piątek, 1 sierpnia 2014

Jak ze sobą wytrzymać?



Macie już dość? Ja też. Co z tym zrobić'?

Jacek Żakowski

Ciągle to samo. Jakby jakaś magiczna sprężyna nie­odmiennie ciągnęła nas w tę samą mroczną otchłań nieustannie tych samych „potępieńczych swarów”, ab­surdalnych emocji, bezpłodnych dociekań i idiotycz­nych kłótni, które wciąż próbują przepoczwarzyć się w wojnę domową, ale szczęśliwie jakoś nie są w stanie. Podobnie jak niemieją się zużyć ani wyjaśnić. Wracają więc jakp ory roku, zwykle skoordynowane z cyklami wyborczymi lub gospodar­czymi, i jak tajfuny albo huragany suną z grubsza tymi samymi szlakami. Po latach znamy te szlaki na pamięć. Dość łatwo jest je wskazać.

Szlak pierwszy: paranoiczny
Żywi się głównie przekonaniem, że kluczem do zrozumienia Bardzo Ważnych Spraw są tajne knowania władzy. Zaczęło się od mitu Magdalenki, gdzie - podobno na rozkaz KGB - Wałę­sa z Kiszczakiem tak spiskowali przeciwko Polakom i Polsce, aż doprowadzili do tego, że musieliśmy odzyskać niepodle­głość. Potem na tym szlaku wyrosła przygotowana na wniosek Janusza Korwin-Mikkego (wtedy posła UPR) lista Macierewicza (wówczas szefa MSW) obnażająca straszną prawdę, że niepod­ległą Polską rządzą agenci poprzedniego reżimu.
Z tej samej bajki były późniejsze o dekadę obsesje IV RP - układ, agenci, salon - które zrodziły szaleństwo dzikiej lustracji.
Najsilniejsze wzmożenie paranoiczne wywołała katastrofa smoleńska interpretowana jako zorganizowany przez Putina i Tuska zamach na Lecha Kaczyńskiego. Najnowszym etapem tego szlaku jest afera podsłuchowa. Specyfiką szlaku parano­icznego jest zalewanie opinii publicznej bezlikiem informacji swobodnie mieszających winy z zasługami i układanych w pa­ranoiczne narracje wedle aktualnych politycznych potrzeb bez względu na fakty.


Szlak drugi: prolajf
Jego pierwszym objawem była antyaborcyjna krucjata za­początkowana w połowie lat 80., gdy do Polski dotarł „Niemy krzyk”. Pełen medycznych przekłamań i hollywoodzkich efek­tów specjalnych półgodzinny amerykański film był prezen­towany jako ultrasonograficzny obraz aborcji, podczas której płód próbuje się bronić przed atakującymi go „narzędziami zbrodni”. Pokazywany w kościołach, a po 1989 r. także w szkołach, „Niemy krzyk” upowszechnił pogląd, że płód jest czło­wiekiem od chwili poczęcia. Stworzyło to emocjonalny grunt dla fundamentalistycznej batalii skierowanej nie tylko przeciw aborcji, ale też przeciw odrzuconej przez Watykan, ale akcep­towanej przez większość katolików antykoncepcji, a potem przeciw in vitro i badaniom prenatalnym.
Wzmożenie moralne doprowadziło w 1997 r. do zakazania przez Trybunał Konstytucyjny aborcji ze wskazań społecznych. Ci, którzy mając przed oczami obrazy z „Niemego krzyku”, a w głowie watykańską doktrynę seksualną, wierzą, że płód od poczęcia jest takim samym człowiekiem jak my wszyscy, każdą formę aborcji uważają zatem za zabójstwo, więc - jak prof. Chazan - odmawiają robienia czegokolwiek, co może do niego prowadzić. I otrzymują pełne emocji wsparcie współ­wyznawców chcących „zapobiec zbrodniom”, nawet gdy po­zwala na nie „zbrodnicze prawo” sprzyjające „wyrodnym mat­kom” skłonnym „dla komfortu popełnić dzieciobójstwo”. Takie awantury wybuchają co roku.

Szlak trzeci: konserwatywno- ksenofobiczny
Po 1989 r. transformacyjne bóle zawsze wywoływały obsesje na punkcie jakichś innych. Zwykle były to mniejszości. Trady­cyjnie wywołujący niepokój: Żydzi, Niemcy, Rosjanie, masoni i homoseksualiści. Tworzący nowe zagrożenia: członkowie no­menklatury, komuniści, agenci, feministki, kosmopolici (euro- entuzjaści). Obcy: Unia Europejska, muzułmanie, zagraniczny kapitał. Wszystkie te grupy przeżywają skierowane przeciw nim okresowe krucjaty organizowane w imię obrony „trady­cyjnych wartości”, „polskiej tożsamości", „naszego dziedzic­twa” itp. Najnowszą odsłoną jest wojna Kościoła z genderem, a najbardziej spektakularnym wyrazem integrującym ten nurt są Marsze Niepodległości.

Szlak czwarty: integrystyczny
Kościół katolicki jest w Polsce największą organizacją spo­łeczną. Od 1989 r. część Kościoła chce, by stał się też najważniej­szą instytucją państwa. Integryści mają liczne sukcesy z wprowadzeniem religii do szkół na czele oraz prawem umieszczania chrześcijańskich symboli w urzędach i klasach. Ich orężem jest obwarowany sankcją karną zakaz „naruszania uczuć religij­nych” umieszczony w Kodeksie karnym z 1997 r.
Celem jest jednak ustanowienie państwa, w którym „prawo naturalne", formułowane przez władze kościelne, stoi ponad prawem stanowionym przez instytucje demokratyczne i ma obowiązywać wszystkich bez względu na przekonania. Symbo­lizował to projekt ogłoszenia Jezusa Chrystusa Królem Polski. W praktyce oznacza to niezgodę na świecką krytykę cywilizacji chrześcijańskiej, czego objawem są np. emocjonalne protesty i doniesienia do prokuratury przeciwko artystom (ostatnio przeciw „Golgota Pienie”) oraz przyznanie sobie przez Kościół prawa veta w procesie ustawodawczym, nawet gdy (jak w przy­padku antykoncepcji czy in vitro) stanowisko hierarchii jest sprzeczne z przekonaniami większości katolików.

Jaka wojna?
Od ćwierć wieku nie było w Polsce roku, w którym na jednym z tych czterech szlaków nie wybuchłaby bitwa elektryzująca media i angażująca społeczną energię. Często-jak to ma miejsce teraz - jedna bitwa nakłada się na drugą, huragany sunące pozornie różnymi szlakami zbiegają się i nawzajem wzmac­niają, a my dostajemy zadyszki, miotając się między spiskami u Sowy, heroiczną obroną życia, które mogło potrwać kilka dni, i bronieniem Boga przed argentyńskim artystą, który oskarżył chrześcijan, że nie są wierni Ewangelii.
W każdej z tych spraw przez pole bitwy przetaczają się błędne hufce polityków, kościelnych hierarchów, publicystów, ideolo­gicznych lobby. Opinia publiczna wciąż wprawia się w jakieś powszechne drżenie, ludzie w tramwajach kłócą się o to, kto bardziej szkodzi Polsce, kto ją kompromituje, z czyjego powodu trzeba będzie emigrować z kraju, kim powinni zająć się proku­ratorzy, sędziowie, a jeszcze lepiej klawisze.
Inaczej mówiąc, za każdymi razem wzbijamy się na orbity, które są przeznaczone dla fundamentalnych kryzysów, więc można odnieść wrażenie, że żyjemy w stanie permanentne­go kryzysu. Mamy już nawet specjalny, ukuty na okoliczność naszego ciągłego orbitowania termin: wojna polsko-polska.
Wojna to sprawa poważna. W zasadzie nic gorszego nie może ludzi spotkać. Ale ta nasza polsko-polska jest wojną szczególną. Przede wszystkim w tym sensie, że jest to wojna wyobrażona, która istnieje tylko w naszych głowach, emo­cjach i słowach. Brak desygnatu sprawia, że nawet ci, którzy o wojnie polsko-polskiej często piszą i mówią, nie są zgodni, co to jest za wojna. Wojna religijna? Wojna z kobietami? Wojna kulturowa? Wojna PiS z PO? Zimna wojna domowa? A może wojna cywilizacji śmierci z cywilizacją życia? Nie jest też jasne, o co by miała być ta nasza wojna. O władzę? O posady? O do­minację? O kasę? O zbawienie?
Przykro mi to powiedzieć, ale moim zdaniem w rzeczywistej Polsce żadnej wojny nie ma. Tak jak nie ma zderzenia „cywi­lizacji życia" z „cywilizacją śmierci”, bo należymy do jednej, judeochrześcijańskiej, cywilizacji, czy chodzimy do jakiegoś kościoła czy nie; tak jak nie ma żadnego wielkiego spisku, bo w Polsce każdy spisek musi się zaraz wydać; i jak nie ma wojny religijnej, bo religia nie jest i nigdy nie była dla większości Polaków ważna, choć często ważny był Kościół jako wspólnota zastępująca państwo i społeczeństwo.
W ogóle nie ma w polskiej polityce żadnego „stanu wyższej konieczności”, żadnego wielkiego dramatu, żadnej katastrofy ani żadnych śmiertelnych zagrożeń. Nie ma ich ani tu i teraz, ani na horyzoncie dającej się wyobrazić przyszłości. Ogólnie jest tak sobie. Mogłoby być lepiej, ale nie musi. Pod wieloma względami mogłoby też być gorzej, a i tak jeszcze mielibyśmy lepiej niż wiele innych społeczeństw.

Ach te oczy
Jeśli coś mnie naprawdę w polskiej polityce i debacie martwi, to poziom histerii. Histeria oznacza, że ludzie się męczą i nie­potrzebnie cierpią. Cierpią ci, którzy histeryzują, oraz ci, którzy muszą ich słuchać, a chwilowo się nimi zarażają. Z wszystkich dziś widocznych zagrożeń tylko nasza histeria może stać się dla Polski i Polaków rzeczywiście groźna. Te tajfuny emocji, cią­głych obaw, które wciąż przewalają się przez nasze głowy, debaty i media, od lat szkodzą nam bardziej niż nasi najgroźniejsi realni wrogowie. Jedni się boją wilczych oczu Tuska, drudzy stalowych oczu Kaczyńskiego, inni płonących oczu Korwina i Macierewicza, rozbieganych oczu Schetyny lub Kurskiego albo wiecznie wilgotnych oczu Gowina czy Sikorskiego. Nad nimi unoszą się zaś stalowe oczy Putina i oczy Angeli Merkel, których miękkość też może przerażać, jeśli się sądzi, że to gra pozorów. Zwłaszcza gdy ktoś potrzebuje się bać.
Polacy historycznie nauczyli się żyć we wrogiej rzeczywisto­ści. Kiedy po 1989 r. rzeczywistość stała się względnie przyja­zna i dla większości z nas stosunkowo bezpieczna, doznali­śmy czegoś w rodzaju powszechnej deprywacji sensorycznej, czyli deficytu bodźców płynących z otoczenia, który sprawia, że mózg sam zaczyna je wytwarzać. Gdyby w tych wszystkich naszych wielkich strachach, które się przez Polskę w ostatnim ćwierćwieczu przetoczyły, było choć ćwierć prawdy, Rzecz­pospolita dawno by nie istniała, wszystkim rządziłaby mafia, Berlin, Bruksela lub Kreml, nasze dzieci nie umiałyby pisać ani czytać po polsku, wszyscy Europejczycy od lat obserwujący, jak się kompromitujemy, na widok Polaka pękaliby ze śmie­chu, biskupi zostaliby dawno wymordowani, Słońce spadłoby na Ziemię i pewnie cały świat dawno by się skończył.
To nie znaczy, że nie mamy problemów. Niektóre z nich są na­wet dość poważne. Na przykład możliwy brak energii. Ale coś takiego w nas siedzi, że każdy problem wydaje się nam śmier­telnie groźną katastrofą. Może nie wszystkim, ale znacznej części. Tak się niestety składa, że w skład tej nawrotowo rozhisteryzowanej grupy wcho­dzi większość polskiej klasy gadającej - posłów, dzienni­karzy, biskupów - i że im da­lej na prawo, tym więcej jest histerii. To się daje objaśnić ogólną zasadą, że prawicowe, a zwłaszcza zachowawczo-konserwatywne skłonności idą zwykle w parze z depresyjną i lęko­wą osobowością, a w Polsce dominują postawy zachowawcze.

Zabójcze pszczoły
Kwintesencją prawicowej skłonności do histerii był słynny okrzyk Rokity „Ratunku, Niemcy mnie biją!”. Uderzająco po­dobne były awantury posła Protasiewicza na lotnisku w Mo­nachium czy histerie Wiplera. Prawica, nawet gdy jest stroną dominującą, atakującą i awanturującą się, wciąż ma (a przynaj­mniej wyraża) wrażenie, że jacyś Niemcy ją, Polskę, Polaków, katolików prześladują, prawicę atakują, biją, chcą bić, będą bili, zabiją. Biskupi powtarzają, że katolicy są w Polsce prześlado­wani jak nigdy, choć w następnym zdaniu dowodzą, że Polak to w 90 proc. katolik, więc nie bardzo wiadomo, kto by miał katolików ciemiężyć. Ale spora część Polaków w te prześlado­wania wierzy. Prawicowi publicyści nieodmiennie twierdzą, że ktoś zamyka im usta. Nawet wtedy, gdy szefem TVP jest Bronisław Wildstein, a jego koledzy kontrolują oraz zaludniają znaczną część publicznych i prywatnych mediów. Wyuczony przez wieki syndrom nieustannej ofiary nie znika bez względu na okoliczności.
Przekonanie prawicy, że nieustannie wisi nad nami jakaś katastrofa, udziela się wielu Polakom. I trudno się dziwić, nie tylko dlatego, że wszyscy mamy w kościach traumatyczną spu­ściznę, ale też dlatego, że wciąż jesteśmy przez klasę gadającą straszeni. Gdy polityka nie nadąża z dostarczaniem kolejnych polskich strachów, rozhisteryzowane umysły zawsze potrafią wymyślić lub odgrzać pozapolityczny powód do histeryzowa­nia - potwornych gimnazjalistów, pijanych kierowców, czają­cych się pedofilów, mordercze psy, zaraźliwy homoseksualizm, inwazję bluźnierstwa, holocaust nienarodzonych, zabójcze pszczoły albo cokolwiek innego, co można społeczeństwu opowiedzieć w konwencji horroru.
Pod wpływem permanentnej histerii duża część polskiego społeczeństwa, a nawet wiele ogólnie rozsądnych osób, wie­rzy, że w Polsce dzieją się jakieś straszne rzeczy, które uzasad­niają jakieś nadzwyczajne działania. Takie przekonanie jest w dużym stopniu możliwe, bo Polacy - w tym większość klasy gadającej - bardzo mało wiedzą o tym, jakie są na świecie de­mokratyczne standardy i co dzieje się winnych demokracjach.
WAnglii prawicy ani lewicy nie przyszło do głowy okupować redakcji „News of the World”, gdy w poszukiwaniu dowodów na nielegalne podsłuchiwanie przeszukiwali ją agenci Scotland Yardu. Nikt się nie dziwił aresztowaniu szefów dziennika po­dejrzanych o nielegalne podsłuchy. Nikt się nie oburzał, gdy jeden z nich został skazany na bezwzględne więzienie. I nikt poważny nie nazwałby tego zamachem na wolne media. U nas wzmożenie objęło nawet wiele zwykle wyważonych osób.

W realnym świecie
Zdenerwowałem Państwa? Jeśli tak, to przepraszam. Bo chcia­łem uspokoić. Przesłanie miało być takie, że poza naszą histe­ryczną skłonnością demokracja z grubsza wygląda właśnie tak jak w Polsce. Zawsze coś się komuś nie podoba, od czasu do cza­su ktoś coś dziwnego ujawnia, czasem policja odkryje jakąś ko­rupcyjną szajkę, często jakiś polityk powie coś bardzo głupiego, sprzeczne interesy konkurują nie zawsze całkiem czysto, ktoś próbuje na kogoś napuścić opinię publiczną, rząd czegoś nie dopa­trzy. Zdarza się nawet, że ekscen­tryczny polityk uderzy innego albo się nawali i narozrabia. Nie tylko Adolf Hitler policzkował. Wielu niemądrych lub dementywnych demokratów także.
To wszystko jest złe, ale świat ani demokracja się od tego nie kończą. Korupcja, nepotyzm, awantury, nadużywanie władzy, oszczer­stwa, błędy, przeoczenia, nieporadność władzy, karierowiczostwo, wiarołomstwo i inne paskudztwa stanowią nieodłączny element wszelkiego rodzaju realnych demokracji, od kiedy ich historie jako tako znamy. Może w Niemczech jest tego mniej niż np. we Włoszech, ale nie dużo mniej niż w Polsce. Tyle że Niem­cy inaczej to przeżywają. W innych systemach jest tego staty­stycznie więcej, choć jest to mniej widoczne. Ludzie nigdy nie dorastają do ideałów, którym mają służyć, a do polityki zawsze szło więcej cwaniaków niż osób szlachetnych. Sorry, taki mamy gatunek. Trzeba się przyzwyczaić, jak do deszczowych wakacji i bezśnieżnej gwiazdki. W realu dobrze tylko bywa.
To wszystko demokracji szkodzi, ale jej nie zagraża. Pod jed­nym warunkiem - że potrafi ona (czyli aparat państwa, elita polityczna, gadające głowy i ogół obywateli) wytworzyć jasne i sensowne reguły, których przestrzegania oczekuje od wszyst­kich i wedle których ocenia różne sytuacje. My mamy z tym kłopot. Ogólna histeria sprawia, że zbijamy się w stada, które jedne reguły wyznaczają dla siebie, a inne dla przeciwników. To też jest gatunkowa skłonność, ale w Polsce przybiera ona wstydliwie groteskowe formy histerycznego bredzenia o winie przyrodzonej innych i bezwinności swoich.
Starożytni Egipcjanie wierzyli, że histeria to robak mający swoje miejsce w dolnej części ciała, który pełznie podstępnie do głowy, wywołując konwulsje. Leczenie polegało na podsu­waniu ohydnych zapachów u góry i powabnych u dołu. Miało to skłonić robala, by wrócił na miejsce. Mądre to nie było, ale jako metafora pasuje jak ulał. Bo w istocie chodzi tylko o to, żeby emocje, które osiągnęły zbyt wysoki poziom, wróciły tam, gdzie ich miejsce. Tylko spokój może nas uratować. Nie w tym sensie, że nic nam już nie pomoże, ale w tym, że niewiele więcej nam trzeba, byśmy mieli to, czego w realnym świecie można sensownie oczekiwać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz