Nie ma niepodległości
bez praworządności. To hasło, pod którym Donald Tusk powraca do polskiej
polityki, oferując antypisowskiej opozycji nowy język. I jak za dawnych czasów
budzi aplauz u zwolenników oraz stawia na baczność przeciwników. Jaka rola jest
mu pisana?
Niektórzy wciąż
mają do niego żal, że zbyt łatwo uległ pokusie ucieczki z tonącego pokładu
rządzącej Platformy Obywatelskiej w 2014 r. Uważają, że przyczynił się do zwycięstwa
PiS rok później. Sam Donald Tusk w niedawnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”
odrzucał takie spekulacje. Stwierdził, że pakując się do Brukseli, już
wyczuwał nadchodzącą zmianę nastrojów: „Wiedziałem, że nie jestem wartością
dodaną w przyszłych wyborach w Polsce. Byłem symbolem przemęczenia Platformą”.
To prawda. W tamtym
czasie Tusk od dawna nie był już czarującym wodzirejem opinii publicznej. Jego
oblicze stawało się zacięte, rysy tężały, przemawiając, popadał w monotonię.
Dekadę wcześniej wyczerpanie
władzą podobnie odbijało się na fizjonomii Leszka Millera. Tamten upadający
premier faktycznie już nie miał siły walczyć, a finisz kadencji okazał się
najbardziej upokarzającym epizodem w politycznym życiu przywódcy SLD. Może
więc dobrze, że „uciekający” Tusk oszczędził sobie i swoim zwolennikom podobnie
smętnego widowiska? W końcu odchodził w glorii najwyżej wyniesionego polskiego
polityka. Mit zwycięzcy został ocalony.
I dziś procentuje. Bo stopniowo powracający do polskiego
życia publicznego Donald Tusk znów ekscytuje swoich zwolenników. Widać to było
wyraźnie podczas niedawnych Igrzysk Wolności w Łodzi. Po tym, jak emocje
pęczniały w oczekiwaniu na spóźniającego się (z pewnością nieprzypadkowo) szefa
Rady Europejskiej. I jak następnie rozładowywał napięcie swoim wystąpieniem,
godzącym patos z ironią, przestrogę z nadzieją, odpowiedzialność męża stanu z
brutalnością twardego polemisty. Reakcja audytorium? Chyba nawet w czasach
dawnej świetności Tusk nie wywoływał takiego entuzjazmu. Choć może po prostu
było to pochodną stopnia znękania zgromadzonych w Łodzi patriotów III RP po
trzech latach „dobrej zmiany”. Przecież mit Tuska jest dla nich właściwie
jedynym źródłem pokrzepienia.
Prawa, baczność!
Jak było do przewidzenia, akcja
Tuska wywołała prawicową reakcję. Prorządowe tygodniki zgodnie poświęciły byłemu
premierowi swoje okładki. „Wraca koszmar” - straszyły „Sieci”. Choć z
wydrukowanego wewnątrz artykułu wcale nie wynikało, jak to z tym powrotem
będzie. Z kolei na łamach konkurencyjnego „Do Rzeczy” okładkowy slogan „Boże,
chroń nas przed Tuskiem” ilustrował niedorzeczną wróżbę o Polsce po klęsce PiS
w 2019 r. Można się było z niej na przykład dowiedzieć, że już nazajutrz Tusk
otworzy granice, kraj zostanie zalany potężną falą muzułmańskiej imigracji,
niebotycznie więc urośnie kolejka chętnych do świadczeń z budżetu. W obliczu
trudności trzeba będzie zawiesić program 500 plus.
Obojętny pozostał za to publicysta Piotr Zaremba. Na łamach
„Rzeczpospolitej” sportretował Tuska jako postać płochą, reaktywną, zdolną
jedynie do wyczuwania społecznych nastrojów i wykorzystywania ich w doraźnych
grach politycznych. Także i tym razem ów „komiwojażer umiejący wepchnąć Polakom
dowolną tezę” co najwyżej powraca z zestawem starych trików. Nie ma więc
większego sensu wnikać w treść ostatnich wystąpień, których - jak sądzi
Zaremba - nawet sam Tusk nie traktuje serio.
Ale już Bartłomiej Radziejewski z „Nowej Konfederacji”
podjął z Tuskiem zasadniczą polemikę. Zarzucając szefowi Rady Europejskiej, że
niepotrzebnie podkręca polaryzację w polskiej polityce, nadużywa historycznych
symboli, a przede wszystkim niewłaściwie definiuje polskie interesy. Zdaniem
Radziejewskiego perspektywa polityka z unijnego establishmentu, będącego dziś
na kursie kolizyjnym z administracją Donalda Trumpa, stoi w sprzeczności z
perspektywą polską, nakazującą umiejętnie lawirować pomiędzy USA i Europą.
Bo sama UE, wbrew temu, co głosi Tusk, nie daje
żadnej gwarancji zachowania przez Polskę niepodległości.
Co do ostatniej kwestii pewnie można się z Radziejewskim
zgodzić. Ale tylko po przyjęciu założenia, że Tusk przedstawił podczas
łódzkiego wykładu swoją koncepcję przyszłej polskiej polityki. Nic jednak nie
wskazuje, aby taka była jego intencja. Tuskowi głównie zależało na
uświadomieniu powagi obecnych zagrożeń. Otwarcie zresztą podkreślał wciąż
kluczową rangę wspólnoty transatlantyckiej jako „istoty ładu światowego”.
Jeśli ona słabnie, tłumaczył, to z winy jego imiennika z Waszyngtonu.
Gwałtownie załamująca się geopolityczna koniunktura tym bardziej powinna więc
skłaniać państwa europejskie do zacieśniania współpracy w ramach UE.
Tusk ostrzegał przed konsekwencjami błędnej polityki. W
jego wystąpieniach powracała metafora „lunatycznego pochodu” wiodącego Europę
na skraj przepaści. Trochę jak w 1914 r., kiedy europejscy przywódcy wywołali
Wielką Wojnę, choć żaden z nich świadomie do niej nie dążył. Symbolem
współczesnego lunatyzmu jest oczywiście brytyjski premier David Cameron, który - nieświadomy
skutków własnych działań - niechcący doprowadził do brexitu. Ale podobne ryzyko podejmują rządy w Polsce, na Węgrzech
bądź we Włoszech.
Tusk, zapewne niepotrzebnie, określił tę populistyczną falę
mianem „brunatnej”, co podchwycili jego polemiści. Nie o powinowactwo
ideologiczne tych ruchów bowiem chodzi - faktycznie czerpiących z różnych
tradycji i symboli - lecz praktyczne skutki ich polityki, zmierzającej do
osłabienia wspólnotowego mechanizmu europejskiego. Nawet jeśli większość z
tych ruchów instrumentalnie traktuje
integrację, starając się odpowiedzieć na lokalne lęki i deficyty.
W szczególnym stopniu dotyczy to Polski, która nie ma
żadnych powodów ani interesu w antagonizowaniu stosunków z Unią Europejską.
Kolizyjna polityka rządu PiS, najczęściej uzasadniana potrzebami symbolicznymi
(„wstawanie z kolan”), służy jedynie zaspokajaniu partykularnych interesów
partii rządzącej, która bezprawnie skumulowała w swym ręku wszystkie ośrodki
władzy. I nawet jeśli wymuszone przez TSUE ostatnie wycofanie się z czystki w
Sądzie Najwyższym to taktyczny odwrót od najbardziej jaskrawych przejawów tej
polityki, do tej pory rząd PiS modelowo wręcz pasował do kategorii „lunatyków”.
Dyskretny urok liberalizmu
Warto jednak zauważyć, że w
zarysowanej przez Tuska perspektywie instytucje liberalnej demokracji, o które
toczy się przecież spór Warszawy z Brukselą, wcale nie są przedmiotem wyrażonej
wprost idealizacji. To tylko ogólna rama systemu europejskiego, której
powinniśmy się trzymać, aby pozostać lojalnym członkiem wspólnoty i tym samym
zachować poczucie bezpieczeństwa. Jeśli PiS fałszywie licytowało, stawiając
interesy narodowe ponad regułami państwa prawa, to Tusk właśnie podbił stawkę:
tak naprawdę celem jest utrzymanie niepodległego państwa. I pewnie można mu
zarzucić przesadne epatowanie zagrożeniami, ale to rocznicowy kontekst
narzucił tę symbolikę.
Zwłaszcza że listopadowe święto przywołuje historię z happy
endem. Sto lat temu niepodległość była dla Polaków cudem, który się zdarzył.
Mieliśmy bowiem - mówił Tusk - „masę geopolitycznego szczęścia”. Ale i
potrafiliśmy określać wspólne cele oraz prowadzić umiejętną dyplomację, a
przede wszystkim dysponowaliśmy wytrawnym przywództwem. Te same czynniki
powtórzyły się zresztą przy okazji cudu 1989 r. Nie ma więc przeszkód, aby cud
nie miał się wkrótce powtórzyć. Było to jednoznaczne wezwanie, aby nie poddawać
się fatalizmowi epoki schyłku liberalnego ładu, tylko mądrze go bronić.
Mówił w Łodzi, wywołując aplauz: „To jest kwestia jakby
istoty niepodległości - dlaczego chcemy być niepodlegli, dlaczego potrzebne
jest nam niepodległe i niezawisłe państwo? Po to żebyśmy mogli być wolni. Nie
ma niepodległości bez praw i wolności. Po to nam niepodległa ojczyzna, aby
wolni Polacy mogli korzystać ze swoich praw i swobód”. Zaproponowana triada
wolność-praworządność-niepodległość to nic innego jak próba wyprowadzenia
opozycji ze ślepego zaułka rutynowej obrony liberalnej demokracji. Należy
bowiem poszerzyć perspektywę, dociążyć ją egzystencjalnie, nadać głębszej
symboliki, uwspólnotowić.
Takie postulaty oczywiście pojawiały się już wcześniej,
lecz krajowym liderom - zgranym w codziennych potyczkach, obciążonym deficytem
zaufania - brakowało wiarygodności do przeprowadzenia podobnej reorientacji.
Potrzebny był Tusk z jego autorytetem i prestiżem sprawowanej funkcji. W jego
ostatnich wystąpieniach nie brakowało nazbyt brawurowych metafor i
symbolicznych nadużyć; ze słów o „nowych bolszewikach” sam się zresztą
wycofał. Czasem może za bardzo grał pod publiczkę. Nie można jednak redukować
Tuska do roli obwoźnego handlarza zużytych idei. Kto tak twierdzi, w ogóle nie
rozumie psychologii „ludu antypisowskiego”.
W pewnym sensie Tusk powraca do swoich politycznych korzeni.
Gdańscy liberałowie jako środowisko uformowali się wokół doświadczenia solidarnościowego
karnawału. Szok stanu wojennego sprawił, że zwątpili w sens rewolucyjnego
radykalizmu Solidarności i zaczęli szukać nowych pojęć. Ich pierwotny
liberalizm był odpowiedzią na autorytarną opresję PRL, która skłaniała do
przeświadczenia - o czym pisał Giovanni Sartori, a Tusk jego słowa w
tamtych latach przywoływał - iż „władza
nieograniczona jest złowieszcza i do ścierpienia trudna; że sądy i sędziowie
muszą być prawdziwie niezależnymi; że konstytucje nie są po to, by opisywać
aktualną strukturę państwa, ale mają być zespołem określonych gwarancji, które
rzeczywiście powściągają i krępują dysponentów władzy”.
Gdańskich liberałów pociągała więc na początku nie sama
liberalna doktryna, lecz pragnienie wolności w jej elementarnym wymiarze. Pisał
z kolei sam Tusk w „Przeglądzie Politycznym” (1987): „(...) liberalizm
traktowaliśmy nie jako program społeczno-polityczny i gospodarczy, ale jako
osobowościową predyspozycję, styl myślenia oraz wstępny kanon zasad
politycznych”.
W ówczesnym słowniku polskiej opozycji nie było jeszcze terminu
liberalnej demokracji. Ale Tusk pisał właśnie o tym. U swego zarania
gdańszczanie byli w istocie modelowymi liberalnymi demokratami. Kręgiem
jeszcze nieukształtowanych młodych ludzi, którzy przyjęli wolność jednostki i
rządy prawa jako ogólną ramę politycznego myślenia. Nosicielami doktryny
liberalnej stali się dopiero pod koniec tamtej dekady, wraz z przyjęciem
wyrazistej orientacji wolnorynkowej.
Wtrącać się czy nie
W niedawnych wystąpieniach Tuska
powróciła owa dawna perspektywa. Liberalna demokracja nie jest celem samym w
sobie. To jedynie stelaż, który należy poskładać na nowo, a następnie obudować
konkretnymi programami. Trudno powiedzieć, czy taka była uświadomiona intencja
Tuska, lecz podobne wnioski płynęły również z jego przesłuchania przed komisją
śledczą do spraw Amber
Gold.
Wystąpił tam jako rzecznik przejrzystych reguł i
niewchodzenia sobie w paradę poszczególnych instancji państwowych. Bronił się w
ten sposób przez zarzutem braku nadzoru nad służbami, które opieszale
zareagowały na wyprowadzanie pieniędzy z piramidy finansowej. „Państwo jest
silne i bierze na siebie pełną odpowiedzialność albo premier nic nie wie i się
nie wtrąca” - dowodziła posłanka PiS Małgorzata Wassermann. Zdaniem Tuska jest
odwrotnie. Zdecentralizowany system z niezależną prokuraturą oczywiście też
bywa niesprawny, co pokazała afera Amber Gold. To się zawsze może zdarzyć.
Tylko niepoprawni utopiści bądź cyniczni populiści obiecują system pozbawiony
wad. Ale warto pamiętać - mówił Tusk - że w tamtym czasie udało się rozbroić
dwie inne piramidy finansowe.
Zresztą scentralizowany system PiS też przecież dopuścił do
afery GetBack. O jego nieefektywności równie mocno świadczył zresztą… sam
przebieg przesłuchania Tuska. To, jak przesłuchiwany z łatwością rozbijał
piętrowe insynuacje śledczych. A stała przecież za nimi wielka
polityczno-państwowa machina, która od trzech lat szukała kompromatów na całą
rodzinę Tusków.
Z ujawnionej później afery KNF wynika też zresztą, że
omnipotentne państwo wcale nie jest uczciwsze od liberalnego. Że pokusa
korupcyjna może się w nim ujawnić jeszcze mocniej. Ręczne sterowanie nie jest więc żadnym rozwiązaniem. Ogranicza wolności
obywatelskie, niczego w zamian nie oferując.
Nieuporządkowana i pełna luzów demokracja liberalna oczywiście
też nie jest ideałem. I nie można się dziwić, że dotychczasowe dekorowanie nią
opozycyjnych sztandarów nie dawało wielkich efektów. Nigdy nie będzie świątynią
ideowych rozkoszy, lecz jedynie przydatnym zestawem reguł pomagających ludziom
lepiej funkcjonować w zbiorowości. A w czasach burzliwych, co akcentuje dziś
Tusk, po prostu przetrwać.
W roli mentora
Ranga Donalda Tuska na krajowej
scenie politycznej z miesiąca na miesiąc będzie teraz rosła. Zwłaszcza że sam
unika deklaracji co do swych dalszych losów. To jedynie wzmaga napięcie,
kreując dodatkowy popyt na tego polityka. Pomaga mu też wyraźna zwyżka jego
pozycji europejskiej, widać było tę rolę choćby podczas negocjacji z Wielką
Brytanią w sprawie brexitu,
gdzie wyszedł z cienia Junckera i stał się
pierwszoplanowym unijnym politykiem.
W końcu przyjdzie pewnie czas na sprecyzowanie jego
przyszłej roli. Choć przedwczesne stawianie Tuska na czele opozycji może
osłabić jej formalnych liderów, a to na nich spoczywa ciężar codziennych
zmagań z PiS. Zresztą Tusk i tak raczej już nie zostanie liderem żadnej partii
politycznej ani też nie będzie zabiegał o powrót na stanowisko premiera. Co
oznacza, że błędem jest oczekiwanie od niego nowych, szczegółowych programów i
pożądanych tu i ówdzie atrakcyjnych opowieści o Polsce. Podobnie jak nie ma już
powrotu do Polski Tuska z lat 2007-14, a obawy przed takim powrotem artykułuje
zwłaszcza lewica.
Zresztą Tusk nigdy nie był innowatorem. Przed laty przyczepiano
liderom nieistniejącego już KLD łatkę apostołów neoliberalizmu.
Oni sami widzieli to inaczej.
Obawiali się solidarnościowej utopii „trzeciej drogi”, opowiadając się za
rozwiązaniami - jak twierdzili - najbardziej
wtedy oczywistymi, sprawdzonymi w rozwiniętych krajach Zachodu, organicznie
ukształtowanymi. Dopiero transformacyjny paradoks odgórnej „budowy
kapitalizmu” ustawił ich w niewygodnej roli eksperymentatorów i
konstruktywistów.
Tusk w następnej odsłonie, tym razem w roli piewcy radykalnej
sanacji życia publicznego, którą przyjął po aferze Rywina, nie wypadał
wiarygodnie. Był w tej kreacji fałsz, widoczny zwłaszcza na tle Jana Rokity i
braci Kaczyńskich. Kandydując w2005 r. na prezydenta, zaczynał się ograniczać.
Pisał, że do dobrego rządzenia wystarczy „moralność publiczna, zdrowy rozsądek
i kultura prawna”. Choć jeszcze popadał w tony kaznodziejskie. Ale gdy dwa
lata później sięgał po władzę, i po tym nie było już śladu. Był pierwszym
premierem, który tak ostentacyjnie zerwał z inteligencką misją przewodzenia
ludowi. Nie dyktował żadnego kursu, nie stawiał drogowskazów. Skupił się na
organizacji teraźniejszości. Przez kilka lat dawało to świetne rezultaty, w
końcu się wyczerpało.
To określa rolę Tuska w dzisiejszej polityce. Jego faktyczny
dorobek pozostanie pewnie sporny. Będzie jednak trwałym symbolem elementarnej
dyspozycji ideowej: otwartej, umiarkowanej i europejskiej. Wielu ją bowiem
głosiło, ale nikt inny nie zapewnił jej tak długiego panowania. Mimo wszystkich
błędów i dysfunkcji epoki „ciepłej wody w kranie”, które przełożyły się na
wysokość pisowskiej fali w 2015 r.
Nie zostanie już zatem przywódcą liberalnej i
proeuropejskiej Polski. Prędzej patronem, w najbliższym czasie arbitrem
rozstrzygającym wewnętrzne spory, a w dalszej przyszłości być może będzie ją
reprezentował w wyborach prezydenckich. Pomoże się ogarnąć i skonsolidować, ale
poprowadzą już inni. To nie będzie więc powrót męża opatrznościowego na miarę
Piłsudskiego albo de Gaulle’a.
Sam zresztą apelował w przeddzień
niepodległościowego święta, aby oprzeć się pokusie siodłania mu białego konia.
Jeśli wróci, to po swojemu.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz