sobota, 21 lipca 2018

„Parlamentarne bydło” Pawłowicz - czyli z kamerą wśród ciekawych zwierząt,Park krajobrazowy,Czy to klepto?,PiS: Pogarda i Szyderstwo,Sędziowski ból kręgosłupa,Być albo nie być sędzią,550 minus,Pytoniada,Pochwała komuny i Munlajt



„Parlamentarne bydło” Pawłowicz - czyli z kamerą wśród ciekawych zwierząt

Po latach pracy i wyrzeczeń politycy PiS i wspierający ich dziennikarze wytresowali grupę wiecznie obrażonych i wiernych wyborców tej partii, ślepych na jedno oko.

„Bydło poselskie z lewej strony sali zagraża Sejmowi, posłom i instytucjom (...). W swej nienawiści, zbydlęceniu ci szaleńcy są zdolni do wszystkiego, nawet zbrodni” – napisała na Twitterze w swoim niepowtarzalnym, rozdygotanym stylu posłanka Krystyna Pawłowicz – arbiter elegantiarum partii rządzącej. To tylko jeden z wielu wpisów charakterystycznych dla obecnej estetyki.

Niemal równocześnie publicystka „Do Rzeczy” Kamila Baranowska opublikowała w portalu Gazeta.pl utwór: „Tusk zaczął grę pogardą. Jego polityka odbierania ludziom szacunku wciąż w nas tkwi”. Osobiście bardzo lubię Kamilę Baranowską, ale jak mawiali piloci dywizjonu 303, chyba znalazła się w moim zasięgu. To, co napisała, wspaniale rozbiega się z rzeczywistością, za to jest cudowną diagnozą stanu psychicznego wyborcy PiS. W ten stan hipnozy został on wprowadzony za sprawą prostackiej propagandy, pewnego środka usypiającego w dawce 500 plus.

Polityka skutecznego przekonywania najpierw własnych polityków, a potem własnych wyborców, że są pogardzani i poniżani, a nade wszystko, że są ofiarami III RP, przyniosła bowiem wspaniały rezultat. Tekst Kamili Baranowskiej poparty tezami Ludwika Dorna o dystrybucji szacunku dałby się operacyjnie sprowadzić do wypróbowanego hasła: „Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, którzy cierpią głód”. My, przez wieki poniżani, stajemy teraz do walki z elitami.
I „ciemny lud” (to deprecjonujące określenie wyborców PiS nie jest wynalazkiem „elit”, lecz Jacka Kurskiego, obecnego zawiadowcy propagandy państwowej) to kupił. Dziś dojąca państwo pisowska elita, sterowana przez „inteligenta z Żoliborza”, przedstawia się jako obrońcy ludu i obrońcy wolności. Prześledźmy historię tej niezwykłej operacji. Zgodnie z pytaniem, jakie zadała Kamila Baranowska: „Kto zaczął?”.

Obrażony jak Kaczyński

Jarosław Kaczyński jest politykiem, który zawsze czuł się obrażony. Nie wiem, czy był obrażany już w piaskownicy, ale pierwsza znana polityczna obraza, jaka go spotkała, została udokumentowana przez niego samego.

W latach 70. podczas spotkania KOR na Żoliborzu, kiedy Kaczyński wstał, by ustąpić miejsca Janowi Józefowi Lipskiemu, Jacek Kuroń wieszał swoją marynarkę na krześle Kaczyńskiego, próbując je zająć. Kaczyński miejsce uratował, ale jak opisywał, kiedy po jakimś czasie poszedł do Kuronia do domu, ten 15 minut trzymał go bez krzesła. 

Pamiętamy, jak Jarosław Kaczyński narzekał, że był strasznie obrażany w czasie kampanii 2005 r. Stwierdził w końcu, że powodem obrazy było nieustanne używanie przez Donalda Tuska wobec niego „określenia »brat«, które nie jest kategorią polityczną”. On sam, przypomnijmy, przedstawiał się wówczas jako elitarny „inteligent z Żoliborza”, który bawił się na innych podwórkach niźli kolejowy familok rodziny Tusków w Gdańsku.

Kamila Baranowska jako punkt, w którym to „Tusk zaczął odbierać ludziom szacunek”, wskazuje moment, gdy Donald Tusk nazwał wyborców PiS „moherowymi beretami”. Oczywiście wszystko pokręciła: Tusk użył słów „moherowa koalicja” na określenie paktu politycznego PiS, Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin zawiązanego pod patronatem Radia Maryja. Byłem wtedy w Sejmie, relacje z tego wydarzenia mogła przeprowadzić tylko Telewizja Trwam i Radio Maryja. Tusk zresztą za to określenie przeprosił – jakby w ogóle miał za co przepraszać.

W 2007 r. trafiła w moje ręce „lista obraz”, czyli słów wypowiedzianych przez polityków PO i SLD, które mogły godzić w polityków i politykę PiS. Pracownicy Centrum Informacyjnego Rządu za państwowe pieniądze z lubością kolekcjonowali określenia, które miały służyć wykazaniu, że PiS był obrażany (tekst, w którym to opisaliśmy, nosił tytuł „CiPiSek” – od Centrum Informacyjnego PiS). Wśród określeń, które głęboko dotknęły Jarosława Kaczyńskiego, było stwierdzenie Donalda Tuska o „destrukcyjnych właściwościach” prezesa PiS.

Po latach pracy i wyrzeczeń politycy PiS i wspierający ich dziennikarze wytresowali grupę wiecznie obrażonych i wiernych wyborców tej partii, ślepych na jedno oko. Słusznie Kamila Baranowska pisze, że zwolennicy liberalnej strony spoglądają na nich niczym w audycji „Z kamerą wśród zwierząt”. Człowiek bowiem czasem bywa porażony głupotą i skalą indoktrynacji bliźniego. Ona twierdzi, że to „liberalne” media, okazując pogardę prostemu ludowi, impregnowały go na nawet sensowne argumenty.

Być może. Nie wiem jednak, czy to zobowiązuje „liberalną stronę” do głoszenia, że ziemia jest płaska. Galileusza można było skazać na więzienie, gdyż głosił prawdy przeciwne tym, w które wierzył prosty lud, ale czy to oznacza, że udało się powstrzymać ruch Ziemi?

Nie ma symetrii

Ale opis stanu „impregnacji” jest słuszny. Miotający się na trybunie Jarosław Kaczyński wyzywający politycznych oponentów od zdradzieckich mord i kanalii został w brutalny sposób sprowokowany. Kiedy polityk PiS wyciąga środkowy palec w kierunku swoich politycznych konkurentów, nie jest to przykład chamstwa, ale sprawiedliwość dziejowa. Kiedy ludzi wykorzystujących prawo do protestu i broniących konstytucji duet Brudziński – Kaczyński nazywa komunistami i złodziejami, jest to „niezły żarcik”. „Targowica i zdrajcy” – wszak to diagnoza sytuacji. A wszystkie protesty to „kwik świń odrywanych od koryta”. Jak wnoszę z tekstu Kamili Baranowskiej, ten stan rzeczy się podoba.

Zasada symetryzmu kultywowana w niektórych mediach nakazywałaby teraz przedstawić przykłady, w których politycy Platformy, PSL czy Nowoczesnej zachowali się niewłaściwie. Nie ma takiej potrzeby. W telewizji publicznej w mediach prawicowych przypominany jest krzyż z puszek po piwie na Krakowskim Przedmieściu (tak jakby ktokolwiek z poważnych polityków i mediów to popierał), wypowiedzi Janusza Palikota, który od lat jest politycznym emerytem. Zmarły Władysław Bartoszewski radził, by „odróżniać bydło od niebydła”. I politycy PiS wzięli to określenie do siebie.

Od trzech lat władzę w Polsce sprawują Prawo i Sprawiedliwość oraz prezydent Andrzej Duda. To oni dysponują wszelkimi narzędziami władzy, wyzywając, obrażając, niszcząc porządnych ludzi, którzy stają im na drodze.

Nie, w Polsce nie rządzi Platforma Obywatelska i Donald Tusk „grający pogardą”, jak pisze Kamila pochylona nad prostym człowiekiem zmaltretowanym przez totalniaków i koderastów. To czołowi politycy PiS pogardzają Polakami, swoimi wyborcami oraz ich inteligencją.
Paweł Wroński

Park krajobrazowy

Partia PiS ma swój plan zagospodarowania prze­strzennego kraju. W naszym krajobrazie powinny się znowu pojawić furmanki, zniknąć natomiast powinna z niego przyzwoitość.
   Wyrafinowaną myśl w kwestii furmanek premier Morawiecki już zwerbalizował. Powiedział mianowicie, że fur­manki kocha, a III RP ich nie lubiła, jak zresztą wszystkiego, co prawdziwie polskie. Historiozofia w wydaniu Morawieckiego jest coraz bardziej intrygująca. Przed 1989 rokiem, jak wyjaśnił, Polski nie było. Potem niby była, ale niepraw­dziwa, i odżyła trzy lata temu, co sprawia, że w tym roku powinniśmy obchodzić jakąś 24. rocznicę niepodległości (21 z międzywojnia + 3 „dobrozmianowe”).
   Z pokracznych wywodów Morawieckiego można oczywi­ście kpić, warto jednak zauważyć, co jest ich istotą. A jest nią delegitymizacja poprzedników, depatriotyzacja wszelkich oponentów i degarnituryzacja samego siebie - oto bankier, milioner i doradca znienawidzonego Tuska pozuje na swoja­ka, socjalistę, krew z krwi ludu, który to lud i Polskę zawierza Czarnej Madonnie i Rydzykowi.
   To tyle o występach Morawieckiego w castingu na następ­cę Kaczyńskiego - przywracanie polskiemu krajobrazowi furmanek jest zdecydowanie mniej groźne niż to, co ta wła­dza chce z naszego krajobrazu usunąć. A najlepiej widzimy to przy zupełnie innych castingach - tych w KRS na stanowiska sędziowskie i na nowych/starych sędziów Sądu Najwyższe­go. Posiedzenia owej KRS z PiS-owskiego nadania przypomi­nają sceny z posiedzeń komisji weryfikacyjnych, działających w zakładach pracy po wprowadzeniu stanu wojennego. Ofice­rem politycznym i strażnikiem ideologicznej czystości kadr jest tam posłanka Pawłowicz, która w subtelności się nie bawi i zadaje kandydatom proste pytanie - czy pani Gersdorf jest pierwszym prezesem Sądu Najwyższego. Jeśli kandydat stwierdza, że „tak”, czyli że broni konstytucji, jest porząd­nym prawnikiem i nie jest świnią - odpada z gry. Jeśli jednak stwierdzi, że pani Gersdorf prezesem nie jest, daje dowód, że konstytucję ma w głębokim poważaniu, a kręgosłup giętki jak plastelina, ma więc szansę na karierę w państwie PiS.
   Tu idzie o coś więcej niż eliminowanie z obszaru, który jest domeną państwową, innych poglądów niż PiS-owskie. Idzie o wyrugowanie z całej sfery publicznej, na którą ma wpływ państwo, wszelkiej uczciwości, niezależności i przyzwoito­ści. To nie tylko nie są u obywateli cechy pożądane czy tole­rowane. One są otwarcie zwalczane. Takich ludzi ta władza nie potrzebuje. Takich ludzi ta władza kasuje.
   W głosowaniu nad tym, czy sędzia Stanisław Zabłocki na­dal powinien być sędzią Sądu Najwyższego, nie dostał on w KRS ani jednego głosu. Nie żeby dostał jeden, dwa, cztery
albo połowę. Ani jednego. Sędzia Zabłocki nie ma w życiory­sie żadnej plamy - tym gorzej dla niego. Podobnie jak sędzia Rzepliński czy sędzia Gersdorf w trudnych czasach PRL był po właściwej stronie. I to go dziś dyskwalifikuje. Bo tacy lu­dzie stanowią zagrożenie - znowu mogą stanąć po stro­nie prawa i przyzwoitości, czyli opowiedzieć się w praktyce przeciw władzy i jej polityce deprawowania ludzi.
   Jednak jeśli jest miara korupcji moralnej, to jest i mia­ra przyzwoitości. Moralna jednoznaczność bywa ulubieni­cą fanatyków, ale w trudnych czasach może też być bronią przyzwoitych. Proponuję więc zastosować miarę, z której w niecnych celach korzysta posłanka Pawłowicz, i zastoso­wać ją w celach zbożnych.
   Czy profesor Gersdorf jest pierwszym prezesem Sądu Naj­wyższego? Każdy przyzwoity człowiek w Polsce powinien na to pytanie odpowiedzieć twierdząco. Podobnie powinien odpowiedzieć na inne pytania: czy Andrzej Duda wielokrot­nie złamał konstytucję; czy PiS dokonuje zamachu na pań­stwo prawa; czy PiS niszczy parlamentarną demokrację; czy Jarosław Kaczyński zmierza do sprawowania władzy dyk­tatorskiej; czy TVP to propagandowe narzędzie PiS; czy PiS doprowadziło do dramatycznego pogorszenia pozycji Polski za granicą; czy odpowiedzialni za niszczenie państwa pra­wa i demokracji powinni stanąć przed Trybunałem Stanu i sądami powszechnymi?
   Odpowiedzi na te proste pytania dają nam całkiem nie­złą wiedzę o tym, kto na nie odpowiada. Jest to bowiem dość banalny, ale i pożyteczny test z wierności demokratycznej Polsce i zwykłej przyzwoitości.
   Władza chce, by dzisiejsza Polska nie była krajem dla ludzi przyzwoitych. Ale przecież za jakiś czas znowu takim krajem będzie. Reguły savoir-vivre’u nie zmieniają się tylko dlatego, że w salonie panoszy się intruz, który daje do zrozumienia, że bekanie i puszczanie bąków jest w nim OK.
   PiS prowadzi w polityce personalnej selekcję jeszcze bar­dziej negatywną niż ta z czasów PRL. Za brak zasad, cha­rakteru, lizusostwo i potulność hojnie rozdaje nagrody. Za przyzwoitość nagród nie ma i nie będzie. Na tym polega jej dyskretny urok i autentyczny sens.
Tomasz Lis

Czy to klepto?

Donald Tusk pełni w polskiej polityce liczne role domyśl­ne. W czym zresztą jest podobny do Jarosława Kaczyń­skiego. Tak jak Kaczyński jest domyślnym szefem pań­stwa, tak Tusk pozostaje szefem opozycji na wychodź­stwie i domyślnym kandydatem na prezydenta. Polska polityka jest wciąż zdominowana przez nierozstrzygnięte starcie Tusk-Kaczyński, o czym przewodniczący Rady Europejskiej właśnie przypomniał w wywiadzie dla TVN 24, pół żartem, pół serio wyzywając Kaczyń­skiego na osobisty pojedynek w kampanii prezydenckiej 2020 r. Jest oczywiście nieprawdopodobne, żeby do takiego pojedynku doszło. Zwłaszcza dla prezesa, pomijając już jego formę fizyczną, byłoby kompletnie bez sensu ubiegać się o stanowisko Andrzeja Dudy. Ale Tusk ma rację, że on i prezes nadal najlepiej symbolizują „dwie Pol­ski”, zmierzające do niechybnego, oby tylko wyborczego, starcia.
   Będąc w Brukseli, Tusk może jednak nie zdawać sobie sprawy, że to już nie jest dokładnie ten sam stary konflikt między PiS i PO. Ostrzejszy język, dużo gorętsze emocje, głębsze podziały, a i stawka nieporównanie wyższa, bo obejmuje całą pulę: ustrój Polski, jej sojusze, obecność w Unii, przyszłość edukacji, samorządów, prawa kobiet, świeckość państwa, co kto chce. Sama kampania wyborcza też będzie brutalniejsza niż Tusk pamięta, bo przeciwnik dysponuje dziś całym aparatem państwa. I bez wątpienia zamierza go użyć.

Jednak doświadczenie i intuicja podpowiadają Tuskowi (a on podpowiada opozycji), żeby w tej sytuacji przynajmniej samemu wybrać pole starcia. I były premier tak je zakreśla: „Władza, która podporządkowuje sobie w całości sądy, prokuraturę, policję, także niezależne media, jest władzą, która bardzo szybko przekształca demokrację w kleptokrację. Czyli rządy złodziei”. Mówiąc dosadniej: opozycja, niestety, nie wygra, skupiając się na obronie niezależnego sądownictwa, mediów, poniewieranego parlamentaryzmu, łamanej konstytucji, nawet strasząc odebraniem pieniędzy unijnych - musi mówić o złodziejstwach władzy.
   Praktyka zdaje się to potwierdzać: tak naprawdę jedyna do tej pory skuteczna akcja polityczna PO to „konwoje hańby”, mobilne billboardy ze zdjęciami prominentów PiS i kwotami ich zarobków.
Podobną kampanię prowadzi PSL, ujawniając zarobki pisowskich kadr samorządowych. Proszę zauważyć, że tu przebiega jedyny front, na którym prezes PiS panicznie się cofa. Tak było z akcją „głos ludu, głos Boga”, czyli nakazanym przez Kaczyńskiego zwrotem „szydłówek”, czy teraz z bardzo źle przyjętym przez kadry partyjne zakazem kandydowania w wyborach dla działaczy pobierających pensje w spółkach Skarbu Państwa. Oczywiście nie jest tak, jak sugeruje Tusk, że kontrola nad sądami jest potrzebna ludziom PiS głównie po to, by kraść. Nie, ona jest potrzebna również po to, by dokonać odwetu na Tusku. Ale mówiąc o zamianie demokracji w kleptokrację, były premier dotyka czegoś znacznie głębszego niż prosta korupcja władzy.

Kaczyński powtarza swoim ludziom, że „do polityki nie idzie się dla pieniędzy”. I ma rację: do polityki idzie się po władzę. Ale jest i druga, niedopowiedziana część zdania: jeśli władza jest kom­pletna i stabilna, pieniądze przychodzą same. Istnieje bowiem kilka odrębnych, ale nakładających się kręgów korupcji. Każdy z nich ma zresztą w naszym języku swoją nazwę. Pierwszy to prymitywne łapówkarstwo: pieniądze do ręki w zamian za oczekiwaną decyzję. Nie ulega wątpliwości, że osobiste złodziejstwo, jako skrajnie nie­bezpieczne politycznie, nie jest w partii Kaczyńskiego tolerowane i (jeśli się wyda) jest potępiane. Drugi krąg to nomenklatura, czyli korzystanie z pieniędzy przynależnych stanowiskom, obejmowa­nym z rekomendacji partii. Formalnie, zgodnie z prawem, choć na ogół bez żadnego związku z kwalifikacjami beneficjenta. Kolejny krąg to nepotyzm: nie biorę dla siebie, ale załatwiam posady i zlece­nia rodzinie, bliskim, znajomym.
   Następny można by nazwać sponsoringiem - w tym przypadku chodzi już o duże transfery środków publicznych na rzecz własnego zaplecza partyjnego i wyborczego. Są tu zachowywane jakieś pozory legalności, zwykle jednak na pograniczu kpiny.
7 mln zł przyznane właśnie wiernej „Gazecie Polskiej” oficjalnie idą z Funduszu Ochrony Środowiska na portal puszcza.tv. Jan Pietrzak otrzymał 600 tys. zł na koncert żartów. TVP 800 mln zł tytułem zwrotu utraconych wpłat. Tadeusz Rydzyk 70 czy 80 mln zł na różne „dzieła”, a teraz dodatkowo ok. 80 mln na muzeum. Setki milionów ma rozprowadzać na różne projekty propagandowe Polska Fundacja Narodowa. A każdy milion ma na końcu konkretnych, fizycznych biorców.
   I jest wreszcie piąty, bodaj najobszerniejszy krąg kleptokracji: klientelizm. To, najkrócej, uzależnianie prywatnego biznesu od rządowych umów, przetargów, regulacji; budowa państwowego imperium kredytowego, jak znacjonalizowane teraz banki, a wcześniej patologiczny system SKOK; celowane transfery na rzecz określonych, wybranych politycznie, grup i środowisk, organizacji społecznych itp. Słowem, bezwzględne wykorzystywanie instrumentów władzy dla jej samoutrwalania.

Przejęcie kontroli nad sądami jest tu ważne, lecz jeszcze ważniejsze jest wytworzenie, jak to nazywa Ewa Siedlecka (POLITYKA 28), „bagna prawnego”, czyli chaosu kompetencji, ustaw, sprzecznych norm, nominacji, interpretacji, tak splątanych, że na­wet gdyby władza PiS musiała odejść, nie da się tego węzła, zgodnie z zasadami legalizmu, rozsupłać i wymierzyć sprawiedliwości. Lu­dwik Dorn zaproponował ostatnio, aby przestrzec ludzi skłonnych skorzystać z „niemoralnych propozycji” władzy, że w przyszłości czeka ich nie tylko usunięcie ze stanowisk, lecz również np. utrata praw emerytalnych, wzorem ustawy dezubekizacyjnej. Ten radykal­ny pomysł unaocznia, jakie prawne i etyczne dylematy wiązałyby się także z próbą odzyskania w przyszłości przywłaszczanych dziś publicznych pieniędzy.
   Jednak istotą systemu kleptokratycznego jest nie tyle nawet okradanie budżetu, co kradzież samego państwa, prywatyzacja i upartyjnienie jego instytucji, przerobienie ich w atrapy, zrównanie racji stanu z interesami „grupy trzymającej władzę”. W dzisiejszych i niespokojnych czasach to może być dla Polski bardziej kosztowne niż wszystkie małe złodziejstwa aparatu władzy.
Jerzy Baczyński

PiS: Pogarda i Szyderstwo

Czasem twarz człowieka mówi więcej niż jego słowa. Gdy w czwartek rano w pośpiechu sejmowa większość przepychała łamiącą praworządność nowelizację ustaw sądowych, na twarzach posłów partii rządzącej dominowało rozbawienie, wyższość i pogarda.

Zaśmiewała się ubrana w kwiecistą sukienkę posłanka Krystyna Pawłowicz. Wcześniej nazwała opozycję „bydłem”. Teraz, rozkładając ręce, mówiła: „to prawda”. Triumfował Marek Suski, dumnie prężył się Dominik Tarczyński, chichotał garniturem wybielonych zębów PRL-owski prokurator Stanisław Piotrowicz.

Marszałek Ryszard Terlecki ze zblazowaną miną wyłączał kolejnym posłom opozycji mikrofon, a po sali krążył wicekoordynator służb Maciej Wąsik. Dla niego dobicie Sądu Najwyższego jest gwarancją, że nie poniesie odpowiedzialności za nielegalne podsłuchy i inwigilację przeciwników politycznych.

Przy zwieńczeniu dzieła zniszczenia sądownictwa z twarzy władzy opadły maski. Nie mogąc przełamać oporu środowiska sędziowskiego, „oni” poprawiają własne ustawy.

Prezes Sądu Najwyższego musi być „ich”, więc zmieniają procedury. Teraz może zostać nim każdy, kogo wskaże upartyjniona Krajowa Rada Sądownictwa. Ona też – wbrew wcześniejszym zasadom – wybierze sędziów najważniejszego sądu w Polsce. Gdy będzie brakowało chętnych, dobierze się z prokuratorów przygotowanych już do zrzutu przez Zbigniewa Ziobrę.

Doraźny cel tej operacji jest oczywisty: PiS chce wyprzedzić wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, który wszczął procedurę zbadania zgodności zmian w polskim sądownictwie z prawem unijnym. Jest niemal pewne, że Trybunał podważy przerwanie konstytucyjnej kadencji pierwszej prezes SN i odesłanie w stan spoczynku grupy sędziów. Ale zanim to nastąpi, PiS chce stworzyć fakty dokonane i mieć już „swojego” prezesa, którego trudno będzie odwołać. Chce też mieć „swoich” sędziów, którzy w razie czego zdublują tych przywróconych do pracy.

Ale równie ważne są dwa pozostałe cele: po pierwsze, to Sąd Najwyższy będzie decydował o ważności wyborów. Te zaś PiS może przegrać albo sfałszować.

Po drugie, pierwszy prezes SN stoi na czele Trybunału Stanu. A ten w razie przegranej na pewno czeka obecnie rządzących oraz prezydenta Dudę za wielokrotne złamanie konstytucji.

Dlatego partia Kaczyńskiego za wszelką cenę chce domknąć system. Odbywa się to kosztem złamania wszelkich zasad parlamentaryzmu. Przepychanie kluczowych dla ustroju ustaw dzieje się w atmosferze niechlujnego pośpiechu. W autorytarnej praktyce, w której Sejm jest przez władzę traktowany jako kłopotliwa procedura. Władza nie zachowuje już nawet żadnych pozorów.

Te dni przejdą do historii jako koniec trójpodziału władzy w Polsce. Zapamiętajmy, gdzie kto był w tym czasie. Kto stał po stronie bohatersko i ofiarnie protestujących pod Sejmem obywateli, kto był obojętny, a kto razem z Pawłowicz, Suskim i Tarczyńskim rechotał nad upadkiem demokracji.
Wojciech Czuchnowski

Sędziowski ból kręgosłupa

Kiedyś kandydata na sędziego mogło wyeliminować jawne wyznawanie religii katolickiej. Dziś - przywiązanie do konstytucji.

Z powalającą wręcz szczerością PiS ujawnił, że w konkursach na sędziów obowiązuje jedna zasada: zgodność z linią partii rządzącej. Podczas zeszłotygodniowych obrad nowej Krajowej Rady Sądownictwa rozpatrywano kandydatury na wolne miejsca sędziowskie. Pytaniem testowym było: czy Małgorzata Gersdorf jest I Prezesem Sądu Najwyższego? Odpo­wiedź przesądzała, czy kandydat/ka może być brany/a pod uwagę.
    „Dobre wrażenie sprawiała, ale nie chciała odpowiedzieć, czy pani sędzia Gersdorf jest pierwszym prezesem SN. »Wydaje się, że nie« - tak bardzo delikatnie powiedziała. Widać było, że to po takim kruchym lodzie chodzone” - relacjono­wała członkom „dobro- zmianowego” KRS przesłuchanie jednej z kandydatek posłanka Krystyna Pawłowicz. Przyznała, że kandydaci i kandydatki kluczyli, co za­pewne świadczyło o ich niepewnej posta­wie ideowej.
    „Pani Marta Kożuchowska-Warywoda [działa w Stowarzyszeniu lustitia] jest na liście osób, które jeździły do Brukseli nadawać na Polskę. Jest silnie zaanga­żowana politycznie. Na zdjęciach stoi ze świeczką koło pana sędziego Żurka przed sądem i przed Sejmem” - tak posłanka Pawłowicz opisała postawę nieprawidło­wą. I dodała: „Nie po to była reforma, żeby takie osoby najbezczelniej teraz składały zgłoszenia”.

Nie był to eksces posłanki Pawłowicz: sporządzoną przez nią listę z infor­macją, którzy kandydaci mają właściwą postawę, a którzy nie, przewodniczący Rady Leszek Mazur (sędzia) kazał powielić i rozdać pozostałym członkom Rady. Były ściągawką w głosowaniu.
   Testowe pytanie o I Prezesa Sądu Najwyższego, oprócz eliminowania osób z niewłaściwą postawą ideową, ma też inną funkcję: oducza sędziów niezawisłości.
   Kandydaci pytani o Małgorzatę Gers­dorf kluczyli. Jak zauważył sędzia Stanisław Zabłocki (właśnie Rada odmówiła mu prawa dalszego orzekania w Sądzie Naj­wyższym), owo kluczenie pokazuje, iż nie nadają się do zawodu sędziego. Już mają przetrącone kręgosłupy.

Intencje PiS: obsadzić sądy posłusznymi sędziami, potwierdził prezes Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla tygodnika „Sie­ci”: „Jeśli nie zreformuje się sądownictwa, inne reformy mają mały sens, gdyż prędzej czy później zostaną przez takie sądy, jakie mamy, zanegowane, cofnięte”. Czyli: sądy mają przestać kontrolować poczynania władzy. Mają działać tak, jak działa dziś Trybunał Konstytucyjny, którego wyroków nie uznaje już Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu.
   To, że sędzia może być bierny i mierny, byle był wierny, PiS potwierdził w czwartek, kierując do Sejmu projekt, w którym zwal­nia kandydatów do SN od wykazania się ja­kimikolwiek kompetencjami, a KRS „dobrej zmiany” - od badania tych kompetencji. Chodzi o to, by jak najszybciej obsadzić jak najwięcej miejsc w SN i unieszkodliwić pomysł stowarzyszeń sędziowskich, by za­lać Radę wnioskami kandydatów do Sądu Najwyższego, co mogłoby zablokować obsadzanie wolnych miejsc.
   Według owego projektu PiS, który zapewne zostanie uchwalony w tym tygo­dniu, do kandydatury nie trzeba dołączać żadnych dokumentów oprócz zaświad­czenia o stanie zdrowia. Krajowa Rada w ocenie kandydata zwolniona będzie od dotychczasowego obowiązku uwzględnie­nia „doświadczenia zawodowego, w tym doświadczenia w stosowaniu przepisów prawa, dorobku naukowego, opinii przeło­żonych, rekomendacji, publikacji i innych dokumentów dołączonych do karty zgło­szenia” ani „opinii kolegium właściwego sądu oraz oceny właściwego zgromadzenia ogólnego sędziów”. To oznacza, że Rada może wskazać zwycięzcę takiego „kon­kursu”, nawet jeśli ma negatywną opinię kolegium i zgromadzenia sędziów albo w ogóle się o nią nie starał. KRS może wybrać, kogo zechce, i nie musi tego uza­sadniać. Może zresztą - według projektu - w ogóle nie zająć się wnioskami, którymi zająć się nie zechce. Dostanie prawo zo­stawienia ich bez rozpoznania, jeśli uzna, że „nie spełniają warunków formalnych”. Takiego odrzucenia nie można byłoby zaskarżyć, więc Rada może sobie odrzucać dowolnie, bo nikt tego „niespełniania wa­runków formalnych” nie skontroluje.

Sędziowskie stowarzyszenia sugerowały, by rozpatrzeni i odrzuceni kandydaci korzystali z odwołania do Naczelnego Sądu Administracyjnego. W tej chwili wstrzy­muje to procedurę obsadzenia wolnego miejsca do czasu rozpoznania skargi. Więc PiS w projekcie daje Radzie prawo odrzuce­nia takiego odwołania „z innych przyczyn” (czyli: jakichkolwiek, np. że jest napisane niewłaściwą czcionką) bez posłania go do NSA. Ale jeśli jakieś odwołania jednak tam pośle - nie będzie to już wstrzymywać obsadzania miejsc w Sądzie Najwyższym. Gdyby NSA uchylił negatywną decyzję KRS, kandydat może sobie aplikować, ale w przyszłości, na jakieś inne miejsce. Oczywiście nowe prawo wchodzi w życie natychmiast, bo PiS postanowił się pospie­szyć z obsadzaniem Sądu Najwyższego - prawdopodobnie obawia się, że Trybu­nał Sprawiedliwości UE mógłby ten pro­ces wstrzymać.
   Projekt jest kpiną z prawa. Procedurę, którą kreuje, można streścić krótko: KRS przedstawia prezydentowi do nominacji do Sądu Najwyższego osoby wskazane przez partię rządzącą, a pozostali kandydaci mogą sobie kandydowanie darować, bo Rada i tak się ich wnioskami nie zajmie.
   To prawo łamie zasadę niezawisłości sędziowskiej i prawo do bezstronnego sądu: żaden sąd obsadzony tak wybranymi sędziami nie będzie bezstronny.

Co dalej? To zależy od tego, na ile poważ­nie sędziowie i sądy traktują konstytu­cję, praworządność i własną władzę.
   W tym wypadku: osoby odrzucone na którymkolwiek etapie tej pseudokonkursowej procedury mogą odwołać się do NSA. To, że nowa ustawa PiS zamknie im tę dro­gę, nie ma znaczenia, jeśli poważnie trak­tują nadrzędność konstytucji nad ustawą. NSA, jeśli poważnie traktuje tę nadrzęd­ność, musi takie odwołanie przyjąć i rozpa­trzyć. W tym wypadku będzie oceniać, czy nowe pisowskie prawo zasługuje na miano prawa, czy też, jako jaskrawo sprzeczne z konstytucją - prawem nie jest i nie można go zastosować. NSA przez lata stosowało taką właśnie linię orzeczniczą. Jeśli jej nie podtrzyma, to znaczy, że PiS już przetrącił jego sędziom kręgosłupy.
   NSA powinien też zbadać, czy obecna KRS w ogóle jest ciałem spełniającym wy­mogi konstytucyjne. A zatem, czy jej de­cyzje są prawnie ważne. A także: czy ogło­szony przez prezydenta konkurs na wolne miejsca w SN jest legalny, skoro ta jego decyzja nie ma kontrasygnaty premiera. Legalność konkursu zakwestionowało wła­śnie Stowarzyszenie lustitia, wydając w mi­nioną sobotę w tej sprawie stanowisko.
   No więc wszystko w rękach sądów. Albo są trzecią władzą, albo same z tej roli abdykują.
Ewa Siedlecka

Być albo nie być sędzią

Rozterka Hamleta wróciła do naszej rzeczywisto­ści za sprawą Szekspira w spódnicy, czyli pani profesor Pawłowicz. Odpowiedź na pytanie, czy pani profesor Gersdorf jest aktualnie prezesem Sądu Naj­wyższego, czy nie, zadawane w czasie przesłuchań kan­dydatom na sędziów tego sądu, stało się ich być albo nie być. Ta odpowiedź, która kwalifikuje przyszłych sędziów najwyższych, jest jednocześnie odpowiedzią wizerunko­wą określającą prawdziwe oblicze kogoś, kto się na taką posadę szykuje.
   Sędzia naszej przyszłości to jak wiemy ktoś, kto służy rządowi. Jednocześnie to ktoś, dla kogo konstytucja nie ma żadnego znaczenia. To osoba, dla której pojęcie nie­zawisłości jest co najmniej niezrozumiałe. To nie trze­cia władza, tylko sługus, karierowicz, który podobnie jak rzecznik „niby-KRS” nigdy nie spojrzy niesłusznie oskarżonemu prosto w oczy.
   Jeżeli mówimy o własnej godności, to odpowiedź na pytanie Pawłowicz jest proste: wolę nie być, niż być. Za­chowuję twarz i szacunek ludzi, którzy nie wstydzą się swojego postępowania.
   Całość polskiego pejzażu odpowiada wielu pytaniom, ja­kie polska opinia publiczna zadaje sobie w okresie wakacyj­nym. Oto kilka z nich. Gdzie jest pyton? Czy w ogóle jest? Kto go wypuścił? Dlaczego zmienił skórę? Czy może chce być w Sądzie Najwyższym? Czy atakował bobra? Czy bóbr się uratował? Dlaczego ktoś buduje warowny zamek w re­zerwacie zamiast odbudować ruiny które zostawił król Ka­zimierz? Czy może pyton przepłynął i schował się w nowo wybudowanym zaniku? Czy Zbigniew Boniek słusznie zro­bił, mianując trenerem reprezentacji Polaka, a nie Włocha? Czy polski parlamentaryzm obejmuje okres PRL, skoro w tym czasie nie było państwa? Czy my jesteśmy 38-milionowym narodem mądrych ludzi, Europejczyków, czy też totalną prowincją z kompleksami, która nie dorosła do rangi liczącego się w świecie kraju? Czy Dariusz Szpakowski jest powiązany z Antonim Macierewiczem, skoro pochwalił do­brze grających piłkarzy rosyjskich?
   W oparach krajowego absurdu odpowiadam. Pierw­szym prezesem Sądu Najwyższego jest pani profesor Gersdorf. Wiem, że nie będę sędzią, ale mogę dołączyć zaświadczenie lekarskie.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

550 minus

Nasz parlament został zamieniony w maszynkę do głosowania, przepychającą w pośpiechu buble prawne przygotowane przez rządzących. Czy mimo to powinniśmy wspólnie świętować takie rocznice, jak np. 550-lecie polskiego parlamentaryzmu?

Narodowe rocznice powinny łączyć Polaków, a więc także ich przedstawicieli wybranych w wyborach parlamentarnych. 550. rocznica polskiego parlamentaryzmu mogłaby być takim wy­darzeniem, gdyby był spełniony jeden, ale za to podstawowy waru­nek: przestrzeganie przez rządzących konstytucji. Niestety, nie jest on spełniony. W tej sytuacji zbojkotowanie przez rzeczywistą opozycję (ugrupowanie Pawła Kukiza nią nie jest) posiedzenia Zgro­madzenia Narodowego w namiocie na dziedzińcu Zamku Królew­skiego w Warszawie było słuszną i logiczną decyzją. Bardzo bym się zdziwił, gdyby była ona inna.
   Najważniejszym wydarzeniem uroczystości miało być orę­dzie wygłoszone przez prezydenta Andrzeja Dudę. Było ono bezbarwne, a nawet nudnawe, ale można byłoby je ostatecznie zaakceptować, gdyby obecna Polska była państwem prawa. Prze­mówienie brzmiało jednak surrealistycznie w aktualnych realiach i w ustach człowieka, który ma znaczny udział w niszczeniu porząd­ku konstytucyjnego.
   Prezydent Duda najwyraźniej nie chce dostrzec rzeczywistości i nie widzi niestosowności w przywoływaniu pięknych kart z historii naszego parlamentaryzmu i w ledwie kamuflowanym pouczaniu opozycji, jak powinna postępować, w sytuacji gdy - z jego udziałem - polski parlament został zamie­niony w maszynkę do głosowania, przepychającą w pośpiechu buble prawne przygotowane przez więk­szość rządzącą.

Orędziem prezydenckim można byłoby się nie zajmować. Skoro jednak już zaprzątam nim Państwa uwagę, chcę wskazać na jego dwa fragmenty. Pierwszy to porów­nanie odzyskania niepodległości przez II i III Rzeczpospolitą. Andrzej Duda wyraźnie deprecjonuje znaczenie procesu politycznego, który dokonał się w naszym kraju w 1989 r. Ubolewa, „że na drodze od zniewolenia do demokracji nie sposób wskazać cezury oddzielającej podległość od wolności”, tak jak jest w przypadku 11 listopada 1918 r. 4 czerwca 1989 r. uznaje za namiastkę takiej cezury, a proces „przywracania państwu polskie­mu tradycyjnej symboliki” uważa za powolny.
   Prezydent wywodzący się z PiS wpisuje się w politykę histo­ryczną uprawianą przez partię Jarosława Kaczyńskiego. Jej ważnym elementem jest deprecjonowanie przełomu 1989 r. Tej postawie nie sposób odmówić pewnej logiki. Skoro Polska wstała z kolan do­piero w 2015 r., rok 1989 nie mógł być zbyt ważny i piękny. Zresztą trzeba przyznać, że w ramach pisowskiej historiozofii dotyczącej wydarzeń sprzed prawie 30 lat stanowisko prezydenta Dudy można uznać za stosunkowo umiarkowane. Nie zmienia to faktu, że przeciwstawianie pięknego 11 listopada 1918 r. znacznie mniej pięknemu 4 czerwca 1989 r. nie ma najmniejszego historyczne­go uzasadnienia.
   Skoro jednak tak się dzieje, trzeba przypomnieć panu prezy­dentowi - w niczym nie umniejszając wielkiego wysiłku państwa i społeczeństwa polskiego po 11 listopada 1918 r. na rzecz obronie­nia niepodległości i wywalczenia korzystnych granic - że nasz wła­sny, polski wpływ na samo zakończenie pierwszej wojny światowej i przegraną w niej mocarstw, które dokonały rozbiorów Polski, był niewielki. Potrafiliśmy skorzystać z okazji, którą stworzyło zwy­cięstwo Ententy. W 1989 r. było inaczej. To Polska była pionierem i dawała przykład narodom naszej części Europy. „Jesień ludów” nastąpiła po „polskiej wiośnie”, która miała wpływ na jej dynamikę i - poza Rumunią - pokojowy przebieg.
   Wybory z 4 czerwca 1989 r. nie były całkowicie wolne, ale stworzyły okazję do plebiscytu, który wypadł miażdżąco dla PZPR. Na tym przede wszystkim polegało ich znaczenie. Kontynuowanie dotychczasowego systemu nie było już możliwe. Wbrew temu, co twierdzi prezydent Duda, nie tylko symboliczne, ale ustrojowe zmiany zostały przeprowadzone szybko, chociaż drogą ewolucji, a nie krwawej konfrontacji.

Drugi fragment prezydenckiego orędzia, który zwrócił moją uwagę, został przez Andrzeja Dudę wypowiedziany lekko pod­niesionym głosem, co - moim zdaniem - zdarza mu się, gdy tonacją głosu chce sprawiać wrażenie, że naprawdę wierzy w to, co mówi, i nie odczuwa wewnętrznych rozterek. Tak prezydent mówił o prawie do realizowania wła­snego programu przez zwy­cięskie ugrupowanie, a nawet o takim obowiązku.
   Andrzej Duda powtórzył tezę wielokrotnie wypowiada­ną wcześniej przez polityków PiS w odpowiedzi na krytykę ze strony opozycji, dotyczą­cą łamania i obchodzenia konstytucji oraz sposobu stanowienia prawa w parla­mencie. Trzeba jeszcze raz dobitnie powiedzieć: nikt nie kwestionuje prawa większości parlamentarnej i rządu do re­alizowania swojego programu. Chodzi tylko - i aż - o to, aby działo się to z poszanowaniem konstytucji i praworządności.
   Prezydent wygłaszał swe orędzie w ponurych dniach zamachu dokonywanego na niezależność Sądu Najwyższego oraz czystki politycznej wykonywanej rękoma osób, które PiS - niezgodnie z konstytucją - wprowadził do nowej Krajowej Rady Sądownictwa.

Zdziwiło mnie jednak publiczne demonstrowanie przez sę­dziów, których PiS i ugrupowanie Pawła Kukiza umieściły w KRS, usłużności, a nawet służalczości wobec władzy politycznej. Nawet w PRL - po październiku 1956 r. - tego rodzaju działania przeprowadzane były za kulisami. Nie afiszowano się nimi. Obec­na władza się nie krępuje. Daje nam cenną lekcję, pokazując, jak traktuje konstytucję i prawo. Mamy także okazję poznać moralne kwalifikacje ludzi, których promuje. Tę lekcję powinniśmy do­brze zapamiętać.
   To stanowczo nie jest czas na wspólne świętowanie.
Aleksander Hall

Pytoniada

W tym roku media nie potrzebują żadnego potwora z Loch Ness. Dramatyczna akcja w Tajlandii, huragan Trump szaleje w Europie, mundial, dorzynanie Temidy w Polsce - a jednak dla pytona miejsce się znalazło.
   Szczyt NATO w Brukseli zakończył się naszym pełnym sukcesem - powiedział rzecznik strony polskiej. Nasz kraj został oficjalnie uznany przez USA i NATO za „herpetarium Europy Środkowo-Wschodniej”. Walnie przyczyni­ły się do tego dwukrotne rozmowy prezydentów Polski i Stanów Zjednoczonych. Podczas pierwszego spotkania prezydent Duda pokazał prezydentowi Trumpowi, jak wy­gląda polski pyton, który „na dzień dzisiejszy” przebywa gdzieś na terenie garnizonu warszawskiego. Prezydent był pod wrażeniem. Do tego stopnia, że zaprosił do sa­loniku pierwszą damę, szepcąc jej do ucha: „A mówiłaś, że przesadzam”.
   - A ile taka zabawka kosztuje? - zapytał Donald Trump, który w każdym zjawisku widzi interes (deal). - To zależy od modelu, uzbrojenia, wyposażenia i siły rażenia - po­informował obecny w czasie prezentacji prof. Szczerski. Przeciętny pyton polski ma około 5 m długości i 40 cm ob­wodu, gdy jest w pełni naładowany. Uzbrojony jest w gar­nitur zębów kalibru 1 cm każdy. W wersji standardowej porusza się z szybkością 7 km/godz., a w wersji Tygrys w porywach nawet 8 km/godz. Polskie pytony-amfibie umieją pływać, jeden z nich przepłynął nawet ostatnio Wisłę, to największa rzeka w Polsce, nie bez powodu zwana polską Missisipi - kontynuował profesor. Rów­nież w tej dziedzinie jesteśmy liderem w Europie. Pytony zajmują poczesne miejsce w Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju premiera Morawieckiego, tuż obok dronów i sa­mochodów elektrycznych. - Kwestia ceny jest do uzgod­nienia - dodał Szczerski, autor głośnego eseju „Pytony w ruinie”, który ukazał się trzy lata temu i dziś już jest nieaktualny. - Nasi poprzednicy mieli osiem lat i nie po­kazali ani jednego pytona, a my - proszę bardzo - kończył profesor, wskazując w Power Poincie trójwymiarową pre­zentację przygotowaną przez Polską Narodową Fundację Pyton PL. Fundacja całkowicie zmieniła polskie priory­tety, odchodząc od koni arabskich ku pytonom. Pytony są prostsze w konstrukcji, tańsze w eksploatacji i budzą większą panikę niż araby.
   Na pożegnanie goście z Polski wręczyli pierwszej parze USA oficjalne zaproszenie na Pytoniadę 2019 w Toruniu i na krakowskich Błoniach. - Szczegółowy program przy­wiozę we wrześniu, na sesję ONZ - obiecał prezydent na odchodne, w dziesiątej minucie widzenia z prezyden­tem USA, dosiadając pytona, wykonanego w całości w na­szym kraju i pomalowanego w barwy narodowe, tak jak samoloty Lotu.
   POLITYKA chyba jako ostatnia zabiera głos w sprawie pytona, co nikogo nie dziwi, gdyż pismo to tradycyjnie unika lekkomyślnych hipotez i pochopnych wniosków. „W temacie pytona” media, jak zawsze, były podzielone. Media totalnej opozycji, tzw. polskojęzyczne, będące wła­snością kapitału zagranicznego, usiłowały pomniejszać sukces Polski. Jeden z prezenterów amerykańskiej TVN pokazał się na­wet z pytonem owiniętym dookoła szyi i w takim cętkowanym szaliku udawał, że nic się nie dzieje. „Po­lacy - nic się nie stało!” - ryczał i grzmiał. Jeszcze dalej w lekceważeniu zagrożenia posunęła się „Wyborcza”, wedle której warszawski fotograf robi erotyczne sesje zdjęciowe kobiet z pytonami na plaży nad Wisłą. W port­folio fotografa dominują podobno węże, na przykład oplatające nagie kobiety. Organ Michnika zamieścił przy tym fotografię podpisaną rzeczowo „zrelaksowany py­ton tygrysi”. Niestety, chyba nie jest to fotografia z tego portfolio, raczej z podręcznika „Gady i płazy polskie” dla szkoły podstawowej.
   Czasopisma bardziej odpowiedzialne za słowo ostrze­gają przed sielanką z pytonem. - To prowokacja PiS, żeby odwrócić uwagę od masakry Temidy - mówi ekspert Plat­formy. Pyton tygrysi to wąż, duży dusiciel, może osiągnąć 8 m długości i ważyć do stu kilo, ale - jak zapewnia oficjalna Polska Agencja Prasowa - „nie jest zainteresowany jedze­niem ludzi”. Historie o tym, że pyton lubuje się w jedzeniu ludzi albo czyha na krowy i sarny, są bzdurne, mówi eks­pert z herpetarium warszawskiego zoo.

Bardziej patriotyczne media ogłaszają: „Alarm! Pod War­szawą grasuje gigantyczny pyton tygrysi! Oślizgły i wy­głodniały po wylince nie pogardzi ludzkim mięsem. Może zaatakować w każdej chwili!” - ostrzega „Super Express”. Tabloid nie ukrywa zagrożenia. Wiadomość o pytonie „ze­lektryzowała cały naród” jak Polska długa i szeroka. Na fo­tografii „gotowi do obrony” stoją Wojciech Pawłowski (70 l.) z siekierą i Mariusz Sławiński (33 l.) z widłami. „Niemiecki” dziennik polskojęzyczny „Fakt” nie chce pozostać w tyle. „Nikt nie chce być zjedzony przez tego potwora” - mówią przerażeni mieszkańcy podstołecznych wsi, gdzie gadzisko wciąż jest poszukiwane. „Jeden z wędkarzy widział, jak bestia rzuciła się na bezbronnego bobra”. (Ciekawe, w co jest uzbrojony bóbr, kiedy nie jest bezbronny?). Wczo - raj jeszcze nieznane słowo „wylinka” przebojem weszło do języka codziennego. „Wylinka to, wylinka tamto, nic, tylko wylinka. Ja już mam tej wylinki powyżej uszu” - po­wiedziała POLITYCE emerytka, zbliżona do zakola Wisły.
O tym, że po wylince gad jest głodny, wie już każde dziecko. Eksperci twierdzą, że wylinka jest o 10-20 proc. większa od zwierzęcia, z czego wynika, że gad lubi ubierać się luźno
przewiewnie, zwłaszcza latem.
   - On może być wszędzie - ostrzega Dawid Fabjański z Fundacji Animal Rescue Polska. Eksperci, w odróżnieniu od mediów, radzą nie histeryzować. „To zdecydowanie nie jest akcja ratowania mieszkańców przed wężem, tylko sa­mego węża” - mówi Olga Pofelska z herpetarium warszaw­skiego zoo. Nieustraszona jak zwykle okazała się Maryla Rodowicz. „Prędzej ja go zjem niż on mnie” - powiedziała. Faktycznie, na wieść o niej zwierzę zaczęło uciekać z szyb­kością 9 km/godz. A przecież nie tak dawne to czasy, kie­dy Daniel Olbrychski i Andrzej Jaroszewicz pędzili do niej na wyścigi z szybkością światła.
Daniel Passent

Pochwała komuny

Miało być zwyczajnie, a wyszło bosko. I nawet nastąpił cud, o czym za chwilę. Plan był taki, że przez trzy tygodnie atakujemy kamperem Europę. Ścierały się opcje skandynawska, francu­ska i bliżej niesprecyzowana południowa ze wskazaniem na Włochy, ale po tym, co Chorwaci zgotowali Argenty­nie w fazie grupowej mundialu, cel mógł być tylko jeden: Hrvatska!
   Znaczy mieliśmy od niej zacząć, bo ładnie poprosiłem szanowną małżonkę, że strasznie, ale to strasznie chcę zobaczyć jedną ósmą Chorwatów w jakimś publicznym miejscu w ich kraju. A potem może te Włochy albo cóś. No, i zamierzaliśmy zmieniać co trzy, cztery dni miej­scówki, w końcu po coś tego kampera pożyczaliśmy.
   Pierwszy kemping był wypasiony i elegancki, szykow­ne kibelki i prysznice, baseny i place zabaw dla dzie­ci, znakomita infrastruktura, żyć nie umierać. Nawet mieliśmy tam trochę posiedzieć, ale pogoda się zepsu­ła, postanowiliśmy pociągnąć dalej na południe, gdzie zwłaszcza nad jedną z wysp wydawało się łaskawie świecić słoneczko.
   Znajomy polecił nam na niej kemping, o którym nic nie wiedzieliśmy i nawet nie zajrzeliśmy do sieci, by mu się przyjrzeć. A kiedy nań wjechaliśmy, przenieśli­śmy się w czasie. Z atrakcji było morze w zatoce, a woda pod prysznicami była ciepła, kiedy było ciepło, bo grza­ły ją baterie słoneczne. Więc wieczorami i rankami - kie­dy w sumie by się przydała - była zimna. Mieliśmy tam spędzić dwa dni, zostaliśmy dwa tygodnie. Planowanie to podstawa.
   O ile na kempingu lux dominowały ludy germańskie, to tu mieliśmy byłą Jugosławię. Chorwatów, Słoweńców, Serbów, Bośniaków muzułmanów o nienachalnym po­dejściu do dogmatów wiary, co sprawdzaliśmy, osuszając razem karafki młodego białego wina, plus Czechów, Po­laków i niemieckich harleyowców. Najlepsza z żon wśród ulubionych słów szczególnie ceni „rozdupcenie” i po­chodne. Ten kemping był pięknie rozdupcony. Za pawi­lonem sanitarnym krył się alternatywny świat nudystów, do których wpadaliśmy myć naczynia, bo nasze kra­ny upodobały sobie osy Można było zawitać w gaciach, a panie i panowie nudystki witali przybyszy uprzejmym „dober dan” albo „hello”, co brzmiało i wyglądało nieco surrealistycznie. Po naszej stronie nikt się tak nie cackał.
   Przez dwa tygodnie dzieci nawet się nie zająknęły na temat elektronicznych ruchomych obrazów. Szalały w dzikich i zmieniających się hordach. Była woda, paty­ki, piasek i rówieśnicy, czyli wszystko, co potrzebne do szczęścia. Przez dzieci poznawaliśmy ich rodziców, więk­szości najpewniej nie spotkamy nigdy więcej, ale wtedy było super. W porcie kibicowaliśmy Chorwatom, gdy gra­li z Duńczykami, mecz z Rosją oglądaliśmy na kempingu, który tej nocy mało nie wystrzelił w kosmos.
   No, i czas na zapowiedziany cud. Po raz pierwszy w ży­ciu odkleiłem się od nieustającego dramatu pt. „Sprawa polska”. Zawsze, gdziekolwiek bym był, chłonąłem, co tam w ojczyźnie umęczonej, kto kogo czym i w co, jak i dlaczego. W procesie odłączania pomógł mi operator telefonii komórkowej, który uznał, że za dużo używam sieci, i zablokował mi internety. Co prawda czytałem, że w Unii to ponoć teraz za grosze, ale nie będę się awan­turować, bo jeszcze trzyma mnie w objęciach łagod­ności chorwacka nirwana. A że telefon służbowy, to nawet jakbym chciał, nie mógłbym sobie dosypać baj­tów. Więc straciłem bezpośredni dostęp do wieści znad Wisły i nagle poczułem zadziwiającą lekkość. Nawet wyrazy współczucia ze strony przemiłych Chorwatów, zaintrygowanych jakością polskiej reprezentacji, nie pogarszały mi nastroju.
   Jedna z napotkanych grup Polaków zapewne przez grzeczność zaoferowała wspólne ponarzekanie na dojną zmianę, ale grzecznie podziękowałem i szczerze powie­działem, że w tym genialnym miejscu nawet szlachetna jazda po PiS byłaby profanacją. Gadaliśmy więc o książ­kach, mundialu, jedzeniu, winie, Chorwacji i Chorwa­tach, studiach, dzieciach, sprzęcie turystycznym; dni zlewały się niepostrzeżenie. Słoweńcy dzień w dzień haratali w wodną siatkówkę, golasy miały swoje wodne boisko w zatoce, raz polazłem podejrzeć, zabawnie to wyglądało, Czesi sączyli od rana swoje piwa, harleyow­cy Jacka Danielsa. Dzieci niezmiennie szalały, czasem był smutek, jak ktoś wyjeżdżał, czasem nerwy, jak ta­łałajstwo znikało, wtedy rodzice zamieniali się w sta­cje nasłuchowe, by wychwycić odpowiednie wrzaski, kiedy indziej opiekowali się nawzajem bandami z kilku przyczep i namiotów. Komuna na medal. A Chorwacja klepnęła Anglię. I kto powie, że raj nie istnieje?
Marcin Meller

Munlajt

Piszę te słowa w środku nocy. Księżyc wali równo, jego blask wpada przez luksfery prosto na łóżko na poddaszu, spać nie spo­sób. Wcześniej lało przez wiele godzin, krople dudniły o dach, cały dom szeleścił deszczem. Każdy, kto ma szu­my w uszach, powinien pokochać plusk deszczu. Jego odgłos nanosi się na odgłosy uszkodzonego ucha, jak to w fizyce - fale nakładają się na siebie i wtedy zalega cisza. Niezwykła chwila, choć nie trwa długo.
   Myślę o minionym tygodniu. Wiele się działo. Pol­ska polityka jest jak wielka śmieciara z napisem „Bóbr”. Wpada do niej wszystko, co najgorsze, a ona miele ten szmelc papierowo-plastikowy razem z nadgniłymi od­padami i z sykiem ugniata, by zrobić miejsce na przyję­cie kolejnej porcji szajsu. Nie wiem, ile jeszcze jesteśmy w stanie znieść tego procederu, ale mam wrażenie, że każdego dnia jest w nas mordowana kolejna porcja przy­zwoitości. Dzieje się to na oczach całego narodu, niczym w jakiejś oszalałej szkole, w której stuknięty nauczy­ciel poniewiera dotychczasową wiedzą, depcze z pogar­dą wszelkie zasady, połowa dzieciaków się z tego cieszy jak na komedii, bo się nie musi uczyć, musi jedynie na­uczyć się z nienawiścią niszczyć innych uczniów - te­raz na tym wiedza polega. Z kolei niszczeni powoli tracą wiarę w człowieczeństwo, kładą uszy po sobie i zaczy­nają w przygnębieniu uznawać, że widać tak musi być. Moralność to jest coś, co polskie plemię w tych miesią­cach traci na długie lata, i to jest największe ze zniszczeń poczynionych przez PiS. Dewastacja nie do odrobienia - przynajmniej nie do szybkiego.
   Dla wielu na pocieszenie zostały igrzyska. Mistrzo­stwa świata rozemocjonowały miliony kibiców losami bohaterskiej Chorwacji, która dzięki filigranowemu Modriciowi stała się nagle ulubioną drużyną Polaków. Tym­czasem artyści wydają płyty z beztroskimi piosenkami, trochę podobnie jak w latach 70. ubiegłego wieku. Wtedy kraj też dławił się hańbiącymi zmianami w konstytucji, a ze sceny hulało radosne „Jak minął dzień”. Tak sobie myślę, że za parę lat wielu ludzi sceny na pytanie włas­nych dzieci: „Tato, mamo, co robiliście, kiedy oni nisz­czyli kraj?”, powinno odpowiedzieć szczerze: „Karierę”.
   Gdzieś w tym zamieszaniu wpadł mi w oczy śliczny dowcip. Przed meczem półfinałowym Francuz i Anglik siedzą w barze, Anglik mówi: „Dzisiaj gramy z Chorwa­cją”, na co Francuz odpowiada: „Cóż za przypadek, my gramy z nimi w niedzielę”.
   Nad wszystkim, co się działo złego i dobrego, zawi­sła chmura dramatu w tajlandzkiej jaskini. Nie było człowieka, który by się tym nie przejął.
   Usiłowałem znaleźć analogiczne wydarzenia za mo­jego życia, kiedy to wszyscy się modlili o ratunek, choć mało kto wierzył, że nastąpi.
   Katastrofa samolotu w Andach w 1972 roku. Przecie­ków w tamtym czasie było niewiele, Telewizja Polska w objęciach propagandy w stylu Kurskiego nie dostar­czała prawdy, dopiero po latach, dzięki kilku filmom i książkom, zrozumiałem, jak straszny to był dramat. Samolot miał kwadrans do lotniska, gdy uderzył w ja­kąś nikczemną górę, która nawet nie miała nazwy, tak bardzo była niepotrzebna nikomu. Momentalnie gi­nie iluś ludzi, wszyscy pozostali są ranni, wokół zwa­ły śniegu, a oni ubrani w letnie koszule i sukienki, bez jedzenia, zaczynają walkę o przetrwanie. Poszukiwa­ni przez parę dni, w pewnej chwili widzą samolot ra­tunkowy, machają, ale nie widać ich i ekipa ratunkowa rezygnuje. Zaczynają kombinować, jedzą fotele, firan­ki, resztki z cateringu, w końcu zaczynają konsumować ciało zabitego pilota. I wtedy dobija ich lawina śnieżna - ginie kolejnych kilka osób.
   Naprawdę, gdy się to czyta, człowiek chce rzucić książ­ką w ognisko. Przeżyli, gdyż jeden z nich po miesiącach gehenny ruszył przed siebie, dotarł odległą przełęczą do wioski i powiadomił cywilizację o tym, że przetrwali.
   Teraz tajskich chłopców też uratowano, choć wyda­wało się przez moment, że rozpłyną się we mgle niczym samolot malezyjskich linii lotniczych w 2014 roku. Nigdy go nie odnaleziono.
   Przez okna wpadają promienie słońca. Ranek. Za kil­ka godzin udam się na spotkanie Obywatelskiego Zgro­madzenia Narodowego, na ulicy, z ludźmi, którzy zechcą pogadać. Zdaję sobie sprawę z tego, że moje pisanie świata nie zmienia. Co najwyżej komuś doda otuchy, in­nemu ciśnienie skoczy, dla wielu pewnie pozostaje obo­jętne. Ale trzeba coś robić, kiedy się nie robi kariery.
Zbigniew Hołdys

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz