Mafia kradnie nam demokrację
Mafia może się kłócić
w rodzinie, ale w sprawach dla mafii najważniejszych potrafi się dogadać.
Jeśli trzeba, to napisze się nawet i piątą nowelizację.
Powstanie w Ministerstwie Zarzynania Sprawiedliwości. Usłużni posłowie
przedstawią ją bez czytania jako własny projekt. Towarzysz prokurator (30
sekund) przepchnie przez komisje, Senat podstępem przyklepie, a Niezłomny
natychmiast podpisze. No i co nam, świry, zrobicie?
Mafia wie, że wspólna zbrodnia na konstytucji wiąże bossów i
żołnierzy węzłem kryminalnej solidarności. Jeden za wszystkich, wszyscy za
jednego. Sprawy zaszły za daleko. Już nawet ostatni naiwni przeglądają na oczy,
a symetrystom kończy się miarka.
Mafia dorzyna demokrację, bo do niczym nieskrępowanej władzy
brakuje jej już tak niewiele. Tylko Sądu Najwyższego. Waszego sądu, waszego
prezesa, waszej izby dyscyplinarnej i kasacyjnej. Wasz Sąd Najwyższy ustali
wynik wyborów. Właściwy wynik. Wy wymierzycie prawo i sprawiedliwość.
Frasyniukom, Wałęsom, Tuskom, pismakom, lewakom, komunistom
i złodziejom. Ziobro oskarży, Ziobro osądzi i Ziobro osadzi.
Mafijny jest kraj, w którym parlament przestaje być
parlamentem, rząd - rządem, prezydent - prezydentem, sądy - sądami, media -
mediami. Wszyscy ci parlamentarzyści, prezydenci, premierzy, sędziowie i
czynownicy partyjnych mediów - mają tę samą twarz. Twarz umiłowanego przywódcy
z żoliborskiego „ośrodka dyspozycji politycznej”. Twarz człowieka cienia, który
za nic nie odpowiada, ale o wszystkim decyduje.
To on was stworzył. Was, ludzi bez twarzy, głupców godnych
litości, oportunistów, karierowiczów godnych pogardy i ideowych fanatyków
godnych modlitwy.
Tchórz boi się dyskusji i zrywa nawet z pozorami
parlamentaryzmu. Boi się. Mimo że ma większość, chronią go policyjne
kordony. Tak robią złodzieje. Złodzieje demokracji.
We wtorek kolejna odsłona waszego nihilizmu. Ekspresowe
przepychanie ustaw sądowych w Senacie. Na sali ledwie 15 znudzonych senatorów
PiS. Rozbawieni podstępem: miało być o referendum, a jest o SN. Zmieniony nagle
porządek obrad. Opozycja zaskoczona. Ci z PO coś gadają, że ustawy sprzeczne z
konstytucją. Niech gadają, mięczaki. Zmęczą się zaraz. Siła jest po naszej
stronie. Ej, wy tam z lewej strony sali: uważamy was za bydło, jesteście bydłem
i traktujemy was jak bydło.
Dwa dni przed wyborami parlamentarnymi 2015 r.
opublikowaliśmy stanowisko „Wyborczej” pt. „Stawką tych wyborów jest sama
demokracja”. Zarzucano nam wówczas „histerię” i „straszenie PiS-em”. W „Gazecie
Suwerena” rozdawanej przed Senatem i sądami w większych miastach przypominamy
dziś ten
tekst bez satysfakcji, że mieliśmy rację.
Przypominamy go, by wykazać, że dławienie przez PiS
demokracji w Polsce jest zaplanowane, cyniczne i konsekwentne. W ostatnich
wyborach my, obywatele, decydowaliśmy o losie demokracji. Gdy PiS przejmie Sąd
Najwyższy, taką możliwość możemy stracić.
Teraz naszą odpowiedzią na wprowadzanie w Polsce
autorytaryzmu muszą być jedność, solidarny opór i obywatelskie nieposłuszeństwo.
Jarosław Kurski
Dzień świra, czyli nie ma się z czego śmiać
Prezydent Andrzej
Duda po dwóch latach demagogicznego bicia piany na temat referendum
konstytucyjnego ustami swego ministra Pawła Muchy wyraził żal, że Senat nie
pozwolił Polakom wypowiedzieć się w sprawie konstytucji.
Przyznam, że po odrzuceniu wniosku o referendum
zaproponowanego przez prezydenta Dudę wcale nie chciało mi się śmiać. Choć
sytuacja, w której PiS nie chce głosować za referendum własnego prezydenta,
była kuriozalna. Nawet w momencie, gdy posiadający nieodpartą vis comica
marszałek Stanisław Karczewski obwieszczał, że odrzucono wniosek o referendum
za sprawą Platformy Obywatelskiej, która nie chciała się wyrzec nienawiści.
Wedle Karczewskiego PO odniosła największe w dziejach parlamentarne zwycięstwo,
bo mając jedynie 30 senatorów, pokonała 63 senatorów PiS.
Jesteśmy bowiem świadkami tego, jak Prawo i Sprawiedliwość i
prezes Kaczyński od lat poniewierają Andrzejem Dudą, który najwidoczniej do
roli prezydenta nie dorósł i na takie poniewieranie pozwala.
Wsławiony nocnym łamaniem konstytucji, ułaskawianiem
funkcjonariuszy partyjnych przed zapadnięciem prawomocnego wyroku prezydent
Duda rozpoczął „debatę konstytucyjną”, twierdząc, że nowa ustawa zasadnicza
„należy się Polakom”, bo poprzednia była „postkomunistyczna i przejściowa”. Nie
zważa, że po raz kolejny łamie konstytucję, bo próbuje obchodzić zapisane w
niej mechanizmy zmiany. Argumentowanie przez ministra Muchę, że głosowanie w
takim referendum byłoby „aktem patriotyzmu” w 100-lecie niepodległości Polski,
zakrawało na szczyt kabotynizmu.
Prezydent Duda będzie miał jednak szansę wypowiedzenia się w
żywotnych sprawach Polaków. Czy dopuści do tego, by w przyjętej przez Sejm i
Senat nowelizacji ustawy o sądach Polacy zostali pozbawieni prawa do
kompetentnego i niezależnego procesu? Domagają się tego nie tylko ci, którzy ze
świeczkami otaczają Sąd Najwyższy – ostatnią redutę polskiej praworządności.
Będzie miał szansę wypowiedzenia się także w sprawie ordynacji
do Parlamentu Europejskiego, która pozbawia Polaków jeszcze jednego prawa –
wyboru swoich reprezentantów w Europie. Ustala bowiem faktyczny, absurdalny
próg wyborczy w większości okręgów na 20,8 proc. W zmianie chodziło o to, aby
wiosną 2019 r. prezes Jarosław Kaczyński mógł wysłać do Brukseli więcej
skompromitowanych w kraju polityków PiS. Tak aby ludziom nie wchodzili w oko.
Czy prezydent Andrzej Duda zawetuje te dwie szkodliwe
ustawy? Wypowie się w interesie Polaków i państwa? Wykaże się odwagą wobec
prezesa Kaczyńskiego i ministra Zbigniewa Ziobry? Zrobi to, do czego wzywał
senatorów własnej partii?
Wątpię. On już zyskał to, co chciał – obietnicę Jarosława
Kaczyńskiego, że w 2020 r. będzie najprawdopodobniej kandydatem PiS na następną
kadencję. Tak jak senatorowie dbają o to, by prezes ponownie ich w wyborach
wystawił.
Mam wrażenia, że my – 38-mln naród z tysiącletnią tradycją –
jesteśmy przymusowymi widzami bardzo kiepskiego przedstawienia, w którym
prezydent udaje prezydenta, marszałek Senatu udaje komika, a parlamentarzyści
PiS udają reprezentantów narodu.
Paweł Wroński
W kleszczach
Gdy w Polsce na dobro
instaluje się właśnie dyktaturę, sialiśmy się jednocześnie samotnym petentem
Ameryki, której przywódca jest lokajem naszego największego wroga. Drodzy
Państwo, witamy na Wschodzie
Donald
Trump kapituluje przed Putinem. Jarosław Kaczyński sam spełnia
jego życzenia. Osłabiając Zachód, Trump przesuwa
Polskę bliżej orbity wpływów Putina, Kaczyński zaś wprowadza w
Polsce putinowski model władzy. W tym samym momencie na dnie lądują
amerykańska prezydentura i polska demokracja. Ameryka jakoś sobie z tym
poradzi. Europa będzie miała zdecydowanie większe problemy, ale da radę.
Polska pod serią ciosów zadawanych jej przez Trumpa i Kaczyńskiego wkrótce może
się słaniać.
Żeby zobaczyć, co się dzieje, wystarczy
otworzyć oczy i skojarzyć fakty. Wszystko jest zapisane na paskach w telewizji.
Niemal w tym samym momencie czytamy na nich, że Trump dopuścił
się zdrady i skapitulował w Helsinkach przed Putinem; atrapa Trybunału
Konstytucyjnego orzekła, że prezydent RP może zdecydować, którzy
funkcjonariusze PiS-owskiej władzy są ponad prawem. Poza tym prezes Sądu
Najwyższego wróciła z urlopu, co może być newsem tylko w kraju, w którym
państwo prawa umiera.
Polska znowu jest w kleszczach. Ale nie, jak
kiedyś, między dwoma totalitaryzmami, lecz między prezydentem sojuszniczego
państwa, starającym się zdemolować wspólnotę Zachodu, a przywódcą RP,
demolującym naszą demokrację i osłabiającym ten Zachód. Samobójcza polityka PiS
i polityka Trumpa, wyglądająca tak, jakby był kierowany przez oficera
prowadzącego na Kremlu, sprawiają, że Polska może być wkrótce tak samotna, jak
była tylko w najtrudniejszych dla siebie momentach.
Ograniczony instytucjami demokratycznego
państwa Trump stara się demolować świat. Nieistotny dla świata Kaczyński
demoluje demokrację. Dzieło Putina - Trumpa - Kaczyńskiego jest
jednak wspólne. Trump chce osłabić NATO i Unię
Europejską politycznie, a samą Unię dodatkowo gospodarczo. Putin chce zniszczyć NATO i UE, manipulując Trumpem i opłacając
przeciwników Unii w Europie. Kaczyński wystawia na szwank spoistość Unii,
starając się dowieść, że jej standardy nic nie znaczą, co podważa sens jej
istnienia. Motywy i cele panowie mogą mieć różne. Wiadomo tylko, że jeśli
osiągną sukces, przegrają Ameryka i Europa, a najbardziej Polska.
MONACHIUM W HELSINKACH
W niedzielę 15 lipca na oczach Putina finał mistrzostw
świata rozegrały reprezentacje Francji i Chorwacji,
najstarszego i najmłodszego członka UE. Dla świata ważniejszy był jednak mecz
odbywający się następnego dnia z udziałem samego Putina. Mecz wyglądał tak, jakby jeden z graczy był jednocześnie
sędzią i właścicielem boiska. Gole padały w nim tylko do jednej bramki. Putin łaskawie podał nawet Trumpowi piłkę nożną, ale ten, z
zamiłowania golfista, gra - jak wiadomo - piłkami nieporównanie mniejszymi.
Mecz w Helsinkach był wstrząsający. Oto jeden z graczy, podobno lider
supermocarstwa, a może i wolnego świata, położył się na boisku, uznając
wyższość rywala, i radośnie merdał do tego ogonem. Merdał przed przywódcą
państwa, którego PKB jest 14 razy mniejszy niż PKB Ameryki, a budżet na zbrojenia
jest dziesięciokrotnie mniejszy. Trump przyzwyczaił świat do
werbalnych ekscesów. Nie dziwią już ani sugestie, że NATO trzeba będzie rozwiązać, ani stwierdzenie, że UE jest
wrogiem Ameryki, ani besztanie zachodnich przywódców przy wychwalaniu zwyrodniałego
dyktatora Korei Północnej. A jednak płaszczenie się przed byłym oficerem KGB,
prawdopodobnym zleceniodawcą politycznych mordów, odpowiedzialnym za
wypowiedzenie wojny Ukrainie i amerykańskiej demokracji plus przyznanie, że w
tej ostatniej kwestii wierzy nie liderom swojego wywiadu, lecz swemu
dyktatorskiemu rozmówcy, było wstrząsające. To jakby po zamachu 11 września George Bush, wbrew oczywistym faktom, stwierdził, że nie
dokonała go Al-Kaida, a jej przywódców by na dodatek wychwalał. Trump nie ma problemu z tym, że Rosja dokonała zamachu na
amerykańską demokrację. Ma problem z tym, że wymiar sprawiedliwości USA chce to
wyjaśnić. I publicznie stwierdza, że Putin złożył mu
„nieprawdopodobną” w pozytywnym sensie ofertę, by amerykańscy śledczy badali
sprawę razem z rosyjskimi. Agentura czy kreatura?
A przecież nie wiemy, co przed tym
przedstawieniem Trump
obiecał Putinowi w czasie dwugodzinnej
rozmowy. Amerykańskim prezydentom zdarzało
się popełniać w relacjach z ZSRR i Rosją dramatyczne błędy - jak Rooseveltowi w Jałcie, a Kennedy’emu na
szczycie z Chruszczowem w Wiedniu. Ale nikomu nigdy nie przyszłoby nawet do głowy
pytanie, czy rozmowa amerykańskiego przywódcy z gospodarzem Kremla była
rozmową dwóch prezydentów, czy agenta i oficera prowadzącego. Ci, którzy
twierdzą, że to niemożliwe, dowodzą, że gdyby Trump był
agentem Putina, chociaż udawałby, że nim nie jest. Ale może to najlepszy
kamuflaż - zachowywać się jak agent, by ludzie mówili, że nikt nie zdradza tak
otwarcie.
Nawet jednak gdyby Trump agentem nie był, wiadomo już z pewnością, że jest
intelektualnie i emocjonalnie niezdolny do sprawowania swej funkcji, a co za
tym idzie - stanowi zagrożenie dla świata.
CO MY NA TO?
Przedstawienie w Helsinkach oglądalibyśmy pewnie z
innym nastawieniem, gdyby nie to, że w przyszłości sami możemy za nie
zapłacić, i gdyby nie to, że za sprawą tego, co robi władza w Polsce, cena może
znacznie wzrosnąć. Reakcja na wyczyny Trumpa ze strony polityków PiS i PiS-owskie-
go aparatu propagandy pokazuje, jak dramatyczna jest nasza sytuacja.
Gdy cały świat z przerażeniem i konsternacją
komentował to, co zdarzyło się w Helsinkach, polski prezydent milczał, a polski
premier przekonywał, że nic złego się nie stało. Pis\-owska TVP Info też dowodziła, że nic się nie stało, posiłkując się
cytatami z... Putina.
Gdy w Ameryce w obronie Trumpa występował
głównie kongresman Rohrbacher, powszechnie uznawany w USA za agenta Moskwy, w
Polsce najgorętszym obrońcą amerykańskiego prezydenta był dobry znajomy Rohrbachera - poseł Macierewicz, wybitny specjalista od
totalnego rozbrojenia polskiej armii. Dość niezwykła koincydencja, prawda? Nie
mając żadnych dowodów, wcześniej oskarżał najwyższe polskie władze o
spiskowanie z Putinem, ale teraz, gdy jest masa dowodów, że Trump jest beneficjentem operacji specjalnej Kremla, nie
atakuje Trumpa, tylko go broni. Bo Putin mógł
oczywiście zabić polskiego prezydenta, lecz nie mógł zaatakować amerykańskiej
demokracji, prawda? Ale postępowanie Macierewicza nie jest wcale nielogiczne.
Gdy przez lata bredził o zamachu, nie szkodził Putinowi, lecz Polsce,
obiektywnie więc Putinowi pomagał. Teraz robi to samo, broniąc Trumpa.
Obrona Trumpa przez PiS jest jednak
absolutnie zrozumiała. Na szczycie NATO i w Helsinkach na naszych oczach
następowała nie tylko autokompromitacja amerykańskiego prezydenta. Oglądaliśmy
przy okazji całkowite bankructwo PiS-owskiej polityki zagranicznej. PiS udało
się wejść w konflikt ze wszystkimi naszymi sojusznikami w UE, czym skazało nas
na samotność i powierzyło nasz los Ameryce. Tymczasem lider państwa, które jest
naszym jedynym istotnym sojusznikiem, podważył sens istnienia NATO i
zachowywał się jak lokaj prezydenta Rosji. Jesteśmy petentem człowieka, który
daje kolejne dowody, że siedzi w kieszeni naszego największego wroga.
Nawiasem mówiąc, niemal niezauważona
pozostała u nas totalna reorientacja PiS-owskiej polityki i propagandy. Do 2015
r. naszym głównym wrogiem - według PiS - była Rosja. Po wygranych przez tę
partię wyborach głównymi wrogami nagle okazały się Niemcy i Ukraina. PiS
wygrało, manifestując rosufobię, by dzień po wyborach rusofobię całkowicie wyciszyć
i przestawić się na germanofobię. PiS-owska propaganda nie krytykuje już Rosji
i Putina. Zamiast tego codziennie serwuje
festiwal nienawiści do Niemiec i niechęci do Ukrainy. Wrogami nie są dyktatorzy
i autokraci - Putin
czy Orban. Są nimi demokraci z UE.
Kaczyński uczynił Polskę samotną,
Macierewicz - bezbronną, a Duda, Szydło i Morawiecki - śmieszną. Oto tragiczny
bilans rządów tej ekipy, która w szaleńczym pędzie zdemolowała największe
sukcesy Polski - demokrację, państwo prawa, nasze sojusze oraz naszą pozycję i
reputację. Ludzie tej władzy zachowują się dokładnie tak jak Trump, jakby byli zadaniowani przez Kreml. Partia wschodnia.
A tymczasem dzień po randce z Putinem Trump już zupełnie otwarcie podważył sens istnienia NATO,
którego fundamentem jest artykuł 5. traktatu północnoatlantyckiego. Oto w
telewizyjnym wywiadzie oświadczył, że to bez sensu, iż jakieś gwarancje
bezpieczeństwa ma jakaś Czarnogóra, najmłodszy członek NATO. Czyli w razie
potrzeby Czarnogóry nie warto bronić. A Litwę i Polskę tak? Wbrew opinii Putina? Na pewno? Przez lata zadawaliśmy sobie w Polsce pytanie,
czy gdyby przyszło co do czego, Ameryka wywiązałaby się ze zobowiązań
sojuszniczych, bo praktycznie tylko ona mogłaby powstrzymać Rosję. I nagle sam
amerykański prezydent nie wprost udziela odpowiedzi, że nie. Szokujące. Ale i
to nie zasłużyło na żaden komentarz Kaczyńskiego, Dudy czy Morawieckiego. Może
dlatego, że musieliby powiedzieć, iż losy kraju w jakimś stopniu zawierzyli
potencjalnemu zdrajcy Ameryki, NATO i Zachodu.
Gdy na szczytach NATO europejscy przywódcy
starają się nie zbliżać do Trumpa, bo europejskie społeczeństwa uważają, że
jest on toksyczny, prezydent Polski wystaje na korytarzach, by zrobić sobie z
Trumpem selfie. A głównym celem jego „polityki zagranicznej” jest wejście do
Białego Domu, do którego bez problemów wchodzą teraz środkowoazjatyccy
dyktatorzy. Co konkretnie chciałby tam załatwić Andrzej Duda poza zdjęciem?
Oczywiście jedynie pozory uznania i prestiżu, którego w Europie nikt mu nie da
- nikt już bowiem nie traktuje go na naszym kontynencie poważnie.
NA WSCHÓD
Kompletny demontaż państwa prawa w Polsce w całej tej
geopolitycznej układance wydaje się średnio istotny, ale tak nie jest. PiS
samo instaluje bowiem w Polsce Wschód. Czyni to nas w oczach naszych
niedawnych sojuszników ciałem obcym - bananową republiką na marginesie Europy.
Z pewnym zdziwieniem muszą oni patrzeć na to, jakim poparciem cieszy się
PiS-owska władza w kraju, który uchodził za genetycznie rusofobiczny, a teraz
sprawia wrażenie genetycznie antyeuropejskiego, antyliberalnego i
antydemokratycznego.
Cóż począć, pan i władca Polski jest
zdecydowanie bardziej kompatybilny z Trumpem i Putinem niż z przywódcami
demokratycznego świata. Ta sama mania wielkości, ta
sama pogarda dla demokracji,
państwa prawa i procedur, ta sama nienawiść do wszelkich ograniczeń dla władzy,
ta sama chęć zniszczenia wszystkiego, czego dokonali poprzednicy. Ta sama
pogarda dla prawdy, oponentów i obywateli własnego kraju. W przypadku
Kaczyńskiego i Trumpa wspólnota jest jeszcze większa - to wspólnota kompleksów
i niestabilności emocjonalnej, co sprawia, że w polityce kierują się głównie
resentymentami, kaprysami i pragnieniem zemsty. Obaj jednocześnie są bardzo
łatwym łupem dla metodycznego i racjonalnego byłego oficera KGB, który o
świecie i polityce zagranicznej ma pojęcie nieskończenie większe niż ta dwójka
razem i każdy z nich osobno.
Trump, Putin i
Kaczyński nie wierzą w międzynarodowy porządek oparty na wspólnocie wartości i
kompromisie. Uważają, że światem powinni rządzić mocni ludzie dzielący między
siebie strefy wpływów. O ile dla Rosji takie nastawienie ma sens, a dla
Ameryki, choć szkodliwe, po korekcie kursu przez następcę Trumpa przestanie być
zgubne, o tyle dla Polski może się skończyć tragicznie. Kaczyński chce być
podobno Piłsudskim. Może być jednak co najwyżej Rydzem-Śmigłym, przywódcą dość
odrażającego reżimu, który jednak, inaczej niż pierwowzór, rządy prawa niszczy
niezgodnie z europejską tendencją. A kraj swój skazuje na samotność w sytuacji
geopolitycznie bajecznej w zestawieniu z tą z drugiej połowy lat 30. I
dokładnie to będzie dziedzictwem jego rządów i smutnym spadkiem, z którym cały
naród będzie sobie musiał długo radzić.
Gdy skończył się szczyt w Helsinkach,
przywodzący skojarzenia z Monachium 1938 r., przywódcy rozjechali się do domów.
Szczyt, jak powiedział minister spraw zagranicznych Rosji Ławrow, poszedł
„lepiej niż super”. Trump pod lawiną zarzutów, że jest
zdrajcą, powiedział: sorry, „przejęzyczyłem się”. W Polsce nikt do Helsinek
nie miał za bardzo głowy. Władza wolała o tym nie krzyczeć, a opozycja zajęta
była desperacką obroną przed kolejnymi ciosami władzy w państwie prawa,
czyniącymi z Polski wschodnią satrapię.
W euforycznym nastroju po
piłkarskim triumfie Francja okazywała szacunek rywalom, rozświetlając całą
wieżę Eiffla na biało-czerwono. Dokładniej - wyświetlając na niej biało-
czerwoną chorwacką szachownicę. Polska w piłkę przegrała, ale była to porażka w
sumie nieistotna. W tym samym czasie przegrywała bowiem demokrację i poczucie
bezpieczeństwa, przesuwając się bardzo na Wschód, z którego z tak wielkim
wysiłkiem przez prawie trzy dziesięciolecia się oddalała. Dość sporo się
zdarzyło przez te kilka tygodni lata 2018 r.
Tomasz Lis
Kto z kim przestaje
Kto z kim przestaje, takim się staje - Na
pewno znacie te obyczaje?”. Tak rozpoczyna się wierszyk Jana Brzechwy, który
opowiada o spotkaniu bociana i świni. Historia jest o tyle pouczająca, że można
ją przyłożyć do sposobu zachowania klasy politycznej, którą chciałbym wziąć w
obronę. Ostatnie dni pełne lewackiego bydła, łbów i chęci dania w ryj są
obrazem naturalnych zachowań wybranych posłów. Można by sobie zadać pytanie:
skąd oni to biorą? Biorą to z domu, ze sposobu, w jaki zostali wychowani, z
pokoleń, które poprzedzały wychowanie ich rodziców. Opisanie, jak to się w
Polsce kształtowało, to zajęcie dla antropologów, a nie dla felietonisty.
Dobra zmiana przeżyła szok, bo po wielu latach tłamszenia się we własnym sosie
niespodziewanie dla siebie samej znalazła się na salonach, m.in. sejmowych. Nie
jest winą tych ludzi, że są prostakami. Tacy po prostu są. W takim towarzystwie
przebywali, takiej słuchali muzyki, takie czytali książki, które wprawdzie
trafiały pod strzechy, ale nie kształciły ani gustu, ani polszczyzny, ani
kultury osobistej. Nic nie da wyszydzanie chamstwa, siermiężnej polszczyzny,
braku logicznego myślenia, bo staje się to świadectwem braków drugiej, poniżanej
strony. Kiedy wchodzi się na salony, trzeba umieć się zachować.
Całowanie posłanki w rękę i
przepuszczanie w drzwiach to za mało, kiedy dominują arogancja, szpan,
chełpienie się władzą, makijaże, broszki, fryzury Stasi Gierkowej, rozpięte
marynarki, kłopoty z odmianą słów i wyzwiska. Nie są to zachowania, których
można się pozbyć w czasie jednej kadencji.
Nasza historia bardzo wyraźnie wskazuje momenty niszczenia
elit. Upadek arystokracji, tragedia przedwojennej inteligencji, wojna,
komunizm, punkty za pochodzenie, słaba edukacja - to wszystko powody stanu, w
jakim się znajdujemy. To dlatego Jarosław Kaczyński kształtuje nowe elity. Ale
sam w otoczeniu prostaków na salonach zapomniał, że jest z inteligenckiego
Żoliborza. Kto z kim przestaje, takim się staje.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem,
reżyserem i producentem telewizyjnym
Rozhamowanie
Jeśli się nie chce sięgać po inwektywy,
zaczyna brakować słów. To, co tzw. większość parlamentarna urządziła w Sejmie
przy okazji przepychania ustawy ułatwiającej przejęcie kontroli nad Sądem
Najwyższym, było pokazem cynizmu i arogancji, łamiącym nawet te, dramatycznie
niskie, standardy, do jakich już przyzwyczailiśmy się w obecnej kadencji.
Uzasadnienie ustawy trwało 7 sekund (!), posłom opozycji odebrano prawo
zadawania pytań, zapowiedziano kary finansowe za zakłócanie obrad, a prowadzący
„debatę” w komisji poseł Stanisław Piotrowicz skrócił czas wypowiedzi na temat
poprawek do 30 sekund. Protestujących posłów opozycji Krystyna Pawłowicz
nazwała „bydłem” i odesłała ich do chlewa (chyba powinna do obory?).
W ogóle pani poseł
Pawłowicz niemal każdym publicznym zachowaniem prowokuje do ripost, które w
naszym kodzie kulturowym, żądającym szacunku dla kobiet, byłyby
niedopuszczalne. Raz bodaj Ryszard Petru zawołał do niej z trybuny sejmowej,
żeby „się puknęła w łeb”, ale reakcje opozycji na jej zachowania (poza jakimiś
rutynowymi skargami) są wciąż bardzo stonowane. Jakby wszyscy przyjęli, że pani
poseł ma jakąś przypadłość czy może cechę polegającą na pełnym rozhamowaniu
(choć w tym przypadku należałoby raczej mówić o „rozhamowaniu”) i po prostu
otwarcie mówi to, co partia myśli.
Nonszalancja i buta Piotrowicza są zapewne innego pochodzenia:
to wygląda na kliniczny przypadek człowieka próbującego gorliwością i
radykalizmem zatrzeć brzydkie, przynajmniej dla części obecnych towarzyszy,
plamy w życiorysie (ostatnio TVN24 przypomniał jego aktywną działalność w
egzekutywie PZPR). Ale to właśnie ta dwójka Piotrowicz-Pawłowicz (kiedyś
napisałem, że pełnią w PiS rolę „Piotra i Pawła”, apostołów nowej wiary)
wyznacza dziś - z woli prezesa - styl debaty w polskim parlamencie o
najpoważniejszych sprawach ustrojowych.
W zasadzie istotę tych zmian też nieźle opisywałoby
słowo „rozhamowanie”, bo od początku chodzi w nich o zdjęcie, me tylko
formalnych, ale też psychologicznych hamulców, jakie prawo i obyczaj nakładają
na rządy we wszystkich demokratycznych krajach. W państwie PiS władza może
powiedzieć i zrobić właściwie wszystko, bo taki, według rządzącej partii, jest
przywilej większości, Nic dziwnego, że nowelizację przepisów o Sądzie
Najwyższym uchwalono przy entuzjastycznych okrzykach PiS: „demokracja!
demokracja!” Teraz pójdzie szybko: podobno jest już kandydatka na nowego
„demokratycznego” prezesa SN (Małgorzata Manowska, była zastępczyni Ziobry w
poprzednim rządzie PiS), która wkrótce ma zastąpić - nawet nie Pierwszą Prezes
Małgorzatę Gersdorf, bo ona dla PiS już oficjalnie nie istnieje - ale p.o.
prezesa sędziego Józefa Iwulskiego.
Przy okazji
szykowanej zmiany Zbigniew Ziobro zarzucił sędziemu Iwulskiemu, któremu
zdarzyło się orzekać w kilku sprawach z dekretu o stanie wojennym,
„służalczość” wobec komunistycznego reżimu. To skądinąd bardzo zabawne; po
pierwsze, o służalczość oskarża sędziego człowiek, który służalczość sędziów
chce podnieść do rangi zasady ustrojowej; po wtóre, Ziobro, krytykując Iwulskiego
za wyroki wydawane zgodnie z ówczesnym „nielegalnym” prawem, ostrzega
wszystkich dzisiejszych sędziów, że stanowione prawo może być nielegalne i
zawsze powinno podlegać ocenie sędziowskiego sumienia; potrzecie, zachęca
sędziów do twardej niezależności, dając do zrozumienia, że orzekanie zgodnie z
życzeniami władzy politycznej to zawodowy delikt i nawet po wielu latach może
być napiętnowany i ukarany. Zapewne intencja Ziobry była dokładnie odwrotna,
ale ta władza wciąż zaplątuje się w swoją pokrętną logikę i retorykę.
Kiedy w Sejmie, otoczonym nie tylko
stalowymi barierkami, ale też bezprecedensowo licznymi oddziałami policji,
szykowano narzędzia do rozprawy z Sądem Najwyższym, przed Sejmem doszło do
przykrych incydentów. Chyba po raz pierwszy, odkąd w tym miejscu odbywają się
protesty, niektórym policjantom - namawianym przez ministra spraw wewnętrznych
do stanowczości - puściły hamulce. Wśród demonstrantów, którzy za liczyli
„glebę, kolano, kajdanki” znalazła się znana pisarka, tłumaczka, feministka
Klementyna Suchanów. Na naszym portalu polityka.pl przyznaje, że próbowała
dostać się na teren Sejmu z zamiarem napisania na murze hasła „Czas na sąd
ostateczny” odnoszącego się do wprowadzanych właśnie reguł „wieczystej” bezkarności
władzy.
Być może nasi
czytelnicy zauważyli, że, zbiegiem okoliczności, akurat w tamtym tygodniu
opublikowaliśmy w POLITYCE tekst Klementyny Suchanów pt. „Duża rodzina” Artykuł
ten nie dotyczył bynajmniej sprawy sądownictwa. Autorka zamieściła materiał
śledczy, opisujący związki polskich działaczy „profile” z tajemniczą międzynarodową
organizacją, wspieraną w sposób dość otwarty przez Rosję i ludzi Władimira
Putina. Ale w dzisiejszym kontekście daje się to czytać jako przestrogę przed
postępującą „putinizacją” naszego świata. I nie chodzi tu tylko o podsycanie
przez Rosję wszelkich konfliktów dzielących demokratyczne społeczeństwa, ale o
swoistą atrakcyjność putinizmu jako wzorca ustrojowego dla dzisiejszych
populizmów. Rosyjska „demokracja suwerenna” to nic innego, jak utrzymywanie
fasadowych instytucji demokratycznych, przy pełnej realnej kontroli władzy nad
opozycją, mediami, sądownictwem, gospodarką, aktywnością społeczną. A to
wszystko utopione w sosie ultrakonserwatywnej, państwowotwórczej,
nacjonalistycznej ideologii i propagandy.
Czy taka putinizacja Polski jest możliwa
bez społecznego buntu? Klementyna Suchanów mówi brutalnie: „Jesteśmy w dupie.
Przesuwa się nasza granica tego, co akceptujemy”. Rzeczywiście - dysproporcja
między (niewielką) skalą protestów pod Sejmem a skalą nadużycia władzy, które
się w Sejmie dokonywało, była bolesna. („Jeszcze zamach stanu i już wakacje” -
żartowali sobie z opozycji posłowie PiS). Populiści - widzimy to wszędzie,
gdzie społeczeństwa zafundowały sobie taki eksperyment - zdobywają i utrzymują
poparcie dzięki społecznej obojętności, egoizmowi i ignorancji, skutecznemu
podsycaniu lękowi podejrzliwości, wskazywaniu wrogów i winowajców, obietnicom
wszystkiego dla wszystkich, odrzucaniu powściągliwości języka i zachowań,
akceptacji dla powszechnego „rozhamowania” .Tak, to przez jakiś czas może
działać jak używka - relaksująco i euforycznie. Zwłaszcza jeśli się ma słabą
głowę. Pytanie: co nazajutrz?
Jerzy Baczyński
Nadzwyczajna kasta PiS
Trybunał Konstytucyjny „dobrej zmiany”
wykonał zadanie: orzekł, że prezydent miał prawo udaremnić osądzenie Mariusza
Kamińskiego. Ludzie PiS dostali licencję na bezkarne łamanie prawa. PiS staje
się „nadzwyczajną kastą”. Partia, widząc, że porządkowanie sędziów może się nie
udać, odbiera sędziom władzę nad swoimi ludźmi.
Sprawa walki o
bezkarność dla Mariusza Kamińskiego, skazanego trzy lata temu za nadużycie
władzy, obnaża służalczość obecnego Trybunału Konstytucyjnego i stosunek PiS do
zasady równości wobec prawa. Symboliczne jest, że chodzi o uniknięcie odpowiedzialności
za nadużycie władzy.
Z uzasadnienia
Trybunału wynika, że akt łaski prezydent może stosować w każdym stadium postępowania.
A więc np. może udaremnić postawienie zarzutu groźby karalnej policjantowi,
który w piątek na demonstracji do (zatrzymanego i poturbowanego później) Dawida
Winiarskiego powiedział: „Znajdę swój pretekst. Zrobimy tak, jak w Katowicach”.
A w Katowicach policja złamała demonstrantowi rękę.
Gdy jesienią 2015
r. prezydent Andrzej Duda ułaskawiał nieprawomocnie skazanego na trzy lata za
nadużycie władzy Mariusza Kamińskiego, powiedział, że „uwalnia sądy” od tej
sprawy. Większość prawników była zgodna: udaremnienie sądom osądzenia to
wejście prezydenta - władzy wykonawczej - w kompetencje władzy sądowniczej. A
więc złamanie konstytucji. Teraz prezydent Duda może się nie martwić: wyrok TK
uniemożliwia postawienie go za to przed Trybunałem Stanu. A od
odpowiedzialności karnej sam może, zawczasu, siebie ułaskawić.
Trybunał Konstytucyjny orzekł w
pięcioosobowym składzie, w którym nie było dublerów, co może świadczyć o tym,
że PiS chciał zadbać, by nie był kwestionowany ze względów formalnych. W
składzie byli sędziowie wybrani przez Sejm obecnej kadencji
w tym Julia Przyłębska, a ze „starych” sędziów - Leon
Kieres, który złożył zdanie odrębne.
Wyrok nie tylko sankcjonuje ochronę ludzi władzy przed osądzeniem.
Nie tylko pokazuje, że Trybunał jest „sądem na telefon”. Obnaża też
zawstydzająco niski poziom sędziów i służb prawnych Trybunału. Bo orzec - to
nie sztuka. Sztuka uzasadnić. A tu uzasadnienie było w stylu:„bo tak”.
Sprawozdawca, sędzia Grzegorz Jędrejek, podjął wprawdzie próbę zmierzenia się z
niewygodnym faktem, że konstytucja to całość, a nie izolowane przepisy. Że w
konstytucji jest domniemanie niewinności, które przekreśla rozumiana po nowemu
łaska prezydencka, bo sąd nie może osądzić winy. Że jest w niej prawo do sądu,
które łaska stosowana przed skazaniem odbiera osobom pokrzywdzonym przez
ułaskawionego. I że art. 31 konstytucji nakazuje wyważać pomiędzy konstytucyjnymi
prawami, które mogą się nawzajem znosić. Np. pomiędzy prawem do prywatności a
prawem do bezpieczeństwa publicznego albo ochroną własności a prawem
wywłaszczania na ważne cele publiczne. Trybunał Konstytucyjny przez lata
zajmował się niczym innym, jak godzeniem i wyważaniem konstytucyjnych wartości.
Sędzia Jędrejek
poradził sobie z tymi argumentami metodą cepa - stwierdził: uznanie, że
konstytucję trzeba czytać jako całość, prowadziłoby do wniosku, że konstytucja
może być sprzeczna z konstytucją. A to byłby absurd. Prostota tej argumentacji
powala chyba nie tylko prawników. I otwiera naprawdę szeroką perspektywę: odtąd
nowy Trybunał nie jest już w orzekaniu skrępowany konstytucją!
Wyrok Trybunału w tej sprawie jest też
nieudolny z czysto technicznego powodu: może nie doprowadzić do tego, do czego
miał doprowadzić - do ostatecznego umorzenia postępowania przeciwko Kamińskiemu
i innym. Dlaczego?
Zagadnienie zadane Trybunałowi
do osądzenia przez prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobrę brzmiało: sprzeczny
z konstytucyjnym prawem łaski prezydenta jest przepis Kodeksu postępowania
karnego, który - wyliczając sytuacje, kiedy postępowanie musi zostać umorzone
- nie wymienia „aktu abolicji indywidualnej”. Żeby więc skutecznie udaremnić
prawomocne osądzenie Kamińskiego, Trybunał powinien orzec tak: ten przepis jest
zgodny z konstytucją, pod warunkiem że zawarty w nim punkt „zachodzi inna okoliczność
wyłączająca ściganie” rozumie się tak, że mieści się w nim owa „abolicja
indywidualna”.
Ale Trybunał -
można podejrzewać, że przez nieuctwo i brak doświadczenia - orzekł, że przepis
jest sprzeczny z konstytucją. A skoro tak, to trzeba go zmienić, i dopisać do
niego przesłankę abolicji.
Tymczasem... 25 lipca - jeśli nic się nie
zmieni - Sąd Najwyższy zajmie się kasacją w sprawie Mariusza Kamińskiego i
innych, złożoną przez pokrzywdzonych, m.in. brata Andrzeja Leppera (stąd nagłe
przyspieszenie w TK). Trzyosobowy skład Sądu Najwyższego będzie miał przed sobą
wyrok TK uznający niekonstytucyjność przepisu, ale przepis nadal będzie w
prawie, i to bez abolicji indywidualnej. Sąd nie może jej sobie „dopisać” do
tego przepisu. Może odroczyć sprawę i poczekać, aż parlament ją dopisze. Albo
nie czekać i oprzeć wyrok na uchwale siedmiu sędziów SN z maja zeszłego roku,
która ma moc zasady prawnej i zapadła w odpowiedzi na pytanie prawne tegoż
właśnie trzyosobowego składu SN. Uchwała brzmiała: prezydent nie może w ramach
aktu łaski udaremnić osądzenia, bo to narusza prawo do sądu i zasadę domniemania
niewinności.
Prawo mówi, że
skład sądzący jest bezwzględnie związany w danej sprawie odpowiedzią na
pytanie prawne, które zadał. Co zrobi trzyosobowy skład Sądu Najwyższego?
Zobaczymy. Sędziowie wiedzą, że orzeczenie wbrew woli partii rządzącej oznaczać
może postępowanie dyscyplinarne.
Na razie widać, że - mimo tej groźby - PiS
nie radzi sobie z podporządkowaniem sędziów sądów powszechnych. To oni
doprowadzili sprawę ułaskawienia Kamińskiego do Sądu Najwyższego. To ich
nieposłuszeństwo ma udaremnić uchwalona właśnie przez Sejm ustawa, która
pozwala prezesom sądów odsuwać sędziów od orzekania w konkretnej sprawie, zmieniając
im „zakres czynności”. I przyspiesza obsadzanie Sądu Najwyższego sędziami,
którzy w Krajowej Radzie Sądownictwa przejdą „test Gersdorf”.
Nie byłoby tej ustawy, gdyby PiS wierzył, że zapanuje nad
sędziami samym zastraszaniem postępowaniami dyscyplinarnymi.
I nie byłoby tego wyroku Trybunału „dobrej zmiany”.
Ewa Siedlecka
Moje chamstwo
Koncert chamstwa, jaki w ubiegłym tygodniu
na posiedzeniach tzw. sejmowej komisji sprawiedliwości dał prokurator
Piotrowicz, przeniósł mnie niczym wehikuł czasu w przeszłość. Usiłowałem sobie
wyobrazić, że równie śmiało co do rzecznika praw obywatelskich Adama Bodnara
odzywa się Piotrowicz do swoich partyjnych zwierzchników podczas egzekutywy
PZPR, a może nawet wprost do Wojciecha Jaruzelskiego. Generał wygłasza mowę o
elemencie wywrotowym, który chce podpalić Polskę, na to Piotrowicz przerywa
mu: „Jak śmiecie, towarzyszu zdrajco, tak mówić o opozycji! Rozwiązuję to
zebranie!” i wychodzi. Oczywiście nie wraca, bo tuż za drzwiami czeka na niego
jego sobowtór, drugi Piotrowicz, który natychmiast go puszkuje jako wariata
albo i gorzej, jako kontrrewolucjonistę, i przesłuchuje znanym nam wszystkim
pełnym miłosierdzia i szacunku tonem. Na koniec wsadza sam siebie na kilka lat
do pierdla. Przesłuchanie przez Piotrowicza musiało być marzeniem wielu podziemnych
opozycjonistów - dziś widzą, ile stracili. Sytuacja jak z randki.
Prawda jest taka, że widowiskowe
chamstwo w Sejmie zagościło na dobre całkiem niedawno. Jak do tego doszło? Za
czasów Tadeusza Mazowieckiego, profesora Bronisława Geremka, Aleksandra
Małachowskiego czy Jana Olszewskiego frunęły czasem z mównicy uszczypliwości,
ale miały w sobie coś z przedwojennego bon motu - dawało się na nie równie
złośliwie odpowiedzieć. Szermierki między Kwaśniewskim, Niesiołowskim,
Michnikiem i Korwin-Mikkem były niekiedy salonowe, wyzwiska nie padały. Na tym
tle otwierająca puszkę Pandory wypowiedź Leszka Moczulskiego, skierowana do
lewej strony Sejmu i wyjaśniająca skrót PZPR „Płatni Zdrajcy Pachołki Rosji”,
była szokiem. Późniejsze Lep- perowskie: „Wersal się skończył” brzmi dzisiaj
jak anons dobrze wychowanego przedwojennego oficera.
W poszukiwaniu źródeł sejmowego
chamstwa mój wehikuł cofa się bardziej. Przed Sierpniem ’80, w Sejmie
komunistycznym, nikt nie chlapnął kroplą jadu. Sejm był wówczas wypolerowaną
wystawą komunistycznej władzy, przemówienia były gładkie, ocenzurowane, nikt
nie ryzykował. Nawet Gomułka, niekiedy zapluwając się z emocji, mówił
bezosobowo „o wrogich siłach”, „piątej kolumnie”, „niemieckich odwetowcach” i
„zaplutych karłach reakcji” (które być może miałyby dziś wzięcie). Mam
wrażenie, że dopiero jego jazdy po żydowskich korzeniach Pawła Jasienicy
zmieściłyby się w dzisiejszym kanonie. Świadczą o tym transparenty niesione
bezkarnie 11 listopada. Ale generalnie w czasach komuny nikt by nie śmiał
odezwać się Piotrowiczem, nawet sam Piotrowicz, który wówczas lgnął do
komunistów niczym mucha do cukru. Z jednym wyjątkiem: trudny do przebicia
byłby Józef Cyrankiewicz ze swoim słynnym: „Każdy prowokator czy szaleniec,
który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że
mu tę rękę władza ludowa odrąbie w interesie dalszej demokratyzacji naszego
życia, w interesie naszej Ojczyzny”. W interesie demokratyzacji naszego życia
odrąbiemy wam tę rękę, kapujecie. No, to już jest konkret. I dziś, mam
wrażenie, jesteśmy blisko tego zdania.
Teoretycznie Piotrowicz mógłby być
kumplem Cyrankiewicza i rzucić coś podobnego w nerwach, choć u Cyrankiewicza
była to jednak realna groźba, a Piotrowicz bez Kaczyńskiego nie istnieje. Facet
z lubieżnością niszczy prawo, moralność i konstytucję jak bobas, któremu dano
prawo skopania klocków Lego. Ale któregoś dnia klocki mu zabiorą. I tu, nie
wiedzieć czemu, wskakuje mi legendarne zdanie Piłsudskiego: „Polacy, naród wspaniały,
tylko ludzie to kurwy”. Czy to było chamstwo? Nie byłbym taki pewien.
Niestety, chamstwo jest zjawiskiem
magicznym, jak dwustronna marynarka. Najpodlejsze zachowania Piotrowicza czy
rzucane przez panią Pawłowicz do przedstawicieli narodu słowa „bydło” i
„zamknijcie mordy” wśród zwolenników PiS budzą aplauz, niczym widowiskowe
nokauty Mike’a Tysona. „Świetnie im dowalił”, „Słychać wycie, znakomicie!” - to
są ich komentarze. Za to boli ich do kości ironia Niesiołowskiego, którą
uważają za szczyt chamstwa i pogardy pod adresem całego narodu, podobnie jak
dawne mowy Bartoszewskiego. I tak pewnie zostanie zakwalifikowany pan
Rostowski, który ironicznie wywijał się pani Małgorzacie Wassermann podczas
przesłuchania na komisji sejmowej. Utwierdził ludzi PiS, że PO trzeba pogonić,
choć w sumie miał rację.
Zbigniew Hołdys
Sedno tarczy
Pod warownym zamkiem, w którego fosie
kłębiła się czarna policyjna woda, tłumek cywilów nie miał szans. A oni
przecież chcieli tylko wejść do swojego najważniejszego obywatelskiego domu.
Niestety, zawłaszczyła go grupa oszustów. Właśnie zagryzała Sąd Najwyższy
„Wolne sądy!” - krzyczeli zgromadzeni 20 lipca na Wiejskiej. „Wolne sądy!” - skandował
bezgłośnie starszy pan, ocierając chustką oczy. Płócienną, co by wskazywało, że
to człowiek raczej przedwojenny.
W tym samym czasie,
na ukradzionym warszawiakom pl. Piłsudskiego, p.o. prezydenta RP awansował i
obwieszał medalami policjantów, bo akurat mieli święto. Czarna woda była tu
spokojna i niebieska. Skąpany w niej Andrzej Duda mówił o wciąż rosnącym
poczuciu bezpieczeństwa Polakowi o tym, że policjanci „powinni być dumni z
tego, co robią, tak jak dumne z ich służby jest społeczeństwo”. To prawda,
znowu pan trafił w sedno tarczy A już najbardziej dumni z policji są ci
szarpani i wleczeni po chodnikowych płytach przed Sejmem. Każdemu z nich się
marzy, by okrzyk funkcjonariuszy: „Bardziej go przyduś”, właśnie jego dotyczył.
Wczesną nocą na Wiejską podjechał wóz telewizji Kurskiego, co znaczyło, że
demonstranci już się dawno rozeszli i można przystąpić do transmisji na żywo.
Za parę dni pan
Andrzej Duda, pewnik z Krakowa, z radością podpisze akt zgonu trzeciej władzy.
Jej obowiązki przejmą entuzjaści egzotycznych przygód prawnych i wolności. Od
konstytucji oczywiście. I od zwykłej przyzwoitości też. Otworzyły się na oścież
drzwi, już wcześniej uchylone dla chamskiego języka. Dla arogancji, buty,
pazerności i umysłowej tandety. To przecież prawdziwa rozkosz dla pani
Pawłowicz z uśmiechem pogardy nazwać opozycję „poselskim bydłem zdolnym do
zbrodni”. Pomijam idiotyzm tego określenia, ale gdy się nie ma argumentów,
pluje się wokół, czym popadnie. Szef Gabinetu Politycznego
premiera Suski (prywatnie encyklopedysta z górnej półki) wystąpienie
Pierwszej Prezes SN Małgorzaty Gersdorf w Karlsruhe porównał do prośby Jaruzelskiego
o interwencję w polskie sprawy. Tyle że, dodał, on prosił Związek Radziecki, a
ona Niemców. I tu uwaga. Nasz ambasador za Odrą, w cywilu mąż atrapy
przewodniczącej TK Julii Przyłębskiej, nakazał burmistrzowi Karlsruhe
przedstawiać prof. Gersdorf jako byłą Pierwszą Prezes SN. Do porządku musiał go
przywoływać niemiecki MSZ. Widać w innych krajach polska konstytucja wciąż
cieszy się szacunkiem, u nas właśnie wyrwano z niej ostatnie kartki i oddano na
makulaturę.
Mogę się jedynie łapać za głowę, do jakiego
smrodu doszliśmy - sami, bez niczyjej pomocy, na własną prośbę. A tu jeszcze
ten senacki znachor od polityki, Karczewski - imiennik Piotrowicza. Podczas
spotkania z mieszkańcami Gdyni zadano mu pytanie, dlaczego cały Sejm otoczony
jest metalowymi barierkami.
- Żeby świry tam się nie dostawały i nie szkodziły,
odpowiedział szef izby wyższej parlamentu, zwanej czasem izbą refleksji i
rozwagi. Potem dowalił opozycji: „Sejm od dwóch i pół roku reprezentują
wybrani przedstawiciele narodu. A wy nie możecie się z tym pogodzić, że
przegraliście”. Panie Karczewski, to nie opozycja przegrała, tylko my wszyscy.
Pan też, choć - jak mówi znane powiedzonko - mąż zawsze dowiaduje się ostatni.
Stanisław Tym
PS A propos języka polskiego. Wśród
dziennikarzy, prezenterów, komentatorów - nie mówiąc już o politykach -
lansowana jest od pewnego czasu inna niż używana od wieków końcówka celownika
liczby mnogiej, np. wielu posłą, licznym senatorą, niektórym żołnierzą.
Zlitujcie się! Nam, starcą, bardzo to przeszkadza.
Instytut Czarnej Profesury
Jedno trzeba Prawu i Sprawiedliwości
przyznać: jest pracowite, zaangażowane, niezmordowane, przebiegłe i pełne
inwencji, jeśli chodzi o wypieranie innych z życia publicznego i wciskanie
swoich w każdą szczelinę. Im nie jest wszystko jedno. Małgorzata Wassermann z
dumą powiedziała, że po to poszła do polityki, „żebyście z niej na zawsze
odeszli”. Przynajmniej nie udawała, że ma bardziej wzniosłe cele (nie mówiąc o
manierach).
Nie mogłem więc się
doczekać, kiedy wreszcie dobiorą się do wyższych uczelni, a konkretnie do
czerwonej profesury, która uwiła sobie gniazdka na uniwersytetach. No, i
wreszcie się doczekałem. Senat wymyślił dożywotnią pracę na uczelniach dla
elity sędziowskiej, dla członków Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego i
Naczelnego Sądu Administracyjnego. Sędziowie 65+ zamienią togi na gronostaje.
Chodzi o to, żeby znaleźć więcej kandydatów do SN, bo chętnych brakuje (trudno
się dziwić), ściągnąć naukowców do najwyższych trybunałów, żeby się zaroiły od
profesorów, a w zamian nagrodzić swoich Sędziów dożywotnią synekurą. W miejsce
czerwonej profesury i merytokracji wprowadzi się sędziów w czarnych togach.
Być może doczekamy dnia, kiedy mgr Przyłębska zostanie dożywotnią
wykładowczynią uniwersytecką z widokiem na katedrę.
Tu dygresja:
Instytut Czerwonej Profesury został utworzony w Rosji już w 192l r. ,a więc
wkrótce po rewolucji, żeby wzmocnić wpływy komunistyczne w reakcyjnym środowisku
akademickim. W pierwszej fazie instytut kształcił specjalistów na kierunkach
wrażliwych, takich jak marksizm-leninizm, historia, ekonomia. Z czasem
potrzebna była transfuzja czerwonych ciałek nawet na wydziały przyrodnicze i
rolnictwo. Tacy uczeni jak Olga Lepieszyńska, która potrafiła ukręcić białko w
moździerzu, oraz Iwan Miczurin, genetyk, twórca licznych odmian rumianych jabłuszek,
spisali się na medal Lenina. Nic dziwnego, skoro wykładowcami byli m.in.
Bucharin, Radek, Łunaczarski, Marchlewski, a absolwenci (wypuskniki) nie gorsi.
W Polsce, zamiast
rewolucyjnej transfuzji czarnych ciałek, uczelnie podłączone będą do kroplówek.
Czyż nie czas, by wprowadzić zasadę, że członkowie senatów uczelnianych nie
mogą mieć więcej niż 60 lat, a kobiety nawet mniej? Jak nie zechcą (tenuta im
się marzy), to jeszcze jedna nowelizacja i po sprawie. Czyż wobec prawa wszyscy
nie są równi? Stopniowo, biret po birecie, sędziowie z „dobrej zmiany”
zajmować będą posady na wygodnych fotelach akademickich. Zamiast weryfikacji -
kroplówka. 237 posad akademickich dla sędziów.
Czerwona profesura
zawyła z bólu. „Ależ to ich boli!” - piszą z satysfakcją na prawicy.
Konferencja Rektorów zwróciła się do Sejmu z apelem o odrzucenie poprawki
zakazującej uczelniom rozwiązywanie lub zmianę warunków zatrudnienia członków
TK, SN i NSA. Naruszałaby konstytucyjną zasadę autonomii uczelni - alarmują
magnificencje. „Projektowana regulacja nie ma związku z zasadą niezawisłości
sędziów, na którą bezzasadnie powołują się autorzy poprawki” - pisze ktoś inny.
W tej ostatniej sprawie pozwolę sobie na zdanie odmienne.
Sędzia - nauczyciel akademicki, który ma zagwarantowane dożywocie
na uczelni, będzie jednak bardziej niezależny niż adiunkt lub asystent na
gwizdek.
Rzecznik praw
obywatelskich dr Adam Bodnar nie przepuścił okazji, żeby bruździć: „Jak
zachęcić naukowców do kandydowania do TK, SN i NSA? Po prostu zagwarantować
im dożywotnie zatrudnienie na uczelni, niezależnie od ocen pracowniczych.
Motywacja Plus”. (Władza robi wszystko, by Bodnara wysiudać, a na jego miejsce
posadzić p. Piotrowicza lub innego myśliciela. Sądzę, że na stanowisko RPO
dałby się wybrać zawsze gotowy eurodeputowany Czarnecki).
Nawet prof. Jerzy
Pisuliński, dziekan Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego (ten to ma wypustników!), uznał projekt dożywocia
dla swoich za nie do przyjęcia: „Narusza zasadę równości wobec prawa, godzi w
autonomię uczelni”. Kolejny dysydent prof. Piotr Stec, dziekan na
Uniwersytecie Opolskim, ma liczne wątpliwości, np. czy uczelnie zechcą w ogóle
takie osoby zatrudniać. Magnificencjo, proszę wyjrzeć z wieży z kości słoniowej
i rozejrzeć się dookoła, co się dzieje w sądownictwie, w dyplomacji, czyż
profesura ma być nietykalna? Skończył się wersal.
Prof. Michał
Bilewicz, badacz w dziedzinie uprzedzeń, a w błękitnych oczach narodowców -
notoryczny oszczerca narodu polskiego, dorzucił kilka fałszywych srebrników.
Jego zdaniem Senat RP (gdzie przyjęto tę poprawkę) widzi uczelnie jako „domy
bezpiecznej starości dla byłych politycznych nominatów”.
Co za chory umysł
to wymyślił? - zapytał demagogicznie prof. Maciej Duszczyk, prorektor - UW.
Jak takie pytanie mogło się w ogóle narodzić w głowie polskiego profesora? - pytam.
Odpowiedź jest prosta: profesor jest specjalistą w dziedzinie integracji
europejskiej, spędził dużo czasu za granicą, w Brukseli, gdzie nasiąknął tamtejszymi
miazmatami, wykorzenił się i nie ogarnia, co jest grane. Na domiar złego był
doradcą Tuska! Niby Mateusz Morawiecki też był doradcą, ale się nie zaciągał,
nie dał się zainfekować.
Odpowiedź na pytanie o umysł wnioskodawcy
znajdujemy w organie Michnika, który nieustannie węszy, knuje i intryguje. A.
Kondzińska i J. Suchecka piszą: poprawkę zgłosił senator Marek Martynowski,
szef koła senatorów PiS. Nie zasiada w komisji nauki, ale wśród senatorów pilnuje,
by izba wyższa głosowała zgodnie z wolą partii. Nic nie mówi, ale działa.
Poprawkę zgłosił jedynie do protokołu, nie występując, nie uzasadniając.
Dlatego na posiedzeniu plenarnym komisji żaden z senatorów o poprawce nie
słyszał. Dowiedzieli się o niej dopiero na posiedzeniu komisji . - To taka
pisowska wrzutka, która moim zdaniem zaskoczyła też ministra Gowina - uważa
Senator Piotr Wach (PO). Sejm tę wrzutkę zaakceptował - trudno sobie wyobrazić,
że odrzucamy w Sejmie to, co przegłosowali nasi senatorowie - mówił przedtem
jeden z posłów PiS.
237 dożywotnich
etatów to niezły fundament pod Instytut Czarnej Profesury.
Daniel Passent
Liczy się nastrój
Odkąd w dzieciństwie tata zaraził mnie
miłością do „Hrabiego Monte Christo” Aleksandra Dumasa, co kilka lat wracam
do smutnych przypadków Edmunda Dantesa. Zwykle czytam końcówkę (dobre trzysta
stron!), czyli epicki opis okrutnej zemsty hrabiego na niegodziwcach, którzy
zniszczyli mu życie.
Uwielbiam motyw zemsty w wielkich
narracjach i mimo upływu lat, mimo setek przyswojonych utworów nadal uważam, że
zemsta Edmunda Dantesa - hrabiego Monte Christo - to dzieło doskonałe pod
każdym względem. Zważywszy, że ostatnio myśli me krążyły wokół kar, jakie przyszła
praworządna Rzeczpospolita powinna wymierzyć prokuratorowi Piotrowiczowi i
podobnym mu niszczycielom polskiej demokracji, pomyślałem, że zajrzę ponownie
do dwóch opasłych tomów, by odświeżyć wiedzę, jak radził sobie z tematem Monte
Christo. W końcu jedna z trzech kanalii, których intrygi wtrąciły biednego
Edmunda do lochów twierdzy If, to pan de Villefort, zastępca prokuratora
królewskiego, karierowicz i oportunista doskonały. A sam już nie wiem, czy
Monte Christo straszniej odpłaca się jemu, czy też hrabiemu de Morcerf, który
jeszcze jako rybak Fernard, z zazdrości o piękną Mercedes zakochaną w
Edmundzie, przyczynił się do nieszczęść młodzieńca.
Być może prokurator Piotrowicz umknie
sprawiedliwości, znajdując azyl na Białorusi, w Rosji bądź w Uzbekistanie,
pożyjemy, zobaczymy, albo jak to w Polsce - nic mu się nie stanie i niczym
Kiszczak czy Urban spokojnie będzie dożywać swych dni, chichocząc pod wąsem z
całego zła, które wyrządził za PRL i PiS. Nie zmienia to faktu, że gdy
sięgnąłem po drugi tom „Hrabiego”, by szczegóły zemsty zgłębiać, przemknęła
przez głowę myśl szybka jak PiS-owskie ścieżki prawne, że czemu by nie zajrzeć
na sam początek epopei, przypomnieć sobie dokładnie szczęście młodego Edmunda,
wszystkie piękne perspektywy, które właśnie się przed nim otwierały, z
małżeństwem z zachwycającą Katalonką Mercedes Herrerą na czele, by tym mocniej
docenić skalę dramatu i chęć odpłaty.
I jakoś tak, nie wiedzieć kiedy, nie
wiedzieć jak, pomijając normalną pracę, pochłonąłem tysiąc gęsto zadrukowanych
stron w kilka nocy. Biorąc pod uwagę, że „Monte Christo” i tak znałem na
pamięć, w dodatku mam pełno zaległych lektur i spraw, to jeżeli moja ostatnia
przygoda z Aleksandrem Dumasem nie jest totalnym marnowaniem czasu, to co nim
jest?
Kilka dni po zakończeniu lektury
oglądałem sobie na wyrywki odcinki „Comedians in Cars Getting Coffee”, w
których legendarny amerykański komik, współtwórca „Kronik Seinfelda” Jerry
Seinfeld zabiera na kawę lub lunch kolegów po fachu. Akurat trafiłem na
przejażdżkę z Larrym Davidem, moim prywatnym królem komedii w kategorii open,
współautorem „Kronik Seinfelda” i twórcą genialnego sitcomu „Pohamuj
entuzjazm”, którego niemal każdy krótki odcinek musiałem zatrzymywać w dwóch
trzecich, zażenowany kolejną awanturą prowokowaną dobrymi bądź złymi
intencjami głównego bohatera.
No i starzy przyjaciele sobie
dyskutują, czy Larry jest bardziej „podekscytowany” przejażdżką, czy też „nie
może się doczekać”, rozmowa jest pyszna i kompletnie bezsensowna, aż Seinfeld
komentuje: „Nie wiem, jak udaje nam się pracować. Jesteśmy mistrzami marnowania
czasu”. Po czym rozmowa schodzi na to, że była żona Larry’ego uznała, że ich
małżeństwo się skończyło, „bo już nawet nie pijemy razem kawy”. A chodziło o
to, że David zamienił kawę na herbatę. „Ale przecież mam coś w kubku. Sączę ten
napój. On paruje. O co ci chodzi?”. I tu Seinfeld przyznaje delikatnie rację
byłej żonie: „Idziemy do lodziarni. Ja biorę rożek, a ty sałatkę. To jest
różnica. I to, i to jest jedzeniem. Ale liczy się nastrój. Nie wiemy, od czego
zależy nastrój. Wiemy, że jest, kiedy go czujemy”.
Z moim o niespełna trzy lata młodszym
przyjacielem Maxem Łubieńskim regularnie wracamy do planu mega imprezy, którą
zrobimy na wspólne stulecie. Czyli kiedy będę miał mniej więcej 51,5 a on 48,5. To proste.
Ale kiedy dokładnie wypada ten dzień? Staraliśmy się liczyć, szło nam średnio,
ale zawsze stanowiło świetny punkt startowy do dyskusji na każdy temat. Często
toczyliśmy je w lokalach, w których spędzaliśmy tyle czasu, że obsługa włączała
się z pomocą rachunkową, w efekcie dzieląc się swoimi opowieściami. Nadal chyba
niczego konkretnego nie ustaliliśmy, jednak trzy rzeczy są pewne:
* daleko nam do Davida i Seinfelda,
ale przynajmniej w dziedzinie marnowania czasu możemy rywalizować;
* liczy się nastrój;
* Piotrowicz powinien czytać
„Hrabiego Monte Christo”.
Marcin Meller
Jako i my nie odpuszczamy
Nie
słyszałem nigdy z ust polskiego prezydenta i popierającej go partii, czy i
jakie grzechy wobec Ukraińców mają na sumieniu Polacy.
Tegoroczna, 75. rocznica tragedii
wołyńskiej upłynęła w atmosferze wzajemnych oskarżeń, wezwań do „stanięcia w
prawdzie” i niechęci do dialogu. Prezydent Duda i prezydent Poroszenko wyraźnie
rozminęli się, gdyż w tym samym czasie pierwszy składał kwiaty na grobach
Polaków zamordowanych przez UPA na Ukrainie, a drugi - na grobach Ukraińców
zamordowanych przez AK na ziemiach polskich. Prezydent Duda powiązał w swym
wystąpieniu przebaczenie z przyznaniem się do winy, a prezydent Poroszenko
zaproponował znaną formułę „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Oczywiście
odpuścić można tylko grzechy wyznane - i tu Duda ma rację - nie słyszałem
jednak nigdy z ust polskiego prezydenta i popierającej go partii, czy i jakie
grzechy wobec Ukraińców mają na sumieniu Polacy.
I nie chodzi mi tu bynajmniej o wspomniane już okrutne akcje
odwetowe Armii Krajowej czy akcję Wisła - bo te działy się już po zbrodniach
UPA na polskich mieszkańcach Wołynia - ale o to, co działo się przedtem,
jeszcze w II Rzeczpospolitej, i co, niestety, bardzo wzmocniło ukraińskich
nacjonalistów i ułatwiło im realizację zbrodniczych planów w czasie wojny.
Historycznie jest to dobrze znane i opisane, ale w świadomości społecznej
istnieje mit o dobrym państwie polskim i niewdzięcznych Ukraińcach. Pozwolę
sobie zatem przytoczyć kilka faktów, które - delikatnie mówiąc - tezy tej nie
potwierdzają.
Wciągu dwudziestolecia międzywojennego
władze co pewien czas przeprowadzały akcje pacyfikacyjne motywowane chęcią
zwalczania ukraińskich organizacji nacjonalistycznych, ale w praktyce stosujące
brutalną odpowiedzialność zbiorową. Permanentnie burzono i odbierano cerkwie. W
latach 1924-29 tylko na terenie Chełmszczyzny i Południowego Podlasia
zamknięto, spalono i rozebrano 148 cerkwi, a 165 zamieniono na kościoły
rzymskokatolickie. W 1930 r. przeprowadzono wielką akcję pacyfikacyjną w
Małopolsce Wschodniej: niszczono budynki mieszkalne i mienie ruchome, bito
ludzi, publicznie wymierzano karę chłosty (!), zamknięto pięć szkół
ukraińskich, na wsie nakładano kontrybucje, aresztowano posłów na Sejm z
ramienia legalnej, umiarkowanej partii ukraińskiej UNDO. W 1935 r. rozpoczęto
swego rodzaju czystkę etniczną: usuwano Ukraińców ze służby leśnej, poczty,
komunikacji, łączności i innych instytucji publicznych, jednocześnie dokonując
przymusowego nawracania na katolicyzm.
Po śmierci Piłsudskiego
w 1937 r, rządząca sanacja bardzo zbliżyła się poglądami do endecji. To wtedy
wprowadzono obowiązkowe getta ławkowe dla studentów pochodzenia żydowskiego i
przystąpiono do całkowitego oczyszczania szkolnictwa wyższego z osób
narodowości żydowskiej.
Tendencja ta znalazła swój wyraz także w odniesieniu do
Ukraińców. Ponownie zaczęto burzyć cerkwie (zniszczono ich 128), przymusowo,
szantażem i zastraszaniem „nawracano” na katolicyzm. Działania te objęły tym
razem Wołyń, co spowodowało, że w tym regionie - w którym nacjonalistyczne
organizacje ukraińskie były stosunkowo słabe - nastąpił silny wzrost nastrojów
antypolskich i poparcia dla tych organizacji.
I tak krok po kroku państwo polskie rozstawiało beczki z
prochem na wschodzie Rzeczpospolitej. Maria Dąbrowska tak pisała o tej akcji:
„Biedny Wołyń! Wojsko w roli polskich Krzyżaków, nawracających z prawosławia na
katolicyzm. Moralnie - ohyda, politycznie - kliniczna głupota, błąd, za który
Polska ciężko płacić będzie”. Prorocze słowa!
Mamy więc i my za co przepraszać. Uczciwe
pokazywanie tych faktów z pewnością ułatwiłoby dialog polsko-ukraiński. Kiedyś
byliśmy nawet całkiem blisko porozumienia. W 2003 r., w 60. rocznicę Wołynia,
zwróciłem się jako marszałek Sejmu do przewodniczącego ukraińskiej Rady Najwyższej
Wołodymyra Łytwyna z propozycją opracowania wspólnej, jednobrzmiącej deklaracji
i przyjęcia jej tego samego dnia przez oba parlamenty. Wydawało się to
niemożliwe, a jednak 10 lipca 2003 r. stało się faktem! W tekście znalazły się
tak ważne sformułowania, jak np. „tragedia Polaków mordowanych i wypędzanych
przez zbrojne formacje ukraińskie”, „nie może być usprawiedliwienia dla terroru,
przemocy i okrucieństwa” czy „Polacy i Ukraińcy powinni poznawać prawdę”. W
oparciu o takie tezy porozumienie wydawało się więc całkiem możliwe. A dziś? No
cóż, parafrazując Dantego: „porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy o tym
myślicie”. Dopóki polską politykę wobec Ukrainy będzie kształtować współczesna
endecja, czyli PiS, oraz ks. Isakowicz-Zaleski wraz z IPN, będzie jak
dotychczas albo jeszcze gorzej.
PiS skroił „pod siebie” ordynację wyborczą
do europarlamentu. Sęk w tym, że w tej kwestii obowiązuje prawo wspólnotowe i żaden
kraj nie może robić ot tak, co chce. Zgodnie z decyzją Rady Europejskiej z 2002
r. wszystkie państwa członkowskie muszą stosować system oparty na zasadzie
proporcjonalnej reprezentacji, przy czym państwo członkowskie może ustalić
minimalny próg przydziału mandatów, ale nie wyższy niż 5 proc. Nasza
dotychczasowa ordynacja spełniała te warunki. Każda partia, która w wyborach
uzyskała więcej niż 5 proc. głosów w całym kraju, miała gwarancję uzyskania
kilku mandatów. Nowa ordynacja, zgodnie z którą mandaty przydzielane będą w
każdym z 13 okręgów wyborczych
z osobna, sprawia, że nawet 10-proc. poparcie nie daje
gwarancji uzyskania mandatu, a poparcie 5-8-proc. gwarantuje, że mandatu nie
będzie! Jest to jawnie sprzeczne z decyzją Rady. Zamiast więc narzekać i
biadolić, jaki to PiS jest podły (choć jest), radzę przygotować skargę do
Trybunału Sprawiedliwości na łamanie prawa wspólnotowego, a niezależnie od
tego, na wszelki wypadek, zaraz po wyborach samorządowych przystąpić do rozmów
nad stworzeniem przez demokratyczną opozycję w przyszłorocznych wyborach do
europarlamentu wspólnej listy europejskiej.
Komisja śledcza ds. Amber Gold. Dialog
między posłem Kownackim (dawnym zastępcą Macierewicza w MON) i byłym ministrem
Rostowskim:
K.: „Czy był Pan na
początku lat 90. w Rosji?"
R.: „Tak,
doradzałem wicepremierowi Gajdarowi".
K.: „Czy bywał Pan
w Petersburgu?"
R.: „Tak,
raz".
K.: „A czy w tym
czasie był tam także pan Putin?"
Niestety, Rostowski
nie wiedział. Potrzebna będzie zatem nowa komisja śledcza, najlepiej w
składzie: Kownacki, Pięta, Pawłowicz.
Marek Borowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz