułowany niegdyś przez politologa Krzysz­tofa Jasiewicza, który - zastanawiając się, co determinuje politycz­ne wybory Polaków - pytał: „Portfel czy różaniec?”. Teraz grubość portfela mniej więcej odpowiada bowiem stosunkowi do różańca. Kaczyński dawno to zrozumiał, Schetyna - najwyraźniej jeszcze nie. Choć logika podpowiada, że powinien teraz pójść drogą Ka­czyńskiego z czasów opozycji. Uparcie rzeźbić formę swego elek­toratu i nasycać emocjami jego więź z partią. Stworzyć podmiot zbiorowy, polityczną wspólnotę, coś na kształt rodziny. Wybory wygrywa się bowiem zdolnościami mobilizacyjnymi.

Zbiorowość jednostek
Jest oczywiście pytanie, czy już nie za późno na stworzenie „gorącej” więzi elektoratu z partią po tak licznych przejściach. Zresztą i sam elektorat wydaje się nie mniej pokiereszowany. Teoretycznie poszukujący silniejszej identyfikacji z polityczną reprezentacją, praktycznie niepotrafiący jednak jej zbudować.
   Kaczyńskiemu nietrudno było zmobilizować elektorat, który sam w sobie miał silne cechy kolektywistyczne. Był więc podat­ny na - jak to kiedyś określał wyjątkowo sceptyczny wobec kolektywizmów filozof Bronisław Łagowski - „patetyczne fikcje” i „urojenia zbiorowe”. Takie jak duma narodowa, wola ludu, pod­miotowość, jakkolwiek by je definiować. Prawicowy wyborca do­skonale odnajduje się w symbolicznych formach. Nie kolidują mu z codziennym doświadczeniem. Przyczyn własnych niepowodzeń przeważnie szuka w złym losie bądź działaniu wielkich sił. Wierzy więc w moc politycznych rozwiązań i jest podatny na autorytety.
   Z klasą średnią, do której zazwyczaj odwoływali się polscy li­berałowie, jest zupełnie inaczej. To byt nieco iluzoryczny, wręcz niby-klasa, o niejasnych kryteriach. Raczej zbiór jednostek nienawykłych do wspólnego działania, wewnętrznie zróżnicowanych, polegających na sobie samych i egoistycznych. Owszem, prze­ważnie porażonych „dobrą zmianą”. Niestety, głównie ruchowo, na co wskazują marniejące z roku na rok uliczne mobilizacje.
   Polska klasa średnia jest dzieckiem transformacji. Epoki, która nie potrzebowała już podmiotów zbiorowych. Wręcz się ich oba­wiała, że staną na drodze modernizacji i zablokują niezbędne przemiany. Ideałem stała się więc zaradna i pracowita jednostka, zorientowana na rywalizację, karierę, osobisty sukces, materialny awans, konsumpcję. Odrzucająca wartości kolektywne, odporna na moralistyczny patos, zdystansowana wobec polityki jako na­rzędzia odgórnego regulowania relacji społecznych.
   Nauczona polegać na sobie, przez lata skłonna była przece­niać swe możliwości. Przypisywała osiągnięte sukcesy własnym talentom i pracowitości. Nie dostrzegając, że pomogły jej unikal­ne realia tamtej epoki, kiedy większość nisz rynkowych dopiero czekała na zagospodarowanie, a świetnie płatną pracę w nowych zawodach można było dostać wprost z ulicy. Wtedy też ukształto­wana została mentalność klasy przedsiębiorców, których interesy powszechnie były utożsamiane z interesem ogólnospołecznym. A i tak nieustannie narzekali, iż są karani przez opresyjne państwo za kreatywność i ciężką pracę.

Sprzeczności kapitalizmu
Iluzje z pionierskich czasów III RP stopniowo się rozpraszały. Dosyć szybko okazało się, że polscy liberałowie - wtedy zaczytani w rozważaniach Maxa Webera o etyce protestanckiej jako funda­mencie kapitalizmu - źle oszacowali szanse i zagrożenia stojące przed polską klasą średnią. Przeoczyli znacznie świeższe obser­wacje Daniela Bella z „Kulturowych sprzeczności kapitalizmu”.
O tym, że protestanckie cnoty umiaru i oszczędności na pewnym etapie rozwoju zużywają się i ustępują przed ofensywą rozbucha­nej konsumpcji, hedonizmu, kulturowej tandety.
   Za moment przełomowy Bell uznawał upowszechnienie się sprzedaży ratalnej i kredytu, co w Polsce sprawdziło się co do joty. Nasz boom kredytów (zwłaszcza hipotecznych) z połowy pierwszej dekady XXI w. upowszechnił własność, przekształcając wielko­miejską Polskę w kraj klasy średniej. Znalazło to odzwierciedlenie w polityce: jeszcze kilka lat wcześniej balcerowiczowska Unia Wol­ności mogła liczyć w porywach na kilkanaście procent poparcia, teraz uśmiechnięty pop-liberalizm Tuska bił rekordy powodzenia. Nastąpiło też przemieszczenie autorytetu - od inteligenckiego panteonu „Gazety Wyborczej” pod celebrycką ściankę TVN.
   Globalny kryzys ekonomiczny przerwał błogostan, unaocznił iluzoryczny status własności na kredyt. Klasa średnia zapłaciła rosnącymi ratami frankowych kredytów. W opresji niektórzy jej przedstawiciele próbowali zresztą konsolidować wysiłki, aby po­wołać ruch nacisku na polityków i banki. Jednak większość poszła za klasowym instynktem i potulnie przyjęła odpowiedzialność za realizację niekorzystnych umów bankowych („wiedziałem, co podpisuję”). Wyuczone poleganie na sobie w epoce prospe­rity dawało komfort satysfakcji z własnego sukcesu. W kryzysie odsłonił się przykry rewers tej monety: brać koszty na siebie.
   Aż w końcu nokautującego sierpowego wyprowadziła polityka. Pod rządami „dobrej zmiany” polska klasa średnia z pupilka elit stała się chłopcem do bicia. Retorycznie upokarzanym, a zara­zem traktowanym jak potencjalna skarbonka finansująca poparcie dla PiS. Jej styl życia został podważony jako mniej wartościowy, bo egoistyczny, imitujący obce wzorce, obojętny na wielkie war­tości, nadmiernie ekskluzywny. Klasa średnia dostaje po głowie w istocie za to, że jest... klasą średnią. Lecz mimo to nie jest przy tym w stanie wykształcić zbiorowego odruchu samoobrony. Prę­dzej sama już wewnętrznie się rachuje, internalizując niepowodze­nia („byliśmy głupi”). Zbiorowe mobilizacje kiepsko jej wychodzą, gdyż w transformacyjnym DNA tej zbiorowości jednostek nigdy nie było miejsca na kolektywne działania.

Gdzie szukać politycznego spoiwa?
Ludwik Dorn zauważył kiedyś, że „liberałowie nie mają swojej piosenki”. Brak im jednoczących i mobilizujących symboli. Za ma­nifestacje KOD sprzed dwóch lat w głównej mierze odpowiadała wychowana w PRL stara inteligencja, udział nowej klasy średniej był śladowy. Ubiegłoroczny opór wokół reformy sądów zdynami­zowali z kolei milenialsi, o jeszcze nieutrwalonym statusie społecz­nym. W tym roku oglądaliśmy już tylko cień tamtego wzmożenia.
   Mieszczański rdzeń liberalnego centrum nie radzi sobie z opre­sją. W jego interesie jest wywieranie stałego nacisku na opozycyjne elity polityczne, aby skuteczniej przeciwstawiały się rządzą­cym. Krótkotrwały wzlot Nowoczesnej z początku 2016 r. pokazał zresztą, że jest zapotrzebowanie na nową i aktywniejszą politykę. Poparcie dla partii Petru zadeklarowała wtedy elita najbardziej uświadomionych wyborców PO, o precyzyjnie określonych pre­ferencjach ideowych. W tamtym czasie, jak wynikało z badań, naprawdę pojawiła się szansa na zbudowanie pozytywnego typu relacji liberalnego centrum z jego reprezentacją. Niestety, liderzy i liderki Nowoczesnej błyskawicznie roztrwonili ten potencjał.
   Dziś przydałoby się coś w rodzaju sprzężenia zwrotnego. Od­dolna perswazja wymuszająca na liderach ambitniejszą polity­kę, która z kolei uczyłaby wyborców odnajdywać się w ramach politycznej wspólnoty. Taki projekt musiałby jednak wyraźniej zakreślić kontury, wpisać się w dłuższą narrację historyczną, ska­talogować wartości oraz wytyczyć horyzont działań. Mieć walor formacyjny, starać się przekształcać jednostki w podmiot. Oczywiście nie na gruncie symbolicznym, skoro „patetyczne fikcje” są domeną PiS. Sporadycznie ponawiane liberalne apele o „odzy­skanie” patriotyzmu grzeszą naiwnością. Lepiej odwołać się do by­tów realnie istniejących i wpływających na życie obywateli. Może więc czas, aby liberałowie wreszcie pogodzili się z państwem?
   Jego ustrojowe formy zostały przez PiS zrujnowane. Poddawa­ne politycznej kontroli instytucje wbrew obietnicom nie zyskały na sprawności. Przeciwnie - stały się jeszcze bardziej chybotliwe, zależne od chwilowych kaprysów, podporządkowane logice par­tyjnego łupu. Nie można jednak poprzestać na procedurach i in­stytucjach. Jeśli pragniemy stworzyć ład oparty na wartościach, niezbędne będzie określenie etycznego wymiaru państwa jako narzędzia wyrównywania szans i budowania sprawiedliwych relacji społecznych. Wymaga to jednak rewizji wielu dawnych dogmatów z czasów transformacji.
Kluczowy staje się wreszcie egzystencjalny wymiar państwa. Wo­bec eskalujących globalnych zagrożeń należy na nowo zdefiniować kategorię racji stanu i precyzyjnie wskazać miejsce Polski na mapie Zachodu. Pokazać, że walka o liberalną demokrację w naszym kra­ju to tylko jeden z frontów globalnej konfrontacji zwolenników dotychczasowego ładu z rosnącymi w siłę rewizjonistami. Protestując przeciw niszczeniu sądów, w istocie walczymy o utrzymanie kon­strukcji świata, który dawał Polakom poczucie bezpieczeństwa.
   Rzecz więc w tym, aby rozrzucone puzzle opozycyjnej polityki zaczęły się wreszcie układać w jednolitą całość. A wtedy całością może wreszcie mógłby poczuć się również elektorat opozycji.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz