„Parlamentarne bydło” Pawłowicz - czyli z kamerą wśród ciekawych zwierząt
Po latach pracy i
wyrzeczeń politycy PiS i wspierający ich dziennikarze wytresowali grupę
wiecznie obrażonych i wiernych wyborców tej partii, ślepych na jedno oko.
„Bydło poselskie z lewej strony sali zagraża Sejmowi,
posłom i instytucjom (...). W swej nienawiści, zbydlęceniu ci szaleńcy są
zdolni do wszystkiego, nawet zbrodni” – napisała na Twitterze w swoim
niepowtarzalnym, rozdygotanym stylu posłanka Krystyna Pawłowicz – arbiter
elegantiarum partii rządzącej. To tylko jeden z wielu wpisów
charakterystycznych dla obecnej estetyki.
Niemal równocześnie publicystka „Do Rzeczy” Kamila
Baranowska opublikowała w portalu Gazeta.pl utwór: „Tusk
zaczął grę pogardą. Jego polityka odbierania ludziom szacunku wciąż w nas tkwi”.
Osobiście bardzo lubię Kamilę Baranowską, ale jak mawiali piloci dywizjonu 303,
chyba znalazła się w moim zasięgu. To, co napisała, wspaniale rozbiega się z
rzeczywistością, za to jest cudowną diagnozą stanu psychicznego wyborcy PiS. W
ten stan hipnozy został on wprowadzony za sprawą prostackiej propagandy,
pewnego środka usypiającego w dawce 500 plus.
Polityka skutecznego przekonywania najpierw własnych polityków, a potem własnych wyborców, że są pogardzani i poniżani, a nade wszystko, że są ofiarami III RP, przyniosła bowiem wspaniały rezultat. Tekst Kamili Baranowskiej poparty tezami Ludwika Dorna o dystrybucji szacunku dałby się operacyjnie sprowadzić do wypróbowanego hasła: „Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, którzy cierpią głód”. My, przez wieki poniżani, stajemy teraz do walki z elitami.
I „ciemny lud” (to deprecjonujące określenie wyborców PiS
nie jest wynalazkiem „elit”, lecz Jacka Kurskiego, obecnego zawiadowcy
propagandy państwowej) to kupił. Dziś dojąca państwo pisowska elita, sterowana
przez „inteligenta z Żoliborza”, przedstawia się jako obrońcy ludu i obrońcy
wolności. Prześledźmy historię tej niezwykłej operacji. Zgodnie z pytaniem,
jakie zadała Kamila Baranowska: „Kto zaczął?”.
Obrażony jak Kaczyński
Jarosław Kaczyński jest politykiem, który zawsze czuł się
obrażony. Nie wiem, czy był obrażany już w piaskownicy, ale pierwsza znana
polityczna obraza, jaka go spotkała, została udokumentowana przez niego samego.
W latach 70. podczas spotkania KOR na Żoliborzu, kiedy
Kaczyński wstał, by ustąpić miejsca Janowi Józefowi Lipskiemu, Jacek Kuroń
wieszał swoją marynarkę na krześle Kaczyńskiego, próbując je zająć. Kaczyński
miejsce uratował, ale jak opisywał, kiedy po jakimś czasie poszedł do Kuronia
do domu, ten 15 minut trzymał go bez krzesła.
Pamiętamy, jak Jarosław Kaczyński narzekał, że był
strasznie obrażany w czasie kampanii 2005 r. Stwierdził w końcu, że powodem
obrazy było nieustanne używanie przez Donalda Tuska wobec niego „określenia
»brat«, które nie jest kategorią polityczną”. On sam, przypomnijmy,
przedstawiał się wówczas jako elitarny „inteligent z Żoliborza”, który bawił
się na innych podwórkach niźli kolejowy familok rodziny Tusków w Gdańsku.
Kamila Baranowska jako punkt, w którym to „Tusk zaczął
odbierać ludziom szacunek”, wskazuje moment, gdy Donald Tusk nazwał wyborców
PiS „moherowymi beretami”. Oczywiście wszystko pokręciła: Tusk użył słów
„moherowa koalicja” na określenie paktu politycznego PiS, Samoobrony i Ligi
Polskich Rodzin zawiązanego pod patronatem Radia Maryja. Byłem wtedy w Sejmie,
relacje z tego wydarzenia mogła przeprowadzić tylko Telewizja Trwam i Radio
Maryja. Tusk zresztą za to określenie przeprosił – jakby w ogóle miał za co
przepraszać.
W 2007 r. trafiła w moje ręce „lista obraz”, czyli słów
wypowiedzianych przez polityków PO i SLD, które mogły godzić w polityków i
politykę PiS. Pracownicy Centrum Informacyjnego Rządu za państwowe pieniądze z
lubością kolekcjonowali określenia, które miały służyć wykazaniu, że PiS był
obrażany (tekst, w którym to
opisaliśmy, nosił tytuł „CiPiSek” – od Centrum Informacyjnego PiS). Wśród
określeń, które głęboko dotknęły Jarosława Kaczyńskiego, było stwierdzenie
Donalda Tuska o „destrukcyjnych właściwościach” prezesa PiS.
Po latach pracy i wyrzeczeń politycy PiS i wspierający
ich dziennikarze wytresowali grupę wiecznie obrażonych i wiernych wyborców tej
partii, ślepych na jedno oko. Słusznie Kamila Baranowska pisze, że zwolennicy
liberalnej strony spoglądają na nich niczym w audycji „Z kamerą wśród
zwierząt”. Człowiek bowiem czasem bywa porażony głupotą i skalą indoktrynacji
bliźniego. Ona twierdzi, że to „liberalne” media, okazując pogardę prostemu
ludowi, impregnowały go na nawet sensowne argumenty.
Być może. Nie wiem jednak, czy to zobowiązuje „liberalną
stronę” do głoszenia, że ziemia jest płaska. Galileusza można było skazać na
więzienie, gdyż głosił prawdy przeciwne tym, w które wierzył prosty lud, ale
czy to oznacza, że udało się powstrzymać ruch Ziemi?
Nie ma symetrii
Ale opis stanu „impregnacji” jest słuszny. Miotający się
na trybunie Jarosław Kaczyński wyzywający politycznych oponentów od
zdradzieckich mord i kanalii został w brutalny sposób sprowokowany. Kiedy
polityk PiS wyciąga środkowy palec w kierunku swoich politycznych konkurentów,
nie jest to przykład chamstwa, ale sprawiedliwość dziejowa. Kiedy ludzi
wykorzystujących prawo do protestu i broniących konstytucji duet Brudziński –
Kaczyński nazywa komunistami i złodziejami, jest to „niezły żarcik”. „Targowica
i zdrajcy” – wszak to diagnoza sytuacji. A wszystkie protesty to „kwik świń
odrywanych od koryta”. Jak wnoszę z tekstu Kamili Baranowskiej, ten stan rzeczy
się podoba.
Zasada symetryzmu kultywowana w niektórych mediach
nakazywałaby teraz przedstawić przykłady, w których politycy Platformy, PSL czy
Nowoczesnej zachowali się niewłaściwie. Nie ma takiej potrzeby. W telewizji publicznej
w mediach prawicowych przypominany jest krzyż z puszek po piwie na Krakowskim
Przedmieściu (tak jakby ktokolwiek z poważnych polityków i mediów to popierał),
wypowiedzi Janusza Palikota, który od lat jest politycznym emerytem. Zmarły
Władysław Bartoszewski radził, by „odróżniać bydło od niebydła”. I politycy PiS
wzięli to określenie do siebie.
Od trzech lat władzę w Polsce sprawują Prawo i
Sprawiedliwość oraz prezydent Andrzej Duda. To oni dysponują wszelkimi
narzędziami władzy, wyzywając, obrażając, niszcząc porządnych ludzi, którzy
stają im na drodze.
Nie, w Polsce nie rządzi Platforma Obywatelska i Donald Tusk
„grający pogardą”, jak pisze Kamila pochylona nad prostym człowiekiem
zmaltretowanym przez totalniaków i koderastów. To czołowi politycy PiS
pogardzają Polakami, swoimi wyborcami oraz ich inteligencją.
Paweł Wroński
Park krajobrazowy
Partia PiS ma swój plan zagospodarowania
przestrzennego kraju. W naszym krajobrazie powinny się znowu pojawić furmanki,
zniknąć natomiast powinna z niego przyzwoitość.
Wyrafinowaną myśl w
kwestii furmanek premier Morawiecki już zwerbalizował. Powiedział mianowicie,
że furmanki kocha, a III RP ich nie lubiła, jak zresztą wszystkiego, co
prawdziwie polskie. Historiozofia w wydaniu Morawieckiego jest coraz bardziej
intrygująca. Przed 1989 rokiem, jak wyjaśnił, Polski nie było. Potem niby była,
ale nieprawdziwa, i odżyła trzy lata temu, co sprawia, że w tym roku
powinniśmy obchodzić jakąś 24. rocznicę niepodległości (21 z międzywojnia + 3
„dobrozmianowe”).
Z pokracznych
wywodów Morawieckiego można oczywiście kpić, warto jednak zauważyć, co jest
ich istotą. A jest nią delegitymizacja poprzedników, depatriotyzacja wszelkich
oponentów i degarnituryzacja samego siebie - oto bankier, milioner i doradca
znienawidzonego Tuska pozuje na swojaka, socjalistę, krew z krwi ludu, który
to lud i Polskę zawierza Czarnej Madonnie i Rydzykowi.
To tyle o występach
Morawieckiego w castingu na następcę Kaczyńskiego - przywracanie polskiemu
krajobrazowi furmanek jest zdecydowanie mniej groźne niż to, co ta władza chce
z naszego krajobrazu usunąć. A najlepiej widzimy to przy zupełnie innych
castingach - tych w KRS na stanowiska sędziowskie i na nowych/starych sędziów
Sądu Najwyższego. Posiedzenia owej KRS z PiS-owskiego nadania przypominają
sceny z posiedzeń komisji weryfikacyjnych, działających w zakładach pracy po
wprowadzeniu stanu wojennego. Oficerem politycznym i strażnikiem ideologicznej
czystości kadr jest tam posłanka Pawłowicz, która w subtelności się nie bawi i
zadaje kandydatom proste pytanie - czy pani Gersdorf jest pierwszym prezesem
Sądu Najwyższego. Jeśli kandydat stwierdza, że „tak”, czyli że broni
konstytucji, jest porządnym prawnikiem i nie jest świnią - odpada z gry. Jeśli
jednak stwierdzi, że pani Gersdorf prezesem nie jest, daje dowód, że
konstytucję ma w głębokim poważaniu, a kręgosłup giętki jak plastelina, ma więc
szansę na karierę w państwie PiS.
Tu idzie o coś
więcej niż eliminowanie z obszaru, który jest domeną państwową, innych poglądów
niż PiS-owskie. Idzie o wyrugowanie z całej sfery publicznej, na którą ma wpływ
państwo, wszelkiej uczciwości, niezależności i przyzwoitości. To nie tylko nie
są u obywateli cechy pożądane czy tolerowane. One są otwarcie zwalczane.
Takich ludzi ta władza nie potrzebuje. Takich ludzi ta władza kasuje.
W głosowaniu nad
tym, czy sędzia Stanisław Zabłocki nadal powinien być sędzią Sądu Najwyższego,
nie dostał on w KRS ani jednego głosu. Nie żeby dostał jeden, dwa, cztery
albo połowę. Ani jednego. Sędzia Zabłocki nie ma w życiorysie
żadnej plamy - tym gorzej dla niego. Podobnie jak sędzia Rzepliński czy sędzia
Gersdorf w trudnych czasach PRL był po właściwej stronie. I to go dziś
dyskwalifikuje. Bo tacy ludzie stanowią zagrożenie - znowu mogą stanąć po stronie
prawa i przyzwoitości, czyli opowiedzieć się w praktyce przeciw władzy i jej
polityce deprawowania ludzi.
Jednak jeśli jest
miara korupcji moralnej, to jest i miara przyzwoitości. Moralna jednoznaczność
bywa ulubienicą fanatyków, ale w trudnych czasach może też być bronią
przyzwoitych. Proponuję więc zastosować miarę, z której w niecnych celach
korzysta posłanka Pawłowicz, i zastosować ją w celach zbożnych.
Czy profesor
Gersdorf jest pierwszym prezesem Sądu Najwyższego? Każdy przyzwoity człowiek w
Polsce powinien na to pytanie odpowiedzieć twierdząco. Podobnie powinien
odpowiedzieć na inne pytania: czy Andrzej Duda wielokrotnie złamał
konstytucję; czy PiS dokonuje zamachu na państwo prawa; czy PiS niszczy
parlamentarną demokrację; czy Jarosław Kaczyński zmierza do sprawowania władzy
dyktatorskiej; czy TVP to propagandowe narzędzie PiS; czy PiS doprowadziło do
dramatycznego pogorszenia pozycji Polski za granicą; czy odpowiedzialni za
niszczenie państwa prawa i demokracji powinni stanąć przed Trybunałem Stanu i
sądami powszechnymi?
Odpowiedzi na te
proste pytania dają nam całkiem niezłą wiedzę o tym, kto na nie odpowiada.
Jest to bowiem dość banalny, ale i pożyteczny test z wierności demokratycznej
Polsce i zwykłej przyzwoitości.
Władza chce, by
dzisiejsza Polska nie była krajem dla ludzi przyzwoitych. Ale przecież za jakiś
czas znowu takim krajem będzie. Reguły savoir-vivre’u nie zmieniają się tylko
dlatego, że w salonie panoszy się intruz, który daje do zrozumienia, że bekanie
i puszczanie bąków jest w nim OK.
PiS prowadzi w
polityce personalnej selekcję jeszcze bardziej negatywną niż ta z czasów PRL.
Za brak zasad, charakteru, lizusostwo i potulność hojnie rozdaje nagrody. Za
przyzwoitość nagród nie ma i nie będzie. Na tym polega jej dyskretny urok i
autentyczny sens.
Tomasz Lis
Czy to klepto?
Donald Tusk pełni w polskiej polityce
liczne role domyślne. W czym zresztą jest podobny do Jarosława Kaczyńskiego.
Tak jak Kaczyński jest domyślnym szefem państwa, tak Tusk pozostaje szefem
opozycji na wychodźstwie i domyślnym kandydatem na prezydenta. Polska polityka
jest wciąż zdominowana przez nierozstrzygnięte starcie Tusk-Kaczyński, o czym
przewodniczący Rady Europejskiej właśnie przypomniał w wywiadzie dla TVN 24,
pół żartem, pół serio wyzywając Kaczyńskiego na osobisty pojedynek w kampanii
prezydenckiej 2020 r. Jest oczywiście nieprawdopodobne, żeby do takiego
pojedynku doszło. Zwłaszcza dla prezesa, pomijając już jego formę fizyczną,
byłoby kompletnie bez sensu ubiegać się o stanowisko Andrzeja Dudy. Ale Tusk ma
rację, że on i prezes nadal najlepiej symbolizują „dwie Polski”, zmierzające
do niechybnego, oby tylko wyborczego, starcia.
Będąc w Brukseli,
Tusk może jednak nie zdawać sobie sprawy, że to już nie jest dokładnie ten sam
stary konflikt między PiS i PO. Ostrzejszy język, dużo gorętsze emocje, głębsze
podziały, a i stawka nieporównanie wyższa, bo obejmuje całą pulę: ustrój Polski,
jej sojusze, obecność w Unii, przyszłość edukacji, samorządów, prawa kobiet,
świeckość państwa, co kto chce. Sama kampania wyborcza też będzie brutalniejsza
niż Tusk pamięta, bo przeciwnik dysponuje dziś całym aparatem państwa. I bez
wątpienia zamierza go użyć.
Jednak doświadczenie i intuicja
podpowiadają Tuskowi (a on podpowiada opozycji), żeby w tej sytuacji
przynajmniej samemu wybrać pole starcia. I były premier tak je zakreśla:
„Władza, która podporządkowuje sobie w całości sądy, prokuraturę, policję,
także niezależne media, jest władzą, która bardzo szybko przekształca
demokrację w kleptokrację. Czyli rządy złodziei”. Mówiąc dosadniej: opozycja,
niestety, nie wygra, skupiając się na obronie niezależnego sądownictwa, mediów,
poniewieranego parlamentaryzmu, łamanej konstytucji, nawet strasząc odebraniem
pieniędzy unijnych - musi mówić o złodziejstwach władzy.
Praktyka zdaje się
to potwierdzać: tak naprawdę jedyna do tej pory skuteczna akcja polityczna PO
to „konwoje hańby”, mobilne billboardy ze zdjęciami prominentów PiS i kwotami
ich zarobków.
Podobną kampanię prowadzi PSL, ujawniając zarobki pisowskich
kadr samorządowych. Proszę zauważyć, że tu przebiega jedyny front, na którym
prezes PiS panicznie się cofa. Tak było z akcją „głos ludu, głos Boga”, czyli
nakazanym przez Kaczyńskiego zwrotem „szydłówek”, czy teraz z bardzo źle
przyjętym przez kadry partyjne zakazem kandydowania w wyborach dla działaczy
pobierających pensje w spółkach Skarbu Państwa. Oczywiście nie jest tak, jak
sugeruje Tusk, że kontrola nad sądami jest potrzebna ludziom PiS głównie po to,
by kraść. Nie, ona jest potrzebna również po to, by dokonać odwetu na Tusku.
Ale mówiąc o zamianie demokracji w kleptokrację, były premier dotyka czegoś
znacznie głębszego niż prosta korupcja władzy.
Kaczyński powtarza swoim ludziom, że „do
polityki nie idzie się dla pieniędzy”. I ma rację: do polityki idzie się po
władzę. Ale jest i druga, niedopowiedziana część zdania: jeśli władza jest kompletna
i stabilna, pieniądze przychodzą same. Istnieje bowiem kilka odrębnych, ale
nakładających się kręgów korupcji. Każdy z nich ma zresztą w naszym języku
swoją nazwę. Pierwszy to prymitywne łapówkarstwo: pieniądze do ręki w zamian za
oczekiwaną decyzję. Nie ulega wątpliwości, że osobiste złodziejstwo, jako
skrajnie niebezpieczne politycznie, nie jest w partii Kaczyńskiego tolerowane
i (jeśli się wyda) jest potępiane. Drugi krąg to nomenklatura, czyli
korzystanie z pieniędzy przynależnych stanowiskom, obejmowanym z rekomendacji
partii. Formalnie, zgodnie z prawem, choć na ogół bez żadnego związku z
kwalifikacjami beneficjenta. Kolejny krąg to nepotyzm: nie biorę dla siebie,
ale załatwiam posady i zlecenia rodzinie, bliskim, znajomym.
Następny można by
nazwać sponsoringiem - w tym przypadku chodzi już o duże transfery środków
publicznych na rzecz własnego zaplecza partyjnego i wyborczego. Są tu
zachowywane jakieś pozory legalności, zwykle jednak na pograniczu kpiny.
7 mln zł przyznane właśnie wiernej „Gazecie Polskiej”
oficjalnie idą z Funduszu Ochrony Środowiska na portal puszcza.tv. Jan Pietrzak
otrzymał 600 tys. zł na koncert żartów. TVP 800 mln zł tytułem zwrotu
utraconych wpłat. Tadeusz Rydzyk 70 czy 80 mln zł na różne „dzieła”, a teraz
dodatkowo ok. 80 mln na muzeum. Setki milionów ma rozprowadzać na różne
projekty propagandowe Polska Fundacja Narodowa. A każdy milion ma na końcu
konkretnych, fizycznych biorców.
I jest wreszcie
piąty, bodaj najobszerniejszy krąg kleptokracji: klientelizm. To, najkrócej,
uzależnianie prywatnego biznesu od rządowych umów, przetargów, regulacji;
budowa państwowego imperium kredytowego, jak znacjonalizowane teraz banki, a
wcześniej patologiczny system SKOK; celowane transfery na rzecz określonych,
wybranych politycznie, grup i środowisk, organizacji społecznych itp. Słowem,
bezwzględne wykorzystywanie instrumentów władzy dla jej samoutrwalania.
Przejęcie kontroli nad sądami jest tu
ważne, lecz jeszcze ważniejsze jest wytworzenie, jak to nazywa Ewa Siedlecka
(POLITYKA 28), „bagna prawnego”, czyli chaosu kompetencji, ustaw, sprzecznych
norm, nominacji, interpretacji, tak splątanych, że nawet gdyby władza PiS
musiała odejść, nie da się tego węzła, zgodnie z zasadami legalizmu, rozsupłać
i wymierzyć sprawiedliwości. Ludwik Dorn zaproponował ostatnio, aby przestrzec
ludzi skłonnych skorzystać z „niemoralnych propozycji” władzy, że w przyszłości
czeka ich nie tylko usunięcie ze stanowisk, lecz również np. utrata praw
emerytalnych, wzorem ustawy dezubekizacyjnej. Ten radykalny pomysł unaocznia,
jakie prawne i etyczne dylematy wiązałyby się także z próbą odzyskania w
przyszłości przywłaszczanych dziś publicznych pieniędzy.
Jednak istotą
systemu kleptokratycznego jest nie tyle nawet okradanie budżetu, co kradzież
samego państwa, prywatyzacja i upartyjnienie jego instytucji, przerobienie ich
w atrapy, zrównanie racji stanu z interesami „grupy trzymającej władzę”. W
dzisiejszych i niespokojnych czasach to może być dla Polski bardziej kosztowne niż
wszystkie małe złodziejstwa aparatu władzy.
Jerzy Baczyński
PiS: Pogarda i Szyderstwo
Czasem twarz
człowieka mówi więcej niż jego słowa. Gdy w czwartek rano w pośpiechu sejmowa
większość przepychała łamiącą praworządność nowelizację ustaw sądowych, na
twarzach posłów partii rządzącej dominowało rozbawienie, wyższość i pogarda.
Zaśmiewała się ubrana w kwiecistą sukienkę posłanka
Krystyna Pawłowicz. Wcześniej nazwała opozycję „bydłem”. Teraz, rozkładając
ręce, mówiła: „to prawda”. Triumfował Marek Suski, dumnie prężył się Dominik
Tarczyński, chichotał garniturem wybielonych zębów PRL-owski prokurator
Stanisław Piotrowicz.
Marszałek Ryszard Terlecki ze zblazowaną miną wyłączał
kolejnym posłom opozycji mikrofon, a po sali krążył wicekoordynator służb
Maciej Wąsik. Dla niego dobicie Sądu Najwyższego jest gwarancją, że nie
poniesie odpowiedzialności za nielegalne podsłuchy i inwigilację przeciwników
politycznych.
Przy zwieńczeniu dzieła zniszczenia sądownictwa z twarzy
władzy opadły maski. Nie mogąc przełamać oporu środowiska sędziowskiego, „oni”
poprawiają własne ustawy.
Prezes Sądu Najwyższego musi być „ich”, więc zmieniają
procedury. Teraz może zostać nim każdy, kogo wskaże upartyjniona Krajowa Rada
Sądownictwa. Ona też – wbrew wcześniejszym zasadom – wybierze sędziów
najważniejszego sądu w Polsce. Gdy będzie brakowało chętnych, dobierze się z
prokuratorów przygotowanych już do zrzutu przez Zbigniewa Ziobrę.
Doraźny cel tej operacji jest oczywisty: PiS chce
wyprzedzić wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, który wszczął
procedurę zbadania zgodności zmian w polskim sądownictwie z prawem unijnym.
Jest niemal pewne, że Trybunał podważy przerwanie konstytucyjnej kadencji
pierwszej prezes SN i odesłanie w stan spoczynku grupy sędziów. Ale zanim to
nastąpi, PiS chce stworzyć fakty dokonane i mieć już „swojego” prezesa, którego
trudno będzie odwołać. Chce też mieć „swoich” sędziów, którzy w razie czego
zdublują tych przywróconych do pracy.
Ale równie ważne są dwa pozostałe cele: po pierwsze, to
Sąd Najwyższy będzie decydował o ważności wyborów. Te zaś PiS może przegrać
albo sfałszować.
Po drugie, pierwszy prezes SN stoi na czele Trybunału
Stanu. A ten w razie przegranej na pewno czeka obecnie rządzących oraz
prezydenta Dudę za wielokrotne złamanie konstytucji.
Dlatego partia Kaczyńskiego za wszelką cenę chce domknąć
system. Odbywa się to kosztem złamania wszelkich zasad parlamentaryzmu.
Przepychanie kluczowych dla ustroju ustaw dzieje się w atmosferze niechlujnego
pośpiechu. W autorytarnej praktyce, w której Sejm jest przez władzę traktowany jako
kłopotliwa procedura. Władza nie zachowuje już nawet żadnych pozorów.
Te dni przejdą do historii jako koniec trójpodziału władzy w
Polsce. Zapamiętajmy, gdzie kto był w tym czasie. Kto stał po stronie
bohatersko i ofiarnie protestujących pod Sejmem obywateli, kto był obojętny, a
kto razem z Pawłowicz, Suskim i Tarczyńskim rechotał nad upadkiem demokracji.
Wojciech Czuchnowski
Sędziowski ból kręgosłupa
Kiedyś kandydata na
sędziego mogło wyeliminować jawne wyznawanie religii katolickiej. Dziś -
przywiązanie do konstytucji.
Z powalającą wręcz szczerością PiS ujawnił,
że w konkursach na sędziów obowiązuje jedna zasada: zgodność z linią partii
rządzącej. Podczas zeszłotygodniowych obrad nowej Krajowej Rady Sądownictwa
rozpatrywano kandydatury na wolne miejsca sędziowskie. Pytaniem testowym było:
czy Małgorzata Gersdorf jest I Prezesem Sądu Najwyższego? Odpowiedź
przesądzała, czy kandydat/ka może być brany/a pod uwagę.
„Dobre wrażenie sprawiała, ale nie chciała
odpowiedzieć, czy pani sędzia Gersdorf jest pierwszym prezesem SN. »Wydaje się,
że nie« - tak bardzo delikatnie powiedziała. Widać było, że to po takim kruchym
lodzie chodzone” - relacjonowała członkom „dobro- zmianowego” KRS
przesłuchanie jednej z kandydatek posłanka Krystyna Pawłowicz. Przyznała, że
kandydaci i kandydatki kluczyli, co zapewne świadczyło o ich niepewnej postawie
ideowej.
„Pani Marta
Kożuchowska-Warywoda [działa w Stowarzyszeniu lustitia] jest na liście osób,
które jeździły do Brukseli nadawać na Polskę. Jest silnie zaangażowana
politycznie. Na zdjęciach stoi ze świeczką koło pana sędziego Żurka przed sądem
i przed Sejmem” - tak posłanka Pawłowicz opisała postawę nieprawidłową. I
dodała: „Nie po to była reforma, żeby takie osoby najbezczelniej teraz składały
zgłoszenia”.
Nie był to eksces posłanki Pawłowicz:
sporządzoną przez nią listę z informacją, którzy kandydaci mają właściwą
postawę, a którzy nie, przewodniczący Rady Leszek Mazur (sędzia) kazał powielić
i rozdać pozostałym członkom Rady. Były ściągawką w głosowaniu.
Testowe pytanie o I
Prezesa Sądu Najwyższego, oprócz eliminowania osób z niewłaściwą postawą
ideową, ma też inną funkcję: oducza sędziów niezawisłości.
Kandydaci pytani o
Małgorzatę Gersdorf kluczyli. Jak zauważył sędzia Stanisław Zabłocki (właśnie
Rada odmówiła mu prawa dalszego orzekania w Sądzie Najwyższym), owo kluczenie
pokazuje, iż nie nadają się do zawodu sędziego. Już mają przetrącone
kręgosłupy.
Intencje PiS: obsadzić sądy posłusznymi
sędziami, potwierdził prezes Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla tygodnika „Sieci”:
„Jeśli nie zreformuje się sądownictwa, inne reformy mają mały sens, gdyż
prędzej czy później zostaną przez takie sądy, jakie mamy, zanegowane,
cofnięte”. Czyli: sądy mają przestać kontrolować poczynania władzy. Mają
działać tak, jak działa dziś Trybunał Konstytucyjny, którego wyroków nie uznaje
już Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu.
To, że sędzia może
być bierny i mierny, byle był wierny, PiS potwierdził w czwartek, kierując do
Sejmu projekt, w którym zwalnia kandydatów do SN od wykazania się jakimikolwiek
kompetencjami, a KRS „dobrej zmiany” - od badania tych kompetencji. Chodzi o
to, by jak najszybciej obsadzić jak najwięcej miejsc w SN i unieszkodliwić
pomysł stowarzyszeń sędziowskich, by zalać Radę wnioskami kandydatów do Sądu
Najwyższego, co mogłoby zablokować obsadzanie wolnych miejsc.
Według owego
projektu PiS, który zapewne zostanie uchwalony w tym tygodniu, do kandydatury
nie trzeba dołączać żadnych dokumentów oprócz zaświadczenia o stanie zdrowia.
Krajowa Rada w ocenie kandydata zwolniona będzie od dotychczasowego obowiązku
uwzględnienia „doświadczenia zawodowego, w tym doświadczenia w stosowaniu
przepisów prawa, dorobku naukowego, opinii przełożonych, rekomendacji,
publikacji i innych dokumentów dołączonych do karty zgłoszenia” ani „opinii
kolegium właściwego sądu oraz oceny właściwego zgromadzenia ogólnego sędziów”.
To oznacza, że Rada może wskazać zwycięzcę takiego „konkursu”, nawet jeśli ma
negatywną opinię kolegium i zgromadzenia sędziów albo w ogóle się o nią nie
starał. KRS może wybrać, kogo zechce, i nie musi tego uzasadniać. Może zresztą
- według projektu - w ogóle nie zająć się wnioskami, którymi zająć się nie
zechce. Dostanie prawo zostawienia ich bez rozpoznania, jeśli uzna, że „nie
spełniają warunków formalnych”. Takiego odrzucenia nie można byłoby zaskarżyć,
więc Rada może sobie odrzucać dowolnie, bo nikt tego „niespełniania warunków
formalnych” nie skontroluje.
Sędziowskie stowarzyszenia sugerowały, by
rozpatrzeni i odrzuceni kandydaci korzystali z odwołania do Naczelnego Sądu
Administracyjnego. W tej chwili wstrzymuje to procedurę obsadzenia wolnego
miejsca do czasu rozpoznania skargi. Więc PiS w projekcie daje Radzie prawo
odrzucenia takiego odwołania „z innych przyczyn” (czyli: jakichkolwiek, np. że
jest napisane niewłaściwą czcionką) bez posłania go do NSA. Ale jeśli jakieś
odwołania jednak tam pośle - nie będzie to już wstrzymywać obsadzania miejsc w
Sądzie Najwyższym. Gdyby NSA uchylił negatywną decyzję KRS, kandydat może sobie
aplikować, ale w przyszłości, na jakieś inne miejsce. Oczywiście nowe prawo
wchodzi w życie natychmiast, bo PiS postanowił się pospieszyć z obsadzaniem
Sądu Najwyższego - prawdopodobnie obawia się, że Trybunał Sprawiedliwości UE
mógłby ten proces wstrzymać.
Projekt jest kpiną
z prawa. Procedurę, którą kreuje, można streścić krótko: KRS przedstawia
prezydentowi do nominacji do Sądu Najwyższego osoby wskazane przez partię
rządzącą, a pozostali kandydaci mogą sobie kandydowanie darować, bo Rada i tak
się ich wnioskami nie zajmie.
To prawo łamie
zasadę niezawisłości sędziowskiej i prawo do bezstronnego sądu: żaden sąd
obsadzony tak wybranymi sędziami nie będzie bezstronny.
Co dalej? To zależy od tego, na ile poważnie
sędziowie i sądy traktują konstytucję, praworządność i własną władzę.
W tym wypadku:
osoby odrzucone na którymkolwiek etapie tej pseudokonkursowej procedury mogą
odwołać się do NSA. To, że nowa ustawa PiS zamknie im tę drogę, nie ma
znaczenia, jeśli poważnie traktują nadrzędność konstytucji nad ustawą. NSA,
jeśli poważnie traktuje tę nadrzędność, musi takie odwołanie przyjąć i rozpatrzyć.
W tym wypadku będzie oceniać, czy nowe pisowskie prawo zasługuje na miano prawa,
czy też, jako jaskrawo sprzeczne z konstytucją - prawem nie jest i nie można go
zastosować. NSA przez lata stosowało taką właśnie linię orzeczniczą. Jeśli jej
nie podtrzyma, to znaczy, że PiS już przetrącił jego sędziom kręgosłupy.
NSA powinien też
zbadać, czy obecna KRS w ogóle jest ciałem spełniającym wymogi konstytucyjne.
A zatem, czy jej decyzje są prawnie ważne. A także: czy ogłoszony przez
prezydenta konkurs na wolne miejsca w SN jest legalny, skoro ta jego decyzja
nie ma kontrasygnaty premiera. Legalność konkursu zakwestionowało właśnie
Stowarzyszenie lustitia, wydając w minioną sobotę w tej sprawie stanowisko.
No więc wszystko w
rękach sądów. Albo są trzecią władzą, albo same z tej roli abdykują.
Ewa Siedlecka
Być albo nie być sędzią
Rozterka
Hamleta wróciła do naszej rzeczywistości za sprawą Szekspira w spódnicy, czyli
pani profesor Pawłowicz. Odpowiedź na pytanie, czy pani profesor Gersdorf jest
aktualnie prezesem Sądu Najwyższego, czy nie, zadawane w czasie przesłuchań
kandydatom na sędziów tego sądu, stało się ich być albo nie być. Ta odpowiedź,
która kwalifikuje przyszłych sędziów najwyższych, jest jednocześnie odpowiedzią
wizerunkową określającą prawdziwe oblicze kogoś, kto się na taką posadę
szykuje.
Sędzia naszej przyszłości to jak wiemy ktoś, kto służy
rządowi. Jednocześnie to ktoś, dla kogo konstytucja nie ma żadnego znaczenia.
To osoba, dla której pojęcie niezawisłości jest co najmniej niezrozumiałe. To
nie trzecia władza, tylko sługus, karierowicz, który podobnie jak rzecznik
„niby-KRS” nigdy nie spojrzy niesłusznie oskarżonemu prosto w oczy.
Jeżeli mówimy o własnej godności, to odpowiedź na pytanie
Pawłowicz jest proste: wolę nie być, niż być. Zachowuję twarz i szacunek
ludzi, którzy nie wstydzą się swojego postępowania.
Całość polskiego pejzażu odpowiada wielu pytaniom, jakie
polska opinia publiczna zadaje sobie w okresie wakacyjnym. Oto kilka z nich.
Gdzie jest pyton? Czy w ogóle jest? Kto go wypuścił? Dlaczego zmienił skórę?
Czy może chce być w Sądzie Najwyższym? Czy atakował bobra? Czy bóbr się
uratował? Dlaczego ktoś buduje warowny zamek w rezerwacie zamiast odbudować
ruiny które zostawił król Kazimierz? Czy może pyton przepłynął i schował się w
nowo wybudowanym zaniku? Czy Zbigniew Boniek słusznie zrobił, mianując
trenerem reprezentacji Polaka, a nie Włocha? Czy polski parlamentaryzm obejmuje
okres PRL, skoro w tym czasie nie było państwa? Czy my jesteśmy 38-milionowym
narodem mądrych ludzi, Europejczyków, czy też totalną prowincją z kompleksami,
która nie dorosła do rangi liczącego się w świecie kraju? Czy Dariusz
Szpakowski jest powiązany z Antonim Macierewiczem, skoro pochwalił dobrze
grających piłkarzy rosyjskich?
W oparach krajowego absurdu odpowiadam. Pierwszym prezesem
Sądu Najwyższego jest pani profesor Gersdorf. Wiem, że nie będę sędzią, ale
mogę dołączyć zaświadczenie lekarskie.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem,
reżyserem i producentem telewizyjnym
550 minus
Nasz parlament został
zamieniony w maszynkę do głosowania, przepychającą w pośpiechu buble prawne
przygotowane przez rządzących. Czy mimo to powinniśmy wspólnie świętować takie
rocznice, jak np. 550-lecie polskiego parlamentaryzmu?
Narodowe rocznice powinny łączyć Polaków, a
więc także ich przedstawicieli wybranych w wyborach parlamentarnych. 550.
rocznica polskiego parlamentaryzmu mogłaby być takim wydarzeniem, gdyby był
spełniony jeden, ale za to podstawowy warunek: przestrzeganie przez rządzących
konstytucji. Niestety, nie jest on spełniony. W tej sytuacji zbojkotowanie
przez rzeczywistą opozycję (ugrupowanie Pawła Kukiza nią nie jest) posiedzenia
Zgromadzenia Narodowego w namiocie na dziedzińcu Zamku Królewskiego w
Warszawie było słuszną i logiczną decyzją. Bardzo bym się zdziwił, gdyby była
ona inna.
Najważniejszym
wydarzeniem uroczystości miało być orędzie wygłoszone przez prezydenta
Andrzeja Dudę. Było ono bezbarwne, a nawet nudnawe, ale można byłoby je ostatecznie
zaakceptować, gdyby obecna Polska była państwem prawa. Przemówienie brzmiało
jednak surrealistycznie w aktualnych realiach i w ustach człowieka, który ma
znaczny udział w niszczeniu porządku konstytucyjnego.
Prezydent Duda
najwyraźniej nie chce dostrzec rzeczywistości i nie widzi niestosowności w
przywoływaniu pięknych kart z historii naszego parlamentaryzmu i w ledwie
kamuflowanym pouczaniu opozycji, jak powinna postępować, w sytuacji gdy - z
jego udziałem - polski parlament został zamieniony w maszynkę do głosowania,
przepychającą w pośpiechu buble prawne przygotowane przez większość rządzącą.
Orędziem prezydenckim można byłoby się nie
zajmować. Skoro jednak już zaprzątam nim Państwa uwagę, chcę wskazać na jego
dwa fragmenty. Pierwszy to porównanie odzyskania niepodległości przez II i III
Rzeczpospolitą. Andrzej Duda wyraźnie deprecjonuje znaczenie procesu
politycznego, który dokonał się w naszym kraju w 1989 r. Ubolewa, „że na drodze
od zniewolenia do demokracji nie sposób wskazać cezury oddzielającej podległość
od wolności”, tak jak jest w przypadku 11 listopada 1918 r. 4 czerwca 1989 r.
uznaje za namiastkę takiej cezury, a proces „przywracania państwu polskiemu
tradycyjnej symboliki” uważa za powolny.
Prezydent wywodzący
się z PiS wpisuje się w politykę historyczną uprawianą przez partię Jarosława
Kaczyńskiego. Jej ważnym elementem jest deprecjonowanie przełomu 1989 r. Tej
postawie nie sposób odmówić pewnej logiki. Skoro Polska wstała z kolan dopiero
w 2015 r., rok 1989 nie mógł być zbyt ważny i piękny. Zresztą trzeba przyznać,
że w ramach pisowskiej historiozofii dotyczącej wydarzeń sprzed prawie 30 lat
stanowisko prezydenta Dudy można uznać za stosunkowo umiarkowane. Nie zmienia
to faktu, że przeciwstawianie pięknego 11 listopada 1918 r. znacznie mniej
pięknemu 4 czerwca 1989 r. nie ma najmniejszego historycznego uzasadnienia.
Skoro jednak tak
się dzieje, trzeba przypomnieć panu prezydentowi - w niczym nie umniejszając
wielkiego wysiłku państwa i społeczeństwa polskiego po 11 listopada 1918 r. na
rzecz obronienia niepodległości i wywalczenia korzystnych granic - że nasz własny,
polski wpływ na samo zakończenie pierwszej wojny światowej i przegraną w niej
mocarstw, które dokonały rozbiorów Polski, był niewielki. Potrafiliśmy skorzystać
z okazji, którą stworzyło zwycięstwo Ententy. W 1989 r. było inaczej. To
Polska była pionierem i dawała przykład narodom naszej części Europy. „Jesień
ludów” nastąpiła po „polskiej wiośnie”, która miała wpływ na jej dynamikę i -
poza Rumunią - pokojowy przebieg.
Wybory z 4 czerwca
1989 r. nie były całkowicie wolne, ale stworzyły okazję do plebiscytu, który
wypadł miażdżąco dla PZPR. Na tym przede wszystkim polegało ich znaczenie.
Kontynuowanie dotychczasowego systemu nie było już możliwe. Wbrew temu, co
twierdzi prezydent Duda, nie tylko symboliczne, ale ustrojowe zmiany zostały
przeprowadzone szybko, chociaż drogą ewolucji, a nie krwawej konfrontacji.
Drugi fragment prezydenckiego orędzia,
który zwrócił moją uwagę, został przez Andrzeja Dudę wypowiedziany lekko podniesionym
głosem, co - moim zdaniem - zdarza mu się, gdy tonacją głosu chce sprawiać
wrażenie, że naprawdę wierzy w to, co mówi, i nie odczuwa wewnętrznych
rozterek. Tak prezydent mówił o prawie do realizowania własnego programu przez
zwycięskie ugrupowanie, a nawet o takim obowiązku.
Andrzej Duda
powtórzył tezę wielokrotnie wypowiadaną wcześniej przez polityków PiS w
odpowiedzi na krytykę ze strony opozycji, dotyczącą łamania i obchodzenia
konstytucji oraz sposobu stanowienia prawa w parlamencie. Trzeba jeszcze raz
dobitnie powiedzieć: nikt nie kwestionuje prawa większości parlamentarnej i
rządu do realizowania swojego programu. Chodzi tylko - i aż - o to, aby działo
się to z poszanowaniem konstytucji i praworządności.
Prezydent wygłaszał
swe orędzie w ponurych dniach zamachu dokonywanego na niezależność Sądu
Najwyższego oraz czystki politycznej wykonywanej rękoma osób, które PiS -
niezgodnie z konstytucją - wprowadził do nowej Krajowej Rady Sądownictwa.
Zdziwiło mnie jednak publiczne
demonstrowanie przez sędziów, których PiS i ugrupowanie Pawła Kukiza umieściły
w KRS, usłużności, a nawet służalczości wobec władzy politycznej. Nawet w PRL -
po październiku 1956 r. - tego rodzaju działania przeprowadzane były za
kulisami. Nie afiszowano się nimi. Obecna władza się nie krępuje. Daje nam
cenną lekcję, pokazując, jak traktuje konstytucję i prawo. Mamy także okazję
poznać moralne kwalifikacje ludzi, których promuje. Tę lekcję powinniśmy dobrze
zapamiętać.
To stanowczo nie jest
czas na wspólne świętowanie.
Aleksander Hall
Pytoniada
W tym roku media nie potrzebują żadnego
potwora z Loch Ness. Dramatyczna akcja w Tajlandii, huragan Trump szaleje w
Europie, mundial, dorzynanie Temidy w Polsce - a jednak dla pytona miejsce się
znalazło.
Szczyt NATO w
Brukseli zakończył się naszym pełnym sukcesem - powiedział rzecznik strony
polskiej. Nasz kraj został oficjalnie uznany przez USA i NATO za „herpetarium
Europy Środkowo-Wschodniej”. Walnie przyczyniły się do tego dwukrotne rozmowy
prezydentów Polski i Stanów Zjednoczonych. Podczas pierwszego spotkania
prezydent Duda pokazał prezydentowi Trumpowi, jak wygląda polski pyton, który
„na dzień dzisiejszy” przebywa gdzieś na terenie garnizonu warszawskiego.
Prezydent był pod wrażeniem. Do tego stopnia, że zaprosił do saloniku pierwszą
damę, szepcąc jej do ucha: „A mówiłaś, że przesadzam”.
- A ile taka
zabawka kosztuje? - zapytał Donald Trump, który w każdym zjawisku widzi interes
(deal). - To zależy od modelu, uzbrojenia, wyposażenia i siły rażenia - poinformował
obecny w czasie prezentacji prof. Szczerski. Przeciętny pyton polski ma około 5 m długości i 40 cm obwodu, gdy jest w
pełni naładowany. Uzbrojony jest w garnitur zębów kalibru 1 cm każdy. W wersji
standardowej porusza się z szybkością 7 km/godz., a w wersji Tygrys w porywach
nawet 8 km/godz. Polskie pytony-amfibie umieją pływać, jeden z nich przepłynął
nawet ostatnio Wisłę, to największa rzeka w Polsce, nie bez powodu zwana polską
Missisipi - kontynuował profesor. Również w tej dziedzinie jesteśmy liderem w
Europie. Pytony zajmują poczesne miejsce w Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju
premiera Morawieckiego, tuż obok dronów i samochodów elektrycznych. - Kwestia
ceny jest do uzgodnienia - dodał Szczerski, autor głośnego eseju „Pytony w
ruinie”, który ukazał się trzy lata temu i dziś już jest nieaktualny. - Nasi
poprzednicy mieli osiem lat i nie pokazali ani jednego pytona, a my - proszę
bardzo - kończył profesor, wskazując w Power Poincie trójwymiarową prezentację
przygotowaną przez Polską Narodową Fundację Pyton PL. Fundacja całkowicie
zmieniła polskie priorytety, odchodząc od koni arabskich ku pytonom. Pytony są
prostsze w konstrukcji, tańsze w eksploatacji i budzą większą panikę niż araby.
Na pożegnanie
goście z Polski wręczyli pierwszej parze USA oficjalne zaproszenie na Pytoniadę
2019 w Toruniu i na krakowskich Błoniach. - Szczegółowy program przywiozę we
wrześniu, na sesję ONZ - obiecał prezydent na odchodne, w dziesiątej minucie
widzenia z prezydentem USA, dosiadając pytona, wykonanego w całości w naszym
kraju i pomalowanego w barwy narodowe, tak jak samoloty Lotu.
POLITYKA chyba jako
ostatnia zabiera głos w sprawie pytona, co nikogo nie dziwi, gdyż pismo to tradycyjnie
unika lekkomyślnych hipotez i pochopnych wniosków. „W temacie pytona” media,
jak zawsze, były podzielone. Media totalnej opozycji, tzw. polskojęzyczne,
będące własnością kapitału zagranicznego, usiłowały pomniejszać sukces Polski.
Jeden z prezenterów amerykańskiej TVN pokazał się nawet z pytonem owiniętym
dookoła szyi i w takim cętkowanym szaliku udawał, że nic się nie dzieje. „Polacy
- nic się nie stało!” - ryczał i grzmiał. Jeszcze dalej w lekceważeniu
zagrożenia posunęła się „Wyborcza”, wedle której warszawski fotograf robi
erotyczne sesje zdjęciowe kobiet z pytonami na plaży nad Wisłą. W portfolio
fotografa dominują podobno węże, na przykład oplatające nagie kobiety. Organ
Michnika zamieścił przy tym fotografię podpisaną rzeczowo „zrelaksowany pyton
tygrysi”. Niestety, chyba nie jest to fotografia z tego portfolio, raczej z
podręcznika „Gady i płazy polskie” dla szkoły podstawowej.
Czasopisma bardziej
odpowiedzialne za słowo ostrzegają przed sielanką z pytonem. - To prowokacja
PiS, żeby odwrócić uwagę od masakry Temidy - mówi ekspert Platformy. Pyton
tygrysi to wąż, duży dusiciel, może osiągnąć 8 m długości i ważyć do stu
kilo, ale - jak zapewnia oficjalna Polska Agencja Prasowa - „nie jest
zainteresowany jedzeniem ludzi”. Historie o tym, że pyton lubuje się w
jedzeniu ludzi albo czyha na krowy i sarny, są bzdurne, mówi ekspert z
herpetarium warszawskiego zoo.
Bardziej patriotyczne media ogłaszają:
„Alarm! Pod Warszawą grasuje gigantyczny pyton tygrysi! Oślizgły i wygłodniały
po wylince nie pogardzi ludzkim mięsem. Może zaatakować w każdej chwili!” -
ostrzega „Super Express”. Tabloid nie ukrywa zagrożenia. Wiadomość o pytonie
„zelektryzowała cały naród” jak Polska długa i szeroka. Na fotografii „gotowi
do obrony” stoją Wojciech Pawłowski (70 l.) z siekierą i Mariusz Sławiński (33 l.) z widłami. „Niemiecki”
dziennik polskojęzyczny „Fakt” nie chce pozostać w tyle. „Nikt nie chce być
zjedzony przez tego potwora” - mówią przerażeni mieszkańcy podstołecznych wsi,
gdzie gadzisko wciąż jest poszukiwane. „Jeden z wędkarzy widział, jak bestia
rzuciła się na bezbronnego bobra”. (Ciekawe, w co jest uzbrojony bóbr, kiedy
nie jest bezbronny?). Wczo - raj jeszcze nieznane słowo „wylinka” przebojem
weszło do języka codziennego. „Wylinka to, wylinka tamto, nic, tylko wylinka.
Ja już mam tej wylinki powyżej uszu” - powiedziała POLITYCE emerytka, zbliżona
do zakola Wisły.
O tym, że po wylince gad jest głodny, wie już każde dziecko.
Eksperci twierdzą, że wylinka jest o 10-20 proc. większa od zwierzęcia, z czego
wynika, że gad lubi ubierać się luźno
przewiewnie, zwłaszcza latem.
- On może być
wszędzie - ostrzega Dawid Fabjański z Fundacji Animal Rescue Polska. Eksperci,
w odróżnieniu od mediów, radzą nie histeryzować. „To zdecydowanie nie jest
akcja ratowania mieszkańców przed wężem, tylko samego węża” - mówi Olga
Pofelska z herpetarium warszawskiego zoo. Nieustraszona jak zwykle okazała się
Maryla Rodowicz. „Prędzej ja go zjem niż on mnie” - powiedziała. Faktycznie, na
wieść o niej zwierzę zaczęło uciekać z szybkością 9 km/godz. A przecież nie
tak dawne to czasy, kiedy Daniel Olbrychski i Andrzej Jaroszewicz pędzili do
niej na wyścigi z szybkością światła.
Daniel Passent
Pochwała komuny
Miało być zwyczajnie, a wyszło bosko. I
nawet nastąpił cud, o czym za chwilę. Plan był taki, że przez trzy tygodnie
atakujemy kamperem Europę. Ścierały się opcje skandynawska, francuska i bliżej
niesprecyzowana południowa ze wskazaniem na Włochy, ale po tym, co Chorwaci
zgotowali Argentynie w fazie grupowej mundialu, cel mógł być tylko jeden:
Hrvatska!
Znaczy mieliśmy od
niej zacząć, bo ładnie poprosiłem szanowną małżonkę, że strasznie, ale to
strasznie chcę zobaczyć jedną ósmą Chorwatów w jakimś publicznym miejscu w ich
kraju. A potem może te Włochy albo cóś. No, i zamierzaliśmy zmieniać co trzy,
cztery dni miejscówki, w końcu po coś tego kampera pożyczaliśmy.
Pierwszy kemping
był wypasiony i elegancki, szykowne kibelki i prysznice, baseny i place zabaw dla
dzieci, znakomita infrastruktura, żyć nie umierać. Nawet mieliśmy tam trochę
posiedzieć, ale pogoda się zepsuła, postanowiliśmy pociągnąć dalej na
południe, gdzie zwłaszcza nad jedną z wysp wydawało się łaskawie świecić
słoneczko.
Znajomy polecił nam
na niej kemping, o którym nic nie wiedzieliśmy i nawet nie zajrzeliśmy do
sieci, by mu się przyjrzeć. A kiedy nań wjechaliśmy, przenieśliśmy się w
czasie. Z atrakcji było morze w zatoce, a woda pod prysznicami była ciepła,
kiedy było ciepło, bo grzały ją baterie słoneczne. Więc wieczorami i rankami -
kiedy w sumie by się przydała - była zimna. Mieliśmy tam spędzić dwa dni,
zostaliśmy dwa tygodnie. Planowanie to podstawa.
O ile na kempingu
lux dominowały ludy germańskie, to tu mieliśmy byłą Jugosławię. Chorwatów,
Słoweńców, Serbów, Bośniaków muzułmanów o nienachalnym podejściu do dogmatów
wiary, co sprawdzaliśmy, osuszając razem karafki młodego białego wina, plus
Czechów, Polaków i niemieckich harleyowców. Najlepsza z żon wśród ulubionych
słów szczególnie ceni „rozdupcenie” i pochodne. Ten kemping był pięknie
rozdupcony. Za pawilonem sanitarnym krył się alternatywny świat nudystów, do
których wpadaliśmy myć naczynia, bo nasze krany upodobały sobie osy Można było
zawitać w gaciach, a panie i panowie nudystki witali przybyszy uprzejmym „dober
dan” albo „hello”, co brzmiało i wyglądało nieco surrealistycznie. Po naszej
stronie nikt się tak nie cackał.
Przez dwa tygodnie
dzieci nawet się nie zająknęły na temat elektronicznych ruchomych obrazów. Szalały
w dzikich i zmieniających się hordach. Była woda, patyki, piasek i rówieśnicy,
czyli wszystko, co potrzebne do szczęścia. Przez dzieci poznawaliśmy ich
rodziców, większości najpewniej nie spotkamy nigdy więcej, ale wtedy było
super. W porcie kibicowaliśmy Chorwatom, gdy grali z Duńczykami, mecz z Rosją
oglądaliśmy na kempingu, który tej nocy mało nie wystrzelił w kosmos.
No, i czas na
zapowiedziany cud. Po raz pierwszy w życiu odkleiłem się od nieustającego
dramatu pt. „Sprawa polska”. Zawsze, gdziekolwiek bym był, chłonąłem, co tam w
ojczyźnie umęczonej, kto kogo czym i w co, jak i dlaczego. W procesie
odłączania pomógł mi operator telefonii komórkowej, który uznał, że za dużo
używam sieci, i zablokował mi internety. Co prawda czytałem, że w Unii to ponoć
teraz za grosze, ale nie będę się awanturować, bo jeszcze trzyma mnie w
objęciach łagodności chorwacka nirwana. A że telefon służbowy, to nawet jakbym
chciał, nie mógłbym sobie dosypać bajtów. Więc straciłem bezpośredni dostęp do
wieści znad Wisły i nagle poczułem zadziwiającą lekkość. Nawet wyrazy
współczucia ze strony przemiłych Chorwatów, zaintrygowanych jakością polskiej
reprezentacji, nie pogarszały mi nastroju.
Jedna z napotkanych
grup Polaków zapewne przez grzeczność zaoferowała wspólne ponarzekanie na dojną
zmianę, ale grzecznie podziękowałem i szczerze powiedziałem, że w tym
genialnym miejscu nawet szlachetna jazda po PiS byłaby profanacją. Gadaliśmy
więc o książkach, mundialu, jedzeniu, winie, Chorwacji i Chorwatach,
studiach, dzieciach, sprzęcie turystycznym; dni zlewały się niepostrzeżenie.
Słoweńcy dzień w dzień haratali w wodną siatkówkę, golasy miały swoje wodne
boisko w zatoce, raz polazłem podejrzeć, zabawnie to wyglądało, Czesi sączyli
od rana swoje piwa, harleyowcy Jacka Danielsa. Dzieci niezmiennie szalały,
czasem był smutek, jak ktoś wyjeżdżał, czasem nerwy, jak tałałajstwo znikało,
wtedy rodzice zamieniali się w stacje nasłuchowe, by wychwycić odpowiednie
wrzaski, kiedy indziej opiekowali się nawzajem bandami z kilku przyczep i
namiotów. Komuna na medal. A Chorwacja klepnęła Anglię. I kto powie, że raj nie
istnieje?
Marcin Meller
Munlajt
Piszę te słowa w środku nocy. Księżyc wali
równo, jego blask wpada przez luksfery prosto na łóżko na poddaszu, spać nie
sposób. Wcześniej lało przez wiele godzin, krople dudniły o dach, cały dom
szeleścił deszczem. Każdy, kto ma szumy w uszach, powinien pokochać plusk
deszczu. Jego odgłos nanosi się na odgłosy uszkodzonego ucha, jak to w fizyce -
fale nakładają się na siebie i wtedy zalega cisza. Niezwykła chwila, choć nie
trwa długo.
Myślę o minionym
tygodniu. Wiele się działo. Polska polityka jest jak wielka śmieciara z
napisem „Bóbr”. Wpada do niej wszystko, co najgorsze, a ona miele ten szmelc
papierowo-plastikowy razem z nadgniłymi odpadami i z sykiem ugniata, by zrobić
miejsce na przyjęcie kolejnej porcji szajsu. Nie wiem, ile jeszcze jesteśmy w
stanie znieść tego procederu, ale mam wrażenie, że każdego dnia jest w nas mordowana
kolejna porcja przyzwoitości. Dzieje się to na oczach całego narodu, niczym w
jakiejś oszalałej szkole, w której stuknięty nauczyciel poniewiera
dotychczasową wiedzą, depcze z pogardą wszelkie zasady, połowa dzieciaków się
z tego cieszy jak na komedii, bo się nie musi uczyć, musi jedynie nauczyć się
z nienawiścią niszczyć innych uczniów - teraz na tym wiedza polega. Z kolei
niszczeni powoli tracą wiarę w człowieczeństwo, kładą uszy po sobie i zaczynają
w przygnębieniu uznawać, że widać tak musi być. Moralność to jest coś, co
polskie plemię w tych miesiącach traci na długie lata, i to jest największe ze
zniszczeń poczynionych przez PiS. Dewastacja nie do odrobienia - przynajmniej
nie do szybkiego.
Dla wielu na
pocieszenie zostały igrzyska. Mistrzostwa świata rozemocjonowały miliony
kibiców losami bohaterskiej Chorwacji, która dzięki filigranowemu Modriciowi
stała się nagle ulubioną drużyną Polaków. Tymczasem artyści wydają płyty z
beztroskimi piosenkami, trochę podobnie jak w latach 70. ubiegłego wieku. Wtedy
kraj też dławił się hańbiącymi zmianami w konstytucji, a ze sceny hulało
radosne „Jak minął dzień”. Tak sobie myślę, że za parę lat wielu ludzi sceny na
pytanie własnych dzieci: „Tato, mamo, co robiliście, kiedy oni niszczyli
kraj?”, powinno odpowiedzieć szczerze: „Karierę”.
Gdzieś w tym
zamieszaniu wpadł mi w oczy śliczny dowcip. Przed meczem półfinałowym Francuz i
Anglik siedzą w barze, Anglik mówi: „Dzisiaj gramy z Chorwacją”, na co Francuz
odpowiada: „Cóż za przypadek, my gramy z nimi w niedzielę”.
Nad wszystkim, co
się działo złego i dobrego, zawisła chmura dramatu w tajlandzkiej jaskini. Nie
było człowieka, który by się tym nie przejął.
Usiłowałem znaleźć
analogiczne wydarzenia za mojego życia, kiedy to wszyscy się modlili o
ratunek, choć mało kto wierzył, że nastąpi.
Katastrofa samolotu
w Andach w 1972 roku. Przecieków w tamtym czasie było niewiele, Telewizja
Polska w objęciach propagandy w stylu Kurskiego nie dostarczała prawdy,
dopiero po latach, dzięki kilku filmom i książkom, zrozumiałem, jak straszny to
był dramat. Samolot miał kwadrans do lotniska, gdy uderzył w jakąś nikczemną
górę, która nawet nie miała nazwy, tak bardzo była niepotrzebna nikomu.
Momentalnie ginie iluś ludzi, wszyscy pozostali są ranni, wokół zwały śniegu,
a oni ubrani w letnie koszule i sukienki, bez jedzenia, zaczynają walkę o
przetrwanie. Poszukiwani przez parę dni, w pewnej chwili widzą samolot ratunkowy,
machają, ale nie widać ich i ekipa ratunkowa rezygnuje. Zaczynają kombinować,
jedzą fotele, firanki, resztki z cateringu, w końcu zaczynają konsumować ciało
zabitego pilota. I wtedy dobija ich lawina śnieżna - ginie kolejnych kilka
osób.
Naprawdę, gdy się
to czyta, człowiek chce rzucić książką w ognisko. Przeżyli, gdyż jeden z nich
po miesiącach gehenny ruszył przed siebie, dotarł odległą przełęczą do wioski i
powiadomił cywilizację o tym, że przetrwali.
Teraz tajskich
chłopców też uratowano, choć wydawało się przez moment, że rozpłyną się we
mgle niczym samolot malezyjskich linii lotniczych w 2014 roku. Nigdy go nie
odnaleziono.
Przez okna wpadają
promienie słońca. Ranek. Za kilka godzin udam się na spotkanie Obywatelskiego
Zgromadzenia Narodowego, na ulicy, z ludźmi, którzy zechcą pogadać. Zdaję
sobie sprawę z tego, że moje pisanie świata nie zmienia. Co najwyżej komuś doda
otuchy, innemu ciśnienie skoczy, dla wielu pewnie pozostaje obojętne. Ale
trzeba coś robić, kiedy się nie robi kariery.
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz