Ludzie w obronie
sądów wychodzą na ulice i śpiewają: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Tak. Jeszcze
Polska nie umarła, póki obywatele bronią demokracji na ulicy, a sędziowie w
sądach mówi prof. Adam Strzembosz
Rozmawia Aleksandra Pawlicka
Spotykamy się w
Sądzie Najwyższym. Jest 4 lipca 2018 roku - kulminacja protestów w obronie wolnych
sądów. Pustka i cisza sądowych korytarzy kontrastuje z atmosferą ulicy. Na
transparentach, ulotkach i koszulkach protestujących napis „Konstytucja”,
Tysiące ludzi śpiewa hymn. Profesor Adam Strzembosz, pierwszy w wolnej Polsce
prezes SN (w latach 1990-1998), mimo sędziwego wieku nie wyobraża sobie, że
mogłoby go nie być tego dnia w tym właśnie miejscu.
Newsweek: Dlaczego uznał pan, że obecność jest obowiązkowa?
Prof.
Adam Strzembosz: Trwa próba sił. Gdy w 1990 roku zostawałem pierwszym
prezesem Sądu Najwyższego, czułem ogromną odpowiedzialność. Miałem świadomość,
że nie otrzymałbym tej nominacji, gdyby nie ewolucja, która rozpoczęła się w
Polsce rok wcześniej. Tworzyliśmy kraj na nowo. Stresu jednak nie czułem, może
dlatego, że mieliśmy gwarancje sędziowskiej niezawisłości i wzajemne do siebie
zaufanie. To pozwalało w miarę gładko budować wymiar sprawiedliwości
demokratycznej Polski.
PIS wyrzuca ten dorobek po 28
latach do kosza?
- Tak bym nie powiedział. Przez te
28 lat wydarzyło się coś nieodwracalnego, czego dowodem są protestujące dziś
tłumy. Świadomość życia w wolnym kraju, w którym wymiar sprawiedliwości nie
pochodzi z partyjnego rozdzielnika - tego już żadna władza nie odbierze łatwo
obywatelom. Ludzie w obronie sądów od dwóch lat wychodzą na ulice i śpiewają:
„Jeszcze Polska nie zginęła”. Tak. Jeszcze Polska nie umarła, póki obywatele
bronią demokracji na ulicy, a sędziowie w sądach. Muszę wyrazić głęboki
szacunek wobec moich młodszych kolegów i koleżanek, którzy w zdecydowanej
większości zachowują się bardzo przyzwoicie, działając często samotnie, wydają
świetnie uzasadnione wyroki sprzeciwiające się perswazjom władzy. Ktoś
powiedział, że PiS ma tylko dwie zasługi. Tylko dwie.
Jakie?
- Obudziło poczucie obywatelskości
w społeczeństwie i etos w sędziach. Przez lata względnego spokoju i prosperity
bierność społeczeństwa była ogromna. A sędziowie czuli się przede wszystkim
urzędnikami wydającymi wyroki. Oczywiście zgodne z literą prawa i własnym
sumieniem, ale była to tylko praca, sposób zarabiania na życie. Dziś poczuli
się sędziami z krwi i kości, z misją obrony obywateli.
Sędziowie to główny wróg PiS?
- Myślę, że obecna władza ma dwóch
głównych wrogów: sędziów i niezależne media, a zwłaszcza telewizje
niepubliczne. To dla partii rządzącej dwa - wciąż nieopanowane - odcinki
władzy.
Powiedział pan na początku
rozmowy: „Trwa próba sił”. Co tak
naprawdę wydarzyło się 4 lipca, gdy w życie weszła ustawa podporządkowująca
władzy Sąd Najwyższy?
- Taki był zamysł, aby Sąd
Najwyższy uczynić instytucją uległą. A tu się nagle okazało, że zapisana w
konstytucji sześcioletnia kadencja prezesa Sądu Najwyższego jest poza wszelką
dyskusją i żadną ustawą zmienić tego nie można. Co udowodniła prezes
Gersdorf, przychodząc 4 lipca do pracy, choć zgodnie z nową ustawą tego dnia
miała zakończyć urzędowanie.
Bardzo ważne jest także to, że w
przeddzień tego wydarzenia, podczas spotkania pani prezes z prezydentem, to ona
wyznaczyła swojego zastępcę, a prezydent ten wybór zaakceptował. Czy mógł nie
zaakceptować? Mógł, gdyby miał własnego kandydata na komisarza, ale nie udało
mu się znaleźć chętnego wśród urzędujących sędziów Sądu Najwyższego.
Czy prezydent zakwestionował w
ten sposób ustawę?
- W gruncie rzeczy tak. Proszę
pamiętać, że ani nie wręczył obecnej prezes aktu stwierdzającego jej przejście
w stan spoczynku, ani jej zastępcy aktu powołującego. Tym samym potwierdził, że
to decyzje prof. Gersdorf są obowiązujące. Czyli że mimo ustawy to ona jest
nadal urzędującym prezesem.
Dlaczego prezydent boi się
decyzji na piśmie?
- Może wie, że byłby to dokument
ewidentnie potwierdzający łamanie konstytucji? Pan prezydent składał przysięgę
przestrzegania konstytucji, kładąc rękę na sercu i powtarzając: „Tak mi
dopomóż Bóg”. Bardzo trudno dezawuować akt prawny, na który składa się
ślubowanie, zwłaszcza w tej wersji religijnej.
Oczywiście za forsowanie ustaw
łamiących konstytucję politycznie odpowiada prezes Kaczyński i jego zaplecze,
ale prawnie dyskwalifikują one uchwalających je posłów, senatorów i
prezydenta, który te ustawy podpisuje. Wydaje się, że prezydent zaplątał się
we własne nogi. Zapewniając, że nie naruszył konstytucji, mija się z prawdą.
Gdyby w ten sposób próbował tłumaczyć się prezydent Lech Wałęsa, to może nawet
byłbym w stanie uwierzyć, że on tak myśli, ale Andrzej Duda? Doktor prawa? W
przypadku ustawy o Sądzie Najwyższym prawo zostało złamane wielokrotnie.
Mówi się głównie o
nieprzerywalności kadencji prezesa Sądu Najwyższego.
- To ewidentne naruszenie zapisu
konstytucji, ale nowa ustawa przenosi w stan spoczynku wszystkich sędziów Sądu
Najwyższego, którzy ukończyli 65. rok życia, choć mają zagwarantowane prawo
orzekania do 70 lat. Owszem - można skrócić wiek orzekania, ale nie w stosunku
do sędziów aktualnie orzekających. Nawet w przypadku policjantów, gdy
wydłużano im okres uzyskania świadczeń emerytalnych, to nowe zasady nie objęły
obecnych funkcjonariuszy, a jedynie tych, którzy dopiero będą zatrudnieni.
Jeżeli taką zasadę stosuje się wobec policjantów, to śmieszne byłoby, gdyby nie
miała ona zastosowania wobec sędziów. Nie mówiąc już o tym, że zaakceptowany
przez prezydenta na zastępcę prezesa Sądu Najwyższego sędzia Iwulski także
skończył 65 lat i także nie złożył wymaganej nową ustawą prośby o przedłużenie
pozwolenia orzekania wraz ze świadczeniami. Prezydent zaakceptował jego
kandydaturę wbrew podpisanej przez siebie ustawie.
Pani profesor Gersdorf
zapewnia, że nadal jest prezesem Sądu Najwyższego. Prezydent twierdzi, że
przeszła w stan spoczynku. Czy będziemy teraz żyć w dwóch alternatywnych
rzeczywistościach? Tak jak przez wiele miesięcy było w przypadku Trybunału
Konstytucyjnego?
- Coraz częściej słyszę, że mamy
do czynienia z pełzającym zamachem na Sąd Najwyższy, podobnie jak było z
Trybunałem Konstytucyjnym. Oczywiście można zapytać, czy lepszy pełzający, czy
- jak zakładała pierwotna wersja - gwałtowny? Przecież początkowa propozycja,
idiotyczna i w najwyższym stopniu bezprawna, dawała pełną decyzyjność w
sprawie obsady sędziów Sądu Najwyższego prokuratorowi generalnemu. Z prezydenta
czyniła kogoś poniżej ministra sprawiedliwości. Andrzej Duda tego nie
zaakceptował i doszło do wet przedłużających przeprowadzenie rewolucji o dobre
pół roku.
Ostatecznie ustawy jednak i tak
weszły w życie. Na podstawie tej o ustroju sądów powszechnych minister Ziobro
wymienił ponad stu niewygodnych politycznie prezesów sądów rejonowych i
okręgowych. A kolejna pozwoliła na polityczną czystkę w Krajowej Radzie Sądownictwa.
Trudno się spodziewać, aby ustawa o Sądzie Najwyższym nie dokonała podobnego
spustoszenia.
- To, że PiS ma taki zamiar, jest
poza dyskusją, ale chciało tę operację wykonać szybko i radykalnie, tymczasem
okazało się to niemożliwe. Nie twierdzę, że to, co dziś się dzieje, jest
sukcesem. To tylko sparaliżowanie pierwotnego planu, wydłużające czas
egzekucji. Czy to coś zmienia? Tak. W tym czasie unijny Trybunał
Sprawiedliwości w Luksemburgu, do którego trafi ustawa, może ją uchylić i uznać
za niedopuszczalną.
Sądzi pan, że zmusi to PiS do
wykonania kroku wstecz jak w przypadku ustawy o IPN?
- Jeśli trzeba będzie płacić 100
tys. euro kary dziennie?
Rząd nie płaci z własnej
kieszeni.
- Oczywiście, że z naszej, ale
wyegzekwowanie tej kary jest bardzo proste. Obcina się unijne fundusze. A
premier Morawiecki obiecał plan inwestycyjny, jakiś milion samochodów, nowy,
wielki port lotniczy, więc gdy zacznie mu znikać 100 tys. euro dziennie, to nie
ma mocnych. Pomijam już to, że niepodporządkowanie się wyrokowi Trybunału
Sprawiedliwości Unii Europejskiej uczyniłoby nas krajem dzikim.
Daleko nam do tej dzikości?
- Jeszcze kawałeczek.
Nowa ustawa zwiększa liczbę
sędziów Sądu Najwyższego -
z 73 do 120. Minister Ziobro wysyła ponoć sędziów
Sądu Apelacyjnego w Warszawie na emeryturę, aby w ich miejsce zatrudniać
młodych prawników, którym ten awans umożliwi aplikowanie do Sądu Najwyższego.
- To scenariusz możliwy, a wręcz
prawdopodobny. Wyobrażam sobie jednak, że sędziowie, którzy zgodzą się orzekać
w Izbie Dyscyplinarnej nowego Sądu Najwyższego, będą w oczach opinii publicznej
skompromitowani i swoim awansem będą się cieszyć dotąd, dokąd będzie rządziło
PiS. I ani dnia dłużej.
Nominacja do Sądu Najwyższego dla
osób o minimalnych i ewidentnie niedostatecznych kwalifikacjach może się
okazać jednak konieczna w sytuacji, gdy sędziowie z dorobkiem, szanujący
samych siebie, nie zechcą ryzykować kariery dla PiS.
Może to sposób partii rządzącej
na obniżenie rangi Sądu Najwyższego?
- To chyba nie jest ich
założeniem. Oni by chcieli mieć Sąd Najwyższy o najwyższych kwalifikacjach,
sędziów z profesorskimi tytułami. Tylko że to ma być przede wszystkim ich Sąd
Najwyższy - legitymizujący poczynania władzy.
Prokurator Piotrowicz mówi o
obecnie urzędujących sędziach, że są bezkarni i trzeba z tym skończyć.
- Oczywiście. Gdyby Piotrowicze
skazywali sędziów, to mielibyśmy Polskę sprzed roku 1956 - najczarniejszy
okres powojennej historii naszego kraju.
Rozliczenie sędziów z
komunistycznej przeszłości to jeden z najczęściej używanych przez władzę
argumentów, mających uwiarygodnić reformę sądownictwa.
- To czysta demagogia. Fakt, że
ktoś był sędzią przed 1989 rokiem, nic nie znaczy. W czasie okupacji
niemieckiej działały sądy grodzkie i wobec żadnego z ówczesnych sędziów nie
zgłoszono zarzutu. Sędzia odpowiada za to, jak sądzi, a nie w jakim okresie
historycznym. Sądy muszą działać w każdym czasie i im więcej ludzi odważnych i
przyzwoitych będzie gotowych w nich pracować, tym lepiej - nie dla ustroju, ale
dla kraju i jego obywateli. Kwestia usuwania sędziów, którzy skompromitowali
się w przeszłości, przede wszystkim w czasach stalinowskich, niepokoiła mnie w
1990 roku, gdy obejmowałem stanowisko prezesa Sądu Najwyższego. Ale dziś?
Dziś problemu nie ma, bo zadziałała biologia. Poza tym w stanie wojennym nie
brakowało sędziów, którzy okazali się prawdziwymi bohaterami.
Wicemarszałek Terlecki
twierdzi, że „wymiar sprawiedliwości jest jedyną częścią trójwładzy, która nie
podlega kontroli narodu, i to się musi zmienić”.
- Odwoływanie się do narodu jest
niebezpiecznym uproszczeniem. Do woli narodu odwoływał się gen. Jaruzelski i
przez długie lata, także po 1989 roku, stan wojenny był łączony z aprobatą
większości polskiego społeczeństwa. Za wyraziciela woli narodu uznawał się
także Hitler, więc to naprawdę rodzi złe konotacje. Nie mówiąc o tym, że
„naród”, o którym mówi marszałek Terlecki, to jest jakieś 19 procent, czyli
nawet nie ćwierć tego narodu.
Ale to ta część, która w sposób
demokratyczny pozwoliła PiS wygrać wybory. Co się dzieje, gdy demokratycznie
wybrana władza zaczyna łamać zasady demokracji?
- Przestaje być demokratyczna. Nie
ma aktu prawnego, z konstytucją włącznie, który jest w stanie sprzeciwić się
sile. Niemal cała Europa wprowadziła Trybunały Konstytucyjne jako zabezpieczenie
władzy wykonawczej po to, aby posługując się władzą ustawodawczą, nie mogła
stać się władzą dyktatorską. A co zrobiło PiS? Zaczęło od rozmontowania
Trybunału Konstytucyjnego. Ojciec Święty Jan Paweł II powiedział, że nawet w
demokratycznym państwie demokracja może się przekształcić w nieznośną
dyktaturę, jeżeli nie będzie szanować praw mniejszości i niezbywalnych praw
ludzkich i obywatelskich. W przypadku Polski właśnie się to dzieje. Formalna
demokracja wykorzystuje fakt, że przejęła pełnię władzy i zaczyna zmienić swój
charakter w państwo policyjne.
Zmierzamy do sytuacji, w której
wyrok będzie pisał prokurator, a usłużny sędzia jedynie go zatwierdzał?
- To byłoby spełnieniem ich
marzeń. Ale niedoczekanie, bo nawet wśród prokuratorów, których obecne prawo
trzyma za gardło, nie ma stuprocentowego podporządkowania władzy.
Prezes Kaczyński o protestach
przeciwko niszczeniu Sądu Najwyższego mówi, że ta akcja skazana jest na
sromotną klęskę.
- Skwitujmy to delikatnie tak:
myślę, że jest to opinia człowieka doświadczonego, który nie myśli dostatecznie
historycznie.
Co to znaczy?
- To znaczy, że prezes nie pamięta
albo nie chce pamiętać, że układy polityczne są płynne i to, co dziś jest
pewne, jutro może okazać się ułudą. Gdy SLD doszedł do władzy, wszyscy byli
przekonani, że dwie kadencje mają jak w banku, a z ledwością dotrwali do końca
pierwszej. Pewność, że będzie się rządziło wiele kadencji, to wielka
polityczna naiwność.
Zna pan Jarosława Kaczyńskiego
od lat, Pracowaliście w jednym zespole przy Okrągłym Stole, potem był pana
sekretarzem u prezydenta Wałęsy. Nie ma pan ochoty zadzwonić do niego
powiedzieć, co myśli o tym, co PiS robi z wymiarem sprawiedliwości?
- To nie miałoby żadnego
znaczenia. Nasze kontakty urwały się w 1995 roku po moich nieszczęśliwych
próbach startu w wyborach prezydenckich. Nie wiem, czy w ogóle zostałbym
dopuszczony do tego, żeby prezes Kaczyński odebrał ode mnie telefon, nie mówiąc
o tym, że on absolutnie by się nie przejął tym, co mam mu do powiedzenia. W
jednym z wywiadów apelowałem: „Jarosławie, nie szalej. Co ty, człowieku,
robisz?”. I co? Nie przyniosło to żadnego efektu.
A dziś co by mu pan powiedział?
- To samo. I może jeszcze to, że
ostatecznie człowiek ma własną historię i powinien zakończyć ją tak, aby zachować
dobrą opinię u następców.
Móc na koniec dnia spojrzeć
sobie w lustro?
- No, oczywiście. Jarosław
Kaczyński ma jakąś idee fixe, że społeczeństwo trzeba
przebudowywać, zmieniać elity, ale jak tylko zaczyna zmieniać, to lepszych
wymienia na gorszych, co dotyczy w równym stopniu prezesów sądów, jak i
stadniny koni arabskich. Jego wizja wielkiej zmiany, wręcz obsesja
likwidowania jakichś złogów komunistycznych, izoluje go od rzeczywistości. Dał
się zasklepić w koncepcji, która ma wymiar wyłącznie teoretyczny. Ale
wcielając ją w życie, wpycha kraj w coraz głębsze błoto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz