W latach 2013-17
najważniejszy żołnierz w Polsce, były szef Sztabu Generalnego gen. Mieczysław
Gocuł, alarmuje, że system obronny Polski jest w rozsypce.
MAREK ŚWIERCZYŃSKl: -
W listopadzie 2017 r., już jako młody wojskowy emeryt z dobrymi świadczeniami
czterogwiazdkowego generała, pisze pan list do prezydenta, w którym wylicza
brak strategicznych dokumentów, niedotrzymywanie zobowiązań w NATO i
marnotrawstwo pieniędzy. Sześć tygodni później Antoni Macierewicz zostaje
odwołany. Przypadek?
MIECZYSŁAW GOCUŁ: -
Zamysł był taki, żeby wysłać list, bo może ktoś się otrząśnie. Czy Macierewicz
poleciał przez ten list? Na pewno nie. Natomiast powinien był wywołać pewną
refleksję u rządzących. Jak ich wzruszę - myślałem sobie - może coś gdzieś
pęknie. Nigdy wcześniej nie widziałem tak zwaśnionych osób odpowiadających
bezpośrednio za bezpieczeństwo państwa. Jednak zmiana ministra obrony to za
mało, aby naprawić wszystko to, co uległo erozji i dewastacji w systemie
bezpieczeństwa narodowego przez ostatnie lata. Dałem temu wyraz w korespondencji
z prezydentem i BBN, prosząc o podjęcie jakichkolwiek działań naprawczych. Nie
pretenduję - wbrew zasłyszanej w BBN opinii - do roli doradcy prezydenta, choć
otwarcie deklaruję wolę wsparcia. Jednak nie po to odszedłem ze stanowiska i z
wojska, odmawiając rządzącym zgody na trwającą destrukcję systemu obronnego i
bezpieczeństwa państwa, aby teraz zostać nieformalnym doradcą i twarzą
ewidentnych zaniechań. Przecież dalej nic nie zrobiono, podtrzymując - wręcz
patologiczne - status quo.
Co konkretnie ma pan na myśli?
System bezpieczeństwa państwa jest
w rozsypce. Udowodnię to metodą zero-jedynkową. Bo albo coś jest, albo czegoś
nie ma. Nie ma systemu bezpieczeństwa, gdyż nie ma systemu kierowania bezpieczeństwem
narodowym. W 2015 r. wydano uchwałę RM o zniesieniu
centrum kierowania obroną państwa. Dziś jedynym łącznikiem między urzędami
prezydenta i premiera pozo stał szef Sztabu Generalnego, mający swoje miejsce w
konstytucji. Tyle że szef Sztabu nie ma narzędzi i kompetencji, by zajmować się
policją, strażą i innymi instytucjami niemilitarnymi. W związku z tym nie ma
żadnego centrum koordynacyjnego. Rządowe Centrum Bezpieczeństwa też nim nie
jest, jest co najwyżej krajowym systemem ratowniczo-gaśniczym, przy całym
szacunku do świetnych ludzi w RGB. Nie ma centrum kierowania obroną państwa,
nie odbywają się ćwiczenia obronne, a mam podejrzenie, że ministrowie nie
znają swoich zadań w tym obszarze.
Mało tego - domniemywam, że nie ma zatwierdzonych planów obronnych, bo
nie ma postanowienia prezydenta w tej kwestii. Nie ma systemu dowodzenia, bo w
ustawie jest napisane, że prezydent - na wniosek ministra - określa zasady
wojennego systemu dowodzenia. A tego postanowienia brak. Zatem skoro w państwie
nie ma systemu kierowania bezpieczeństwem narodowym, w wojsku nie ma wojennego
systemu dowodzenia, nie ma planów, jak będziemy walczyć, to do czego
przygotowują się wobec tego siły zbrojne i nasi sojusznicy? I jak wpiszą się
oni w te nasze plany których nie ma?
Mogę tylko ujawnić, że usilnie mnie o to prosili Amerykanie, żeby im
takowe plany przedstawić. W NATO
przygotowaniem dla polityków są ćwiczenia CMX. Proszę
sprawdzić, kto fizycznie ćwiczył w 2016 i 2017 r. w CMX i jakie były wyniki. Zwykle jest tak, że ktoś gra rolę
premiera, inny generał ministra i tak dalej. Dlatego mówiłem gen. Breedlove’owi: jeśli chcesz, by ćwiczyli politycy, musisz za
monitorem wideotelekonferencji posadzić szefa NATO Jensa Stoltenberga, bo tylko
jego obecność może wymusi obecność premiera czy ministra.
Więc jeśli nie mamy systemu
kierowania bezpieczeństwem, dowodzenia siłami zbrojnymi, nie ma zatwierdzonych
planów obronnych, to co jest?
Porażka totalna. Ale na tym nie
koniec.
Są jeszcze większe luki?
Tak. To, co wskazuję w liście do
prezydenta. Zgodnie z ustawą MON powinno przyjąć strategię rozwoju systemu
bezpieczeństwa narodowego na kolejne 10 lat. Gdzie ona jest? Nie ma jej. Jeżeli
nie ma strategii, to w oparciu o co toczy się cały proces planowania,
programowania rozwoju sił zbrojnych, szukania celów, szkolenia? Więc jeśli
dzisiaj mówi ktoś, że zwiększamy nakłady na obronność do 2,5 proc. PKB i zwiększamy liczbę żołnierzy, to ja mówię: nie, stop,
zatrzymajmy się. To zabrzmi źle, ale nie mamy prawa wydawać tych pieniędzy.
Pan chyba brnie w herezję.
Wszyscy wiemy, jaki jest stan sprzętu i uzbrojenia. Musimy się modernizować
- to zarówno obowiązująca oficjalnie narracja
polityczna, jak i pogląd podzielany w zasadzie przez wszystkich ekspertów.
A ja zapytam, jaka była podstawa
prawna zwiększenia finansowania niektórych programów, na które już były
podpisane umowy? Przykład - zwiększono finansowanie programu Krab. Poprzednie
kierownictwo MON podpisało zamówienie po wynegocjowanej cenie, teraz wiadomo,
że będzie kosztować prawie dwa razy więcej za sztukę. Była decyzja
kierownictwa, żeby dofinansować. W sumie chodzi o miliardy złotych. Zadałem
pytanie jednemu z poważnych ludzi w MON, jaka jest podstawa tych wydatków, i
wie pan, co usłyszałem? „Panie generale, proszę mnie prokuratorem nie straszyć”
[tej osoby nie ma już w służbie - red.].
Więc jeśli mówimy, że na modernizację brakuje pieniędzy, to miejmy
świadomość, że zwiększono finansowanie istniejących programów nieraz o 80-90
proc. To są miliardy złotych „dosypane” do umów.
Wróćmy do listu. Apeluje pan,
by wreszcie przeprowadzić ćwiczenia obronne Kraj, które miały się odbyć jeszcze
w 2015 r. Jakie są skutki ich braku?
Ćwiczeń obronnych nie ma. Ostatnie
ćwiczenie zdawkowe było w 2003 r., choć powinny się odbywać co pięć lat. Miała
być gra obronna, pakiet dokumentów został przekazany prezydentowi Dudzie.
Obawiam się, że polityczno-strategiczna dyrektywa obronna, za którą idzie
większość pieniędzy z 2 proc. PKB, jest przyjmowana bardziej na zasadzie nosa
niż świadomości. Bo jej wydanie powinno być poprzedzone strategiczną grą
obronną, po której prezydent zatwierdza dyrektywę lub ją weryfikuje. Nie mam
przekonania, że te sprawy traktowane są poważnie.
Czy prezydent Duda za późno
zainteresował się sprawami wojska?
Zważywszy na obecny stan systemu
obronnego państwa obawiam się, że poziom zainteresowania wciąż jest znikomy.
Dla czytelnika musi być jasne, że ja nie kruszę kopii o jakieś abstrakcyjnie
brzmiące dokumenty. Mnie chodzi o to, że my wydajemy
pieniądze, szkolimy wojsko, a tak naprawdę nie wiemy po co, bo nie ma planów
użycia, programu i planów rozwoju sił zbrojnych.
Dzisiaj ktoś może przyjść i powiedzieć, że tworzy jeszcze jedną brygadę
czy dywizję. Pytanie: po co? Jeśli nie ma
planu, to nie ma zaplanowanych środków finansowych, a więc być ich nie powinno.
A mimo to robi się różne rzeczy i środki są wydawane. Ogromne pieniądze, 40 mld
zł rocznie, wydajemy w warunkach nie do końca demokratycznego państwa prawa.
Politycy myślą, że cywilna kontrola nad armią oznacza cywilny garnitur
ministra. Cywilna kontrola to nie tylko cywilny minister, to też parlament,
który sprawuje nadzór nad władzą wykonawczą. Jeżeli nie ma planów', nie ma
programu, to jak komisja obrony narodowej może rekomendować przyjęcie budżetu
na dany rok, czy przyjąć informację o wykonaniu budżetu MON z roku
poprzedniego?
Innymi słowy, cywilna kontrola
nad armią to procedury, których nikt teraz nie przestrzega, z czego wniosek, że
cywilnej kontroli nie ma?
Dokładnie tak. W planowaniu
rozwoju sił zbrojnych ta procedura jest taka: prezydent posiada prerogatywy
do określania głównych kierunków, Rada Ministrów do szczegółowych, a minister
obrony do wytycznych. W planowaniu operacyjnym, a więc użycia sił zbrojnych,
prezydent wydaje polityczno-strategiczną dyrektywę obronną, w której nakazuje,
w uzgodnieniu z RM, przygotować konkretne plany. Prezydent na wniosek MON
zatwierdza narodowe plany obrony postanowieniem. Gdzie to postanowienie, gdzie
te plany narodowe? Plany na rok szkolenia dywizji, innych jednostek, rodzajów
sił zbrojnych są tworzone
w oparciu o to, co zostało zaplanowane w
zakresie użycia sił zbrojnych. Żołnierze czasem nie mają nawet świadomości,
dlaczego w danym roku są w pierwszym rzucie, a kiedy indziej w odwodzie, ale
szkolą się zgodnie z planami. My wiemy?, dlaczego tak ćwiczą. Ale jeśli nie
przyjęto planów, to powstaje pytanie, do czego szkoli się wojsko? Po co
wydawane są setki milionów na szkolenie? Ktoś musi na te i inne pytania
odpowiedzieć.
Ale przecież słyszymy, że
jesteśmy bezpieczni, bo szczyt NATO w Warszawie był wielkim sukcesem.
Cała narracja dotycząca szczytu
jest jedną wielką mistyfikacją. Trzeba mieć świadomość, że to szczyt NATO w
Newport rozpoczął transformację i adaptację sojuszu. To, co się stało w
Warszawie, jest dopełnieniem elementów, na które w Newport nie było pomysłów i
czasu.
Mówiłem politykom: proszę w taki sposób nie przypisywać sobie tych
zasług. Prawda jest taka, że cały warszawski szczyt NATO z punktu widzenia
interesów Polski opierał się na non-paper przygotowanym przez Sztab
Generalny. Przygotowaliśmy ten dokument, wysłałem go do ministra, rozmawiałem
wcześniej z sojusznikami. Pojechałem do SHAPE (dowództwa
operacyjnego NATO), porozmawiałem z gen. Scapparrottim (dowódcą europejskim
USA i głównodowodzącym NATO) i jego generałami, wyjaśniłem im idee
wielonarodowej dywizji, wysuniętej obecności NATO, łańcucha dowodzenia etc. -
i to zostało przyjęte. Nie osiągnęliśmy żadnych sukcesów poza tym, co
zaproponowaliśmy w przygotowanym przez wojskowych dokumencie.
Słyszymy, że bez warszawskiego
szczytu nie byłoby wojsk USA w Polsce. A przecież były przed.
Widzę, że pan to wyłapał, a inni
nie. Narracja, którą słyszymy, jest wielką propagandą sukcesu, zupełnie
nieprawdziwą. Szczegóły rozmieszczenia amerykańskiej brygady w Polsce były mi
znane już w maju 2015 r., a tajemnicą poliszynela jest, że o wojskowej rekomendacji wysuniętej obecności NATO w Polsce
przesądził gen. Joe Dunford. To on powiedział na Komitecie Wojskowym NATO:
skończmy tę dyskusję, musi być też w Polsce - bo przecież do maja 2016 r.
mówiło się wyłącznie o wielonarodowych grupach w krajach bałtyckich - i to
przełamało opór niektórych sojuszników
To w czasie takiego spotkania
rozstrzygnęła się kwestia wojsk NATO w
Polsce?
Przy stole obrad szefów obrony
musiałem użyć bardzo mocnych argumentów. Wyjaśniłem, że dalsza izolacja Polski
- która była powszechnie odczuwalna w tamtym czasie wśród naszych sojuszników -
byłaby poważnym błędem w systemie bezpieczeństwa w skali regionalnej i
globalnej.
Mimo tego sukcesu pan odszedł.
Wypowiedzenie złożyłem 4 lipca
2016 r., symbolicznie w Dniu Niepodległości Stanów Zjednoczonych. Szczyt NATO w
Warszawie był 8-9 lipca. Nie widziałem już jednak możliwości dotrzymania słów
złożonej przysięgi wojskowej. Zawsze pozostawałem pod wrażeniem demokracji
amerykańskiej i tak sobie pomyślałem, że może warto byłoby część polityków
zapakować w samolot i wysłać do Stanów, żeby zobaczyli Kongres, Bibliotekę,
Sąd Najwyższy, żeby poczuli tego ducha prawa, przestrzegania demokracji, mechanizmy
- to czuć tam nawet w zapachu mebli.
Dlatego w ramach gestu na pożegnanie przetłumaczyłem na oryginał słowa
roty polskiej przysięgi wojskowej, kazałem wygrawerować na tabliczkach, włożyć
coina „Szef Sztabu Generalnego WP Generał Mieczysław Gocuł”, oprawić
ładnie w czerwone etui i paru osobom dałem - żeby miały świadomość, że jeśli ja
zabieram głos na temat konstytucji, to nie wchodzę w politykę, ale odnoszę się
do słów przysięgi. Gdyby MON się wtedy dowiedziało, że rozdałem takie etui generałom
amerykańskim, pewnie mieliby pretensje - ale to ich problem. A mnie już
brakowało twarzy, żeby wytrzymać wstyd, jaki przynosili moi przełożeni za
granicą, niwecząc wysiłek długich lat.
Co było największym z tych
wstydów?
Fakt, że wyrzucono nas z przedszczytowego
spotkania z amerykańskim sekretarzem obrony w Brukseli. Po uścisku dłoni na
korytarzu, na tle flag polskiej i amerykańskiej, który później był eksponowany
we wszystkich spotach telewizyjnych MON związanych ze szczytem NATO, sekretarz
obrony Ashton Carter wszedł do pomieszczenia amerykańskiego, za nim szedł
minister i ja - i nam nie pozwolono wejść. Na
korytarzu jakiś asystent ministra powiedział: nie ma spotkania, proszę wyjść.
Ludzi tam było dość dużo, może setka, cały korytarz. Poczułem się jak zbity
pies.
Drugi przypadek to było spotkanie z minister obrony Niemiec Ursulą von der Leyen, gdzie minister postawił warunek dalszej współpracy
obronnej z Niemcami - rozstrzygnięcie kwestii mniejszości polskiej w
Niemczech, która według jego słów nie została załatwiona od drugiej wojny
światowej. Wspominał o Goebbelsie i 1945 r. Zażenowanie pani minister i jej
delegacji było nie do opisania. Po tym spotkaniu podszedłem do pani minister,
próbowałem łagodzić i zapewniłem, że moim zdaniem to nie jest powszechne
odczucie społeczne w Polsce. Kiedy rozmawiałem z prezydentem Dudą przed
odejściem, zapytał mnie, jak oceniam nasze stosunki międzynarodowe. Odparłem,
że nie jestem w stanie powtórzyć mu pewnych rzeczy, bo nie przystoi ich
cytowanie przy prezydencie. Spytał, czy chodzi o Goebbelsa i panią von der Leyen. Czyli to doszło do prezydenta innymi kanałami.
A co pan czuł, kiedy minister
mówił z trybuny sejmowej o mistralach za dolara kupionych
przez Rosję od Francji via Egipt?
Czułem ogromny wstyd. Bardzo mocno
było to komentowane w Brukseli. Ale nie tylko to. Kiedy pojechałem na spotkanie
szefów obrony po bezprawnym wtargnięciu do centrum eksperckiego kontrwywiadu NATO, na kolacji wszyscy pytali: Mieczysław,
co się u was dzieje? Zażartowałem do wszystkich, że jest dobrze, a będzie
jeszcze gorzej. I nikt już nie podchodził, bo znali moją ocenę sytuacji.
Co takiego złego stało się dla
naszej obecności w NATO przez ostatnie dwa lata? Bo obecność NATO w Polsce
zwiększyła się i każdy to widzi.
Proszę mi zaufać, że nie sposób
wszystkiego wymienić. To całe pasmo najgorszych decyzji z serii tych złych.
Podam przykład. W NATO jest tak, że pułkownik rozmawia z pułkownikiem, a generał
z generałem - i to mającym zazwyczaj taką samą liczbę gwiazdek. Pułkownik wśród
generałów nie zabiera głosu, co najwyżej by zapytać. A co my zrobiliśmy?
Zapisaliśmy w ustawie możliwość wyznaczania na stanowisko o dwa i więcej stopni
wyższe od posiadanego stopnia wojskowego. Proszę jednak spytać, który z
liczących się sojuszników będzie skłonny podporządkować swoje wojska pod taką
strukturę, gdzie wczorajszy pułkownik jest dzisiaj dwugwiazdkowym generałem? Ja
pytałem.
I co?
Nie znalazłem chętnych. Prosiłem,
tłumacząc kierownictwu zasady i standardy, na które się zgodziliśmy w czasie
wstępowania do NATO. W odpowiedzi usłyszałem, że stopień wojskowy dla oficera
to tylko „kwiatek do kożucha”. Właśnie wtedy przygotowywano karkołomne
rozwiązania kadrowe w przewidywaniu przyszłych czystek. Bo skąd wziąć tylu
oficerów, aby zastąpić usuniętych w równej randze?
Innym przykładem było niewyznaczanie kilkunastu oficerów do struktur
NATO, na stanowiska wynegocjowane przez Polskę. Zwracano mi na to wielokrotnie
uwagę w Brukseli. Jednak moje pisma, wnioski i prośby pozostawały bez echa. Po
tym zamieszaniu opinia sojuszników była taka: dopóki wam tego nie zapomną, trudno
wam będzie wygrać w NATO jakikolwiek konkurs. Dość tych przykładów jak na jeden
wywiad. Chyba że mnie ktoś wywoła do tablicy, to chętnie podam więcej.
Jak pan patrzy na nowego - od
pół roku - ministra obrony; jest lepiej, gorzej czy nijak?
Myślę, że wszyscy z ekipy
rządzącej zrozumieli, że nie można opowiadać rzeczy niestworzonych, więc nic
się nie opowiada. Natomiast wedle mojej wiedzy nadal trwa czystka i wymiana
pokoleń. Mam ogromny szacunek do Sztabu Generalnego WP spędziłem tam 11 lat,
ale obawiam się, że dzisiaj ta instytucja nie posiada zaplecza intelektualnego,
by stanowić wsparcie dla ministra, premiera i prezydenta. Tam z całą pewnością
są wspaniali żołnierze, ale często zbyt wcześnie na tak eksponowanych
stanowiskach. I to nie z ich winy tam się znaleźli. Wymieniono w Sztabie szefów
zarządów, zastępców, w znacznej części szefów oddziałów - nawet częściowo
podpułkowników, a wojsko stoi dobrze dowodzącymi i kierującymi generałami i
świetnymi, kreatywnymi pułkownikami, którzy potrafią zaproponować
nieszablonowe rozwiązania. Sztab stracił - nie wiem, w jakim stopniu, czy to
będzie 30 czy 50 proc. - swój potencjał kompetencyjny i zapewne lwią część
pamięci instytucjonalnej.
Ale te zwolnienia zaczęły się
jeszcze w czasie pana rządów w sztabie.
Takie były decyzje personalne
ministra. Musiałem je wręczać z dnia na dzień. Pułkownika Mirosława
Grochowskiego, szefa Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów, musiałem
zwolnić do godz. 21. On jechał z Poznania, ja musiałem wrócić wieczorem do
pracy - po to, by mu wręczyć natychmiastowe wypowiedzenie [płk Grochowski
złożył wniosek o odejście ze służby po tym, jak nie chciał na życzenie ministra
Macierewicza ponownie badać katastrofy smoleńskiej - red].
Jest panu wstyd?
Nie. Szanowałem i szanuję płk.
Grochowskiego, znałem go i on mnie. To jest świetny fachowiec od bezpieczeństwa
lotów.
Podobnie jak inny oficer w
sztabie, pułkownik - szef oddziału zapewnienia jakości w lotnictwie. Musiałem
mu wręczyć decyzję ministra o zwolnieniu z nieznanych mi powodów Wysłano go na
stanowisko służbowe do 21. Brygady Strzelców Podhalańskich do Rzeszowa.
Doświadczonego pilota do piechoty zmechanizowanej. Więc w czymś takim nie
chciałem absolutnie uczestniczyć.
Kiedy mi zwolnił szefów zarządów,
pojechałem do ministra i zwróciłem uwagę, że nie tak się umawialiśmy. Minister
strasznie się bał niesubordynacji, wręcz puczu.
Czyli miał świadomość, że jego
działania mogą wywołać drastyczne
reakcje?
Może myślał, że ma się czego
obawiać, robiąc z jednej strony takie czystki, a winnych obszarach nie
podejmując żadnych istotnych decyzji, pozwalających na normalne, planowe
funkcjonowanie sił zbrojnych? Ale oczywiście o żadnym puczu mowy być nie mogło
- jednym z największych dokonań transformacji naszego wojska jest to, że wrosło
ono w pryncypia cywilnej kontroli nad siłami zbrojnymi. Ludzie co najwyżej mogli
odejść - i odchodzili. Zbudowano narrację, że to były komuchy szkolone u
Sowietów. Kuriozalne. Z drugiej zaś strony na głównego doradcę wojskowego do
Strategicznego Przeglądu Obronnego wyznaczono generała po szkole pancernej w
Moskwie. Nie mam nic przeciwko szerokiej wiedzy i wszechstronnej edukacji nawet
w Rosji, a wręcz przeciwnie - może to stanowić wartość dodaną, wszak pod
warunkiem że absolwent taki nie przekonuje mnie „o wyższości Układu
Warszawskiego nad NATO”.
Czy pana zdaniem na WOT
wydaliśmy za dużo?
Moje oburzenie wynikało głównie z
tego, że znowu tworzymy coś, co nie ma podstaw merytorycznych i prawnych.
Próbowałem to uporządkować. Niedorzeczności było całe mnóstwo, słyszeliśmy je
na sejmowych komisjach pod hasłem „OT to nasycenie pola walki patriotyzmem”.
Zarządziłem grę decyzyjną w sztabie, rozrysowałem elementy zdolności
operacyjnej, sprzęt, doktryny, operacyjne wykorzystanie, szkolenie, personel,
współpracę z wojskami operacyjnymi i sojusznikami. Z tej gry decyzyjnej powstał
dokument, rekomendacje dla ministra obrony z jednym kluczowym postulatem: aby
Sztab Generalny przejął rolę koordynatora tworzenia wojsk OT. Wszystkie nasze
rekomendacje zostały zaakceptowane z wyjątkiem tej ostatniej. Ale ponieważ ona
była dla mnie kluczowa z punktu widzenia racjonalności tego procesu, pozostałe
były bez znaczenia. Bo nikt ich w praktyce nie przestrzegał.
Obliczyliśmy oczywiście, ile będzie kosztowało tak w wymiarze
modernizacji technicznej, jak i całościowo, tworzenie 53-tys. wojska. I jestem
oburzony, że mówi się nieprawdę, pomija się miliardy złotych. Do 2019 r. będą
to miliardy, a po 2021 r. kolejne miliardy. A nie wszystkie koszty dało się
oszacować, np. projektów budowlanych dla posadowienia kontenerów na magazyny
broni przy komendach policji, czy wreszcie koszty ich ochrony tam, gdzie
policji w danym czasie nie będzie. itd., itp. Więc krótko mówiąc, przykro
mi - nie starczy jednocześnie na wojska operacyjne i na wojska OT w takim
kształcie. Robimy krzywdę systemowi obronnemu państwa poprzez stworzenie pauzy
strategicznej w systemie finansowania, modernizacji i szeroko rozumianego
rozwoju wojsk operacyjnych i niedoinwestowanych w zakresie modernizacji
technicznej. Pauza trwa już blisko trzy lata. Pytanie, ile jeszcze wytrzymają
siły zbrojne?
Nigdy nie jest tak źle, by nie
mogło być gorzej. Już się o tym kilka
razy przekonaliśmy.
Moje obawy są takie, że właśnie
wszystko ku temu zmierza. Patrzę na dwa filary zewnętrzne naszego
bezpieczeństwa - Unię Europejską i NATO. Jeśli
komentatorzy i eksperci mówią, że jesteśmy na marginesie Unii Europejskiej, to
powiem, że w tej chwili znaleźliśmy się też na dalekich peryferiach NATO, już
nie na marginesie. Kiedy z ministrem Siemoniakiem byliśmy w Pentagonie, wracałem
na urwanie głowy do Brukseli, bo przed komitetem wojskowym NATO było spotkanie
sześciu kluczowych państw w NATO - i wszyscy na mnie czekali. Przed odejściem,
ponieważ miałem świetne relacje z szefami obrony, usłyszałem: słuchaj, Mietek,
sorry, ale bycie z wami w teamie to teraz jest obciach.
W Unii w ramach PESCO uczestniczyliśmy do niedawna tylko w dwóch
projektach [w czerwcu min. Błaszczak zadeklarował dołączenie do kolejnych
siedmiu - red.], co to znaczy? Nie chcemy pieniędzy na rozwój polskiego przemysłu
obronnego? Nie chcemy skorzystać z ogromnej szansy rozwoju? A w tym samym
czasie podejmujemy decyzję o wyjściu z Eurokorpusu ze Strasburga. Co to znaczy?
Że nie ma strategii. Albo gorzej. Dlaczego nie ma strategii? Bo gdyby ją
napisali, to można by ich rozliczać, że jej nie realizują. A gdyby rządzący
napisali prawdę, to być może okazałoby się, że nie widzą dla nas miejsca w
strukturach Unii Europejskiej i w NATO.
Mówił pan o tym prezydentowi?
W zdecydowanej większości tak.
Pytał mnie o ocenę bezpieczeństwa. Przedstawiłem mój punkt widzenia i
postrzegania bezpieczeństwa oraz obronności. Zagrożeniem jest ignorancja władz
państwowych. Siły zbrojne nie mają w tej chwili zdolności operacyjnych.
Zdolności mają dywizje, brygady, mniej rodzaje wojsk czy rodzaje sił zbrojnych.
A już z pewnością nie siły zbrojne jako całość. Wskazane powyżej braki
systemowe nie mogą stanowić przedmiotu improwizacji decydentów politycznych. A
na planowe, świadome i profesjonalne działanie nie znaleziono dotychczas czasu,
woli, a być może wyjałowiono zbytnio zaplecze intelektualne. Od tej rozmowy z
prezydentem minęły prawie dwa lata i nadal nic istotnego się nie dzieje.
I to jest najgorsze.
Prezydent pytał, co z tym
zrobić?
Tak. Powiedziałem mu, że wskutek
czystki jest coraz mniej osób, które mają świadomość złożoności problemu. Ja
sam nie miałem czasu przekazać następnemu szefowi Sztabu mojej oceny sytuacji.
Bo dowiedziałem się, kto będzie szefem Sztabu dzień wcześniej, a po jego
nominacji moja obecność w Sztabie nie byłaby wskazana. Jest tylko jeden szef Sztabu,
a w dodatku on miał niższy stopień, więc byłoby niezręcznie z mojej strony
pokazywać się tam. Takie panuje zwyczajowe podejście i niepisany szacunek dla
następcy. Dochodziły mnie potem słuchy, że nowi oficerowie próbowali się
dowiadywać, co było wcześniej, ale częstokroć nie było już kogo pytać. Pamięci
instytucjonalnej w Sztabie już nie ma, a to było wspólne dobro narodowe. Tak
samo jak są nim ludzie.
Co najbardziej pana drażniło u
Macierewicza?
Z niechęcią oceniam swoich
przełożonych, nawet jeśli to już byli przełożeni. Staram się również nie
obrażać ludzi, choćby nawet na to zasługiwali. Mogę jedynie ocenić fakty i
zdarzenia, jakie miały miejsce oraz ich następstwa.
Przykre jest to, że wszystko, o czym mówię w tym wywiadzie, nie stanowi
wiedzy tajemnej i jest szeroko znane osobom zainteresowanym, także wrogo
nastawionym do naszego kraju. Ta wiedza jest chyba jednym z największych
zagrożeń.
Mieczysław Gocu - (ur.
w 1963 r.), były już dziś szef sztabu generalnego. Czterogwiazdkowy generał.
Ceniony za granicą, jeden z najlepiej władających językiem angielskim dowódców
polskiej armii. Po skończonej w latach 80. poznańskiej szkole wojsk pancernych
był czołgistą, potem szkoleniowcem i sztabowcem. W2014 r., po rosyjskiej
agresji na Ukrainę, to z nim szefowie sztabów obronnych sojuszników z NATO
negocjowali wzmocnienia wschodniej flanki. Związany ze szczecińską dywizją zmechanizowaną.
Rozmawiał Marek Świerczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz