piątek, 30 listopada 2018

Odwrót i powrót



Nie ma niepodległości bez praworządności. To hasło, pod którym Donald Tusk powraca do polskiej polityki, oferując antypisowskiej opozycji nowy język. I jak za dawnych czasów budzi aplauz u zwolenników oraz stawia na baczność przeciwników. Jaka rola jest mu pisana?

Niektórzy wciąż mają do niego żal, że zbyt łatwo uległ pokusie ucieczki z tonącego po­kładu rządzącej Platformy Obywatelskiej w 2014 r. Uważają, że przyczynił się do zwy­cięstwa PiS rok później. Sam Donald Tusk w niedawnym wywiadzie dla „Gazety Wy­borczej” odrzucał takie spekulacje. Stwier­dził, że pakując się do Brukseli, już wyczuwał nadchodzącą zmianę nastrojów: „Wiedziałem, że nie jestem wartością dodaną w przyszłych wyborach w Polsce. Byłem symbolem przemęczenia Platformą”.
   To prawda. W tamtym czasie Tusk od dawna nie był już cza­rującym wodzirejem opinii publicznej. Jego oblicze stawało się zacięte, rysy tężały, przemawiając, popadał w monotonię.
Dekadę wcześniej wyczerpanie władzą podobnie odbijało się na fizjonomii Leszka Millera. Tamten upadający premier faktycznie już nie miał siły walczyć, a finisz kadencji okazał się najbardziej upokarzającym epizodem w politycznym ży­ciu przywódcy SLD. Może więc dobrze, że „uciekający” Tusk oszczędził sobie i swoim zwolennikom podobnie smętnego widowiska? W końcu odchodził w glorii najwyżej wyniesionego polskiego polityka. Mit zwycięzcy został ocalony.
   I dziś procentuje. Bo stopniowo powracający do polskiego życia publicznego Donald Tusk znów ekscytuje swoich zwo­lenników. Widać to było wyraźnie podczas niedawnych Igrzysk Wolności w Łodzi. Po tym, jak emocje pęczniały w oczekiwa­niu na spóźniającego się (z pewnością nieprzypadkowo) sze­fa Rady Europejskiej. I jak następnie rozładowywał napięcie swoim wystąpieniem, godzącym patos z ironią, przestrogę z nadzieją, odpowiedzialność męża stanu z brutalnością twar­dego polemisty. Reakcja audytorium? Chyba nawet w czasach dawnej świetności Tusk nie wywoływał takiego entuzjazmu. Choć może po prostu było to pochodną stopnia znękania zgro­madzonych w Łodzi patriotów III RP po trzech latach „dobrej zmiany”. Przecież mit Tuska jest dla nich właściwie jedynym źródłem pokrzepienia.
Prawa, baczność!
Jak było do przewidzenia, akcja Tuska wywołała prawico­wą reakcję. Prorządowe tygodniki zgodnie poświęciły byłe­mu premierowi swoje okładki. „Wraca koszmar” - straszyły „Sieci”. Choć z wydrukowanego wewnątrz artykułu wcale nie wynikało, jak to z tym powrotem będzie. Z kolei na łamach konkurencyjnego „Do Rzeczy” okładkowy slogan „Boże, chroń nas przed Tuskiem” ilustrował niedorzeczną wróżbę o Polsce po klęsce PiS w 2019 r. Można się było z niej na przykład dowie­dzieć, że już nazajutrz Tusk otworzy granice, kraj zostanie za­lany potężną falą muzułmańskiej imigracji, niebotycznie więc urośnie kolejka chętnych do świadczeń z budżetu. W obliczu trudności trzeba będzie zawiesić program 500 plus.
   Obojętny pozostał za to publicysta Piotr Zaremba. Na łamach „Rzeczpospolitej” sportretował Tuska jako postać płochą, reak­tywną, zdolną jedynie do wyczuwania społecznych nastrojów i wykorzystywania ich w doraźnych grach politycznych. Także i tym razem ów „komiwojażer umiejący wepchnąć Polakom do­wolną tezę” co najwyżej powraca z zestawem starych trików. Nie ma więc większego sensu wnikać w treść ostat­nich wystąpień, których - jak sądzi Zaremba - nawet sam Tusk nie traktuje serio.
   Ale już Bartłomiej Radziejewski z „Nowej Konfedera­cji” podjął z Tuskiem zasadniczą polemikę. Zarzucając szefowi Rady Europejskiej, że niepotrzebnie podkrę­ca polaryzację w polskiej polityce, nadużywa histo­rycznych symboli, a przede wszystkim niewłaściwie definiuje polskie interesy. Zdaniem Radziejewskiego perspektywa polityka z unijnego establishmentu, będą­cego dziś na kursie kolizyjnym z administracją Donalda Trumpa, stoi w sprzeczności z perspektywą polską, na­kazującą umiejętnie lawirować pomiędzy USA i Europą. Bo sama UE, wbrew temu, co głosi Tusk, nie daje żadnej gwarancji zachowania przez Polskę niepodległości.
   Co do ostatniej kwestii pewnie można się z Radziejewskim zgo­dzić. Ale tylko po przyjęciu założenia, że Tusk przedstawił podczas łódzkiego wykładu swoją koncepcję przyszłej polskiej polityki. Nic jednak nie wskazuje, aby taka była jego intencja. Tuskowi głównie zależało na uświadomieniu powagi obecnych zagrożeń. Otwarcie zresztą podkreślał wciąż kluczową rangę wspólnoty transatlantyc­kiej jako „istoty ładu światowego”. Jeśli ona słabnie, tłumaczył, to z winy jego imiennika z Waszyngtonu. Gwałtownie załamująca się geopolityczna koniunktura tym bardziej powinna więc skłaniać państwa europejskie do zacieśniania współpracy w ramach UE.
   Tusk ostrzegał przed konsekwencjami błędnej polityki. W jego wystąpieniach powracała metafora „lunatycznego pochodu” wiodącego Europę na skraj przepaści. Trochę jak w 1914 r., kiedy europejscy przywódcy wywołali Wielką Wojnę, choć żaden z nich świadomie do niej nie dążył. Symbolem współczesnego lunatyzmu jest oczywiście brytyjski premier David Cameron, który - nieświadomy skutków własnych działań - niechcący doprowa­dził do brexitu. Ale podobne ryzyko podejmują rządy w Polsce, na Węgrzech bądź we Włoszech.
   Tusk, zapewne niepotrzebnie, określił tę populistyczną falę mianem „brunatnej”, co podchwycili jego polemiści. Nie o powi­nowactwo ideologiczne tych ruchów bowiem chodzi - faktycznie czerpiących z różnych tradycji i symboli - lecz praktyczne skut­ki ich polityki, zmierzającej do osłabienia wspólnotowego me­chanizmu europejskiego. Nawet jeśli większość z tych ruchów instrumentalnie traktuje integrację, starając się odpowiedzieć na lokalne lęki i deficyty.
   W szczególnym stopniu dotyczy to Polski, która nie ma żadnych powodów ani interesu w antagonizowaniu stosunków z Unią Eu­ropejską. Kolizyjna polityka rządu PiS, najczęściej uzasadniana potrzebami symbolicznymi („wstawanie z kolan”), służy jedynie zaspokajaniu partykularnych interesów partii rządzącej, która bezprawnie skumulowała w swym ręku wszystkie ośrodki wła­dzy. I nawet jeśli wymuszone przez TSUE ostatnie wycofanie się z czystki w Sądzie Najwyższym to taktyczny odwrót od najbardziej jaskrawych przejawów tej polityki, do tej pory rząd PiS modelowo wręcz pasował do kategorii „lunatyków”.

Dyskretny urok liberalizmu
Warto jednak zauważyć, że w zarysowanej przez Tuska perspek­tywie instytucje liberalnej demokracji, o które toczy się przecież spór Warszawy z Brukselą, wcale nie są przedmiotem wyrażonej wprost idealizacji. To tylko ogólna rama systemu europejskiego, której powinniśmy się trzymać, aby pozostać lojalnym członkiem wspólnoty i tym samym zachować poczucie bezpieczeństwa. Jeśli PiS fałszywie licytowało, stawiając interesy narodowe ponad regu­łami państwa prawa, to Tusk właśnie podbił stawkę: tak naprawdę celem jest utrzymanie niepodległego państwa. I pewnie można mu zarzucić przesadne epatowanie zagrożeniami, ale to roczni­cowy kontekst narzucił tę symbolikę.
   Zwłaszcza że listopadowe święto przywołuje historię z happy endem. Sto lat temu niepodległość była dla Polaków cudem, który się zdarzył. Mieliśmy bowiem - mówił Tusk - „masę geopolitycz­nego szczęścia”. Ale i potrafiliśmy określać wspólne cele oraz pro­wadzić umiejętną dyplomację, a przede wszystkim dysponowali­śmy wytrawnym przywództwem. Te same czynniki powtórzyły się zresztą przy okazji cudu 1989 r. Nie ma więc przeszkód, aby cud nie miał się wkrótce powtórzyć. Było to jednoznaczne wezwanie, aby nie poddawać się fatalizmowi epoki schyłku liberalnego ładu, tylko mądrze go bronić.
   Mówił w Łodzi, wywołując aplauz: „To jest kwestia jakby istoty niepodległości - dlaczego chcemy być niepodlegli, dlaczego po­trzebne jest nam niepodległe i niezawisłe państwo? Po to żeby­śmy mogli być wolni. Nie ma niepodległości bez praw i wolności. Po to nam niepodległa ojczyzna, aby wolni Polacy mogli korzystać ze swoich praw i swobód”. Zaproponowana triada wolność-praworządność-niepodległość to nic innego jak próba wyprowa­dzenia opozycji ze ślepego zaułka rutynowej obrony liberalnej demokracji. Należy bowiem poszerzyć perspektywę, dociążyć ją egzystencjalnie, nadać głębszej symboliki, uwspólnotowić.
   Takie postulaty oczywiście pojawiały się już wcześniej, lecz krajowym liderom - zgranym w codziennych potyczkach, obciążonym deficytem zaufania - brakowało wiarygodności do przeprowadzenia podobnej reorientacji. Potrzebny był Tusk z jego autorytetem i prestiżem sprawowanej funkcji. W jego ostatnich wystąpieniach nie brakowało nazbyt brawurowych metafor i symbolicznych nadużyć; ze słów o „nowych bolsze­wikach” sam się zresztą wycofał. Czasem może za bardzo grał pod publiczkę. Nie można jednak redukować Tuska do roli ob­woźnego handlarza zużytych idei. Kto tak twierdzi, w ogóle nie rozumie psychologii „ludu antypisowskiego”.
   W pewnym sensie Tusk powraca do swoich politycznych korzeni. Gdańscy liberałowie jako środowisko uformowali się wokół doświadczenia solidarnościowego karnawału. Szok stanu wojennego sprawił, że zwątpili w sens rewolucyjnego radykalizmu Solidarności i zaczęli szukać nowych pojęć. Ich pierwotny liberalizm był odpowiedzią na autorytarną opresję PRL, która skłaniała do przeświadczenia - o czym pisał Gio­vanni Sartori, a Tusk jego słowa w tamtych latach przywoływał - iż „władza nieograniczona jest złowieszcza i do ścierpienia trudna; że sądy i sędziowie muszą być prawdziwie niezależny­mi; że konstytucje nie są po to, by opisywać aktualną strukturę państwa, ale mają być zespołem określonych gwarancji, które rzeczywiście powściągają i krępują dysponentów władzy”.
   Gdańskich liberałów pociągała więc na początku nie sama liberalna doktryna, lecz pragnienie wolności w jej elemen­tarnym wymiarze. Pisał z kolei sam Tusk w „Przeglądzie Po­litycznym” (1987): „(...) liberalizm traktowaliśmy nie jako program społeczno-polityczny i gospodarczy, ale jako osobo­wościową predyspozycję, styl myślenia oraz wstępny kanon zasad politycznych”.
   W ówczesnym słowniku polskiej opozycji nie było jeszcze ter­minu liberalnej demokracji. Ale Tusk pisał właśnie o tym. U swego zarania gdańszczanie byli w istocie modelowymi liberalnymi de­mokratami. Kręgiem jeszcze nieukształtowanych młodych ludzi, którzy przyjęli wolność jednostki i rządy prawa jako ogólną ramę politycznego myślenia. Nosicielami doktryny liberalnej stali się dopiero pod koniec tamtej dekady, wraz z przyjęciem wyrazistej orientacji wolnorynkowej.

Wtrącać się czy nie
W niedawnych wystąpieniach Tuska powróciła owa dawna per­spektywa. Liberalna demokracja nie jest celem samym w sobie. To jedynie stelaż, który należy poskładać na nowo, a następnie obudować konkretnymi programami. Trudno powiedzieć, czy taka była uświadomiona intencja Tuska, lecz podobne wnioski płynęły również z jego przesłuchania przed komisją śledczą do spraw Amber Gold.
   Wystąpił tam jako rzecznik przejrzystych reguł i niewchodzenia sobie w paradę poszczególnych instancji państwowych. Bronił się w ten sposób przez zarzutem braku nadzoru nad służbami, które opieszale zareagowały na wyprowadzanie pieniędzy z piramidy finansowej. „Państwo jest silne i bierze na siebie pełną odpowie­dzialność albo premier nic nie wie i się nie wtrąca” - dowodziła posłanka PiS Małgorzata Wassermann. Zdaniem Tuska jest od­wrotnie. Zdecentralizowany system z niezależną prokuraturą oczywiście też bywa niesprawny, co pokazała afera Amber Gold. To się zawsze może zdarzyć. Tylko niepoprawni utopiści bądź cyniczni populiści obiecują system pozbawiony wad. Ale warto pamiętać - mówił Tusk - że w tamtym czasie udało się rozbroić dwie inne piramidy finansowe.
   Zresztą scentralizowany system PiS też przecież dopuścił do afery GetBack. O jego nieefektywności równie mocno świad­czył zresztą… sam przebieg przesłuchania Tuska. To, jak prze­słuchiwany z łatwością rozbijał piętrowe insynuacje śledczych. A stała przecież za nimi wielka polityczno-państwowa machina, która od trzech lat szukała kompromatów na całą rodzinę Tusków.
   Z ujawnionej później afery KNF wynika też zresztą, że omnipotentne państwo wcale nie jest uczciwsze od liberalnego. Że poku­sa korupcyjna może się w nim ujawnić jeszcze mocniej. Ręczne sterowanie nie jest więc żadnym rozwiązaniem. Ogranicza wol­ności obywatelskie, niczego w zamian nie oferując.
   Nieuporządkowana i pełna luzów demokracja liberalna oczywi­ście też nie jest ideałem. I nie można się dziwić, że dotychczasowe dekorowanie nią opozycyjnych sztandarów nie dawało wielkich efektów. Nigdy nie będzie świątynią ideowych rozkoszy, lecz je­dynie przydatnym zestawem reguł pomagających ludziom lepiej funkcjonować w zbiorowości. A w czasach burzliwych, co akcen­tuje dziś Tusk, po prostu przetrwać.

W roli mentora
Ranga Donalda Tuska na krajowej scenie politycznej z miesiąca na miesiąc będzie teraz rosła. Zwłaszcza że sam unika deklaracji co do swych dalszych losów. To jedynie wzmaga napięcie, kreując dodatkowy popyt na tego polityka. Pomaga mu też wyraźna zwyż­ka jego pozycji europejskiej, widać było tę rolę choćby podczas ne­gocjacji z Wielką Brytanią w sprawie brexitu, gdzie wyszedł z cie­nia Junckera i stał się pierwszoplanowym unijnym politykiem.
   W końcu przyjdzie pewnie czas na sprecyzowanie jego przyszłej roli. Choć przedwczesne stawianie Tuska na czele opozycji może osłabić jej formalnych liderów, a to na nich spoczywa ciężar co­dziennych zmagań z PiS. Zresztą Tusk i tak raczej już nie zostanie liderem żadnej partii politycznej ani też nie będzie zabiegał o po­wrót na stanowisko premiera. Co oznacza, że błędem jest oczeki­wanie od niego nowych, szczegółowych programów i pożądanych tu i ówdzie atrakcyjnych opowieści o Polsce. Podobnie jak nie ma już powrotu do Polski Tuska z lat 2007-14, a obawy przed takim powrotem artykułuje zwłaszcza lewica.
   Zresztą Tusk nigdy nie był innowatorem. Przed laty przyczepiano liderom nieistniejącego już KLD łatkę apostołów neoliberalizmu.
Oni sami widzieli to inaczej. Obawiali się solidarnościowej utopii „trzeciej drogi”, opowiadając się za rozwiązaniami - jak twierdzili - najbardziej wtedy oczywistymi, sprawdzonymi w rozwiniętych krajach Zachodu, organicznie ukształtowanymi. Dopiero trans­formacyjny paradoks odgórnej „budowy kapitalizmu” ustawił ich w niewygodnej roli eksperymentatorów i konstruktywistów.
   Tusk w następnej odsłonie, tym razem w roli piewcy radykal­nej sanacji życia publicznego, którą przyjął po aferze Rywina, nie wypadał wiarygodnie. Był w tej kreacji fałsz, widoczny zwłaszcza na tle Jana Rokity i braci Kaczyńskich. Kandydując w2005 r. na pre­zydenta, zaczynał się ograniczać. Pisał, że do dobrego rządzenia wystarczy „moralność publiczna, zdrowy rozsądek i kultura praw­na”. Choć jeszcze popadał w tony kaznodziejskie. Ale gdy dwa lata później sięgał po władzę, i po tym nie było już śladu. Był pierwszym premierem, który tak ostentacyjnie zerwał z inteligencką misją przewodzenia ludowi. Nie dyktował żadnego kursu, nie stawiał drogowskazów. Skupił się na organizacji teraźniejszości. Przez kilka lat dawało to świetne rezultaty, w końcu się wyczerpało.
   To określa rolę Tuska w dzisiejszej polityce. Jego faktyczny dorobek pozostanie pewnie sporny. Będzie jednak trwałym symbolem elementarnej dyspozycji ideowej: otwartej, umiarkowanej i eu­ropejskiej. Wielu ją bowiem głosiło, ale nikt inny nie zapewnił jej tak długiego panowania. Mimo wszystkich błędów i dysfunkcji epoki „ciepłej wody w kranie”, które przełożyły się na wysokość pisowskiej fali w 2015 r.
   Nie zostanie już zatem przywódcą liberalnej i proeuropejskiej Polski. Prędzej patronem, w najbliższym czasie arbitrem rozstrzy­gającym wewnętrzne spory, a w dalszej przyszłości być może bę­dzie ją reprezentował w wyborach prezydenckich. Pomoże się ogarnąć i skonsolidować, ale poprowadzą już inni. To nie będzie więc powrót męża opatrznościowego na miarę Piłsudskiego albo de Gaulle’a. Sam zresztą apelował w przeddzień niepodległościo­wego święta, aby oprzeć się pokusie siodłania mu białego konia. Jeśli wróci, to po swojemu.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz