Macie
już dość? Ja też. Co z tym zrobić'?
Jacek Żakowski
Ciągle
to samo. Jakby jakaś magiczna sprężyna nieodmiennie ciągnęła nas w tę samą
mroczną otchłań nieustannie tych samych „potępieńczych swarów”, absurdalnych
emocji, bezpłodnych dociekań i idiotycznych kłótni, które wciąż próbują
przepoczwarzyć się w wojnę domową, ale szczęśliwie jakoś nie są w stanie.
Podobnie jak niemieją się zużyć ani wyjaśnić. Wracają więc jakp ory roku,
zwykle skoordynowane z cyklami wyborczymi lub gospodarczymi, i jak tajfuny
albo huragany suną z grubsza tymi samymi szlakami. Po latach znamy te szlaki na
pamięć. Dość łatwo jest je wskazać.
Szlak
pierwszy: paranoiczny
Żywi się głównie przekonaniem, że
kluczem do zrozumienia Bardzo Ważnych Spraw są tajne knowania władzy. Zaczęło
się od mitu Magdalenki, gdzie - podobno na rozkaz KGB - Wałęsa z Kiszczakiem
tak spiskowali przeciwko Polakom i Polsce, aż doprowadzili do tego, że
musieliśmy odzyskać niepodległość. Potem na tym szlaku wyrosła przygotowana na
wniosek Janusza Korwin-Mikkego (wtedy posła UPR) lista Macierewicza (wówczas
szefa MSW) obnażająca straszną prawdę, że niepodległą Polską rządzą agenci
poprzedniego reżimu.
Z tej samej bajki były późniejsze
o dekadę obsesje IV RP - układ, agenci, salon - które zrodziły szaleństwo
dzikiej lustracji.
Najsilniejsze wzmożenie
paranoiczne wywołała katastrofa smoleńska interpretowana jako zorganizowany
przez Putina i Tuska zamach na Lecha Kaczyńskiego. Najnowszym etapem
tego szlaku jest afera podsłuchowa. Specyfiką szlaku paranoicznego jest
zalewanie opinii publicznej bezlikiem informacji swobodnie mieszających winy z
zasługami i układanych w paranoiczne narracje wedle aktualnych politycznych
potrzeb bez względu na fakty.
Szlak drugi: prolajf
Jego pierwszym objawem była
antyaborcyjna krucjata zapoczątkowana w połowie lat 80., gdy do Polski dotarł
„Niemy krzyk”. Pełen medycznych przekłamań i hollywoodzkich efektów
specjalnych półgodzinny amerykański film był prezentowany jako
ultrasonograficzny obraz aborcji, podczas której płód próbuje się bronić przed
atakującymi go „narzędziami zbrodni”. Pokazywany w kościołach, a po 1989 r.
także w szkołach, „Niemy krzyk” upowszechnił pogląd, że płód jest człowiekiem
od chwili poczęcia. Stworzyło to emocjonalny grunt dla fundamentalistycznej
batalii skierowanej nie tylko przeciw aborcji, ale też przeciw odrzuconej przez
Watykan, ale akceptowanej przez większość katolików antykoncepcji, a potem
przeciw in vitro i badaniom prenatalnym.
Wzmożenie moralne doprowadziło w
1997 r. do zakazania przez Trybunał Konstytucyjny aborcji ze wskazań
społecznych. Ci, którzy mając przed oczami obrazy z „Niemego krzyku”, a w
głowie watykańską doktrynę seksualną, wierzą, że płód od poczęcia jest takim
samym człowiekiem jak my wszyscy, każdą formę aborcji uważają zatem za
zabójstwo, więc - jak prof. Chazan - odmawiają robienia
czegokolwiek, co może do niego prowadzić. I otrzymują pełne emocji wsparcie
współwyznawców chcących „zapobiec zbrodniom”, nawet gdy pozwala na nie
„zbrodnicze prawo” sprzyjające „wyrodnym matkom” skłonnym „dla komfortu
popełnić dzieciobójstwo”. Takie awantury wybuchają co roku.
Szlak trzeci: konserwatywno-
ksenofobiczny
Po 1989 r. transformacyjne bóle
zawsze wywoływały obsesje na punkcie jakichś innych. Zwykle były to
mniejszości. Tradycyjnie wywołujący niepokój: Żydzi, Niemcy, Rosjanie, masoni
i homoseksualiści. Tworzący nowe zagrożenia:
członkowie nomenklatury, komuniści, agenci, feministki, kosmopolici (euro-
entuzjaści). Obcy: Unia Europejska, muzułmanie, zagraniczny kapitał. Wszystkie
te grupy przeżywają skierowane przeciw nim okresowe krucjaty organizowane w
imię obrony „tradycyjnych wartości”, „polskiej tożsamości", „naszego
dziedzictwa” itp. Najnowszą odsłoną jest wojna Kościoła z genderem, a
najbardziej spektakularnym wyrazem integrującym ten nurt są Marsze
Niepodległości.
Szlak czwarty: integrystyczny
Kościół katolicki jest w Polsce
największą organizacją społeczną. Od 1989 r. część Kościoła chce, by stał się
też najważniejszą instytucją państwa. Integryści mają liczne sukcesy z wprowadzeniem
religii do szkół na czele oraz prawem umieszczania chrześcijańskich symboli w
urzędach i klasach. Ich orężem jest obwarowany sankcją karną zakaz „naruszania
uczuć religijnych” umieszczony w Kodeksie karnym z 1997 r.
Celem jest jednak ustanowienie
państwa, w którym „prawo naturalne", formułowane przez władze kościelne,
stoi ponad prawem stanowionym przez instytucje demokratyczne i ma obowiązywać
wszystkich bez względu na przekonania. Symbolizował to projekt ogłoszenia
Jezusa Chrystusa Królem Polski. W praktyce oznacza to niezgodę na świecką
krytykę cywilizacji chrześcijańskiej, czego objawem są np. emocjonalne protesty
i doniesienia do prokuratury przeciwko artystom (ostatnio przeciw „Golgota
Pienie”) oraz przyznanie sobie przez Kościół prawa veta w procesie
ustawodawczym, nawet gdy (jak w przypadku antykoncepcji czy in vitro) stanowisko hierarchii jest sprzeczne z przekonaniami
większości katolików.
Jaka wojna?
Od ćwierć wieku nie było w Polsce
roku, w którym na jednym z tych czterech szlaków nie wybuchłaby bitwa
elektryzująca media i angażująca społeczną energię. Często-jak to ma miejsce
teraz - jedna bitwa nakłada się na drugą, huragany sunące pozornie różnymi
szlakami zbiegają się i nawzajem wzmacniają, a my dostajemy zadyszki, miotając
się między spiskami u Sowy, heroiczną obroną życia, które mogło potrwać kilka
dni, i bronieniem Boga przed argentyńskim artystą, który oskarżył chrześcijan,
że nie są wierni Ewangelii.
W każdej z tych spraw przez pole
bitwy przetaczają się błędne hufce polityków, kościelnych hierarchów,
publicystów, ideologicznych lobby. Opinia publiczna wciąż wprawia się w jakieś
powszechne drżenie, ludzie w tramwajach kłócą się o to, kto bardziej szkodzi Polsce, kto ją kompromituje, z czyjego powodu
trzeba będzie emigrować z kraju, kim powinni zająć się prokuratorzy,
sędziowie, a jeszcze lepiej klawisze.
Inaczej mówiąc, za każdymi razem
wzbijamy się na orbity, które są przeznaczone dla fundamentalnych kryzysów,
więc można odnieść wrażenie, że żyjemy w stanie permanentnego kryzysu. Mamy
już nawet specjalny, ukuty na okoliczność naszego ciągłego orbitowania termin:
wojna polsko-polska.
Wojna to sprawa poważna. W
zasadzie nic gorszego nie może ludzi spotkać. Ale ta nasza polsko-polska jest
wojną szczególną. Przede wszystkim w tym sensie, że jest to wojna wyobrażona,
która istnieje tylko w naszych głowach, emocjach i słowach. Brak desygnatu
sprawia, że nawet ci, którzy o wojnie polsko-polskiej często piszą i mówią, nie
są zgodni, co to jest za wojna. Wojna religijna? Wojna z kobietami? Wojna
kulturowa? Wojna PiS z PO? Zimna wojna domowa? A może wojna cywilizacji śmierci
z cywilizacją życia? Nie jest też jasne, o co by miała być ta nasza wojna. O
władzę? O posady? O dominację? O kasę? O zbawienie?
Przykro mi to powiedzieć, ale moim
zdaniem w rzeczywistej Polsce żadnej wojny nie ma. Tak jak nie ma zderzenia
„cywilizacji życia" z „cywilizacją śmierci”, bo należymy do jednej,
judeochrześcijańskiej, cywilizacji, czy chodzimy do jakiegoś kościoła czy nie;
tak jak nie ma żadnego wielkiego spisku, bo w Polsce każdy spisek musi się
zaraz wydać; i jak nie ma wojny religijnej, bo religia nie jest i nigdy nie
była dla większości Polaków ważna, choć często ważny był Kościół jako wspólnota
zastępująca państwo i społeczeństwo.
W ogóle nie ma w polskiej polityce
żadnego „stanu wyższej konieczności”, żadnego wielkiego dramatu, żadnej
katastrofy ani żadnych śmiertelnych zagrożeń. Nie ma ich ani tu i teraz, ani na
horyzoncie dającej się wyobrazić przyszłości. Ogólnie jest tak sobie. Mogłoby
być lepiej, ale nie musi. Pod wieloma względami mogłoby też być gorzej, a i tak
jeszcze mielibyśmy lepiej niż wiele innych społeczeństw.
Ach te oczy
Jeśli coś mnie naprawdę w polskiej
polityce i debacie martwi, to poziom histerii. Histeria oznacza, że ludzie się
męczą i niepotrzebnie cierpią. Cierpią ci, którzy histeryzują, oraz ci, którzy
muszą ich słuchać, a chwilowo się nimi zarażają. Z wszystkich dziś widocznych zagrożeń
tylko nasza histeria może stać się dla Polski i Polaków rzeczywiście groźna. Te
tajfuny emocji, ciągłych obaw, które wciąż przewalają się przez nasze głowy,
debaty i media, od lat szkodzą nam bardziej niż nasi najgroźniejsi realni
wrogowie. Jedni się boją wilczych oczu Tuska, drudzy stalowych oczu
Kaczyńskiego, inni płonących oczu Korwina i Macierewicza, rozbieganych oczu
Schetyny lub Kurskiego albo wiecznie wilgotnych oczu Gowina czy Sikorskiego.
Nad nimi unoszą się zaś stalowe oczy Putina i oczy
Angeli Merkel, których miękkość też może przerażać, jeśli się sądzi, że to
gra pozorów. Zwłaszcza gdy ktoś potrzebuje się bać.
Polacy historycznie nauczyli się
żyć we wrogiej rzeczywistości. Kiedy po 1989 r. rzeczywistość stała się
względnie przyjazna i dla większości z nas stosunkowo bezpieczna, doznaliśmy
czegoś w rodzaju powszechnej deprywacji sensorycznej, czyli deficytu bodźców
płynących z otoczenia, który sprawia, że mózg sam zaczyna je wytwarzać. Gdyby w
tych wszystkich naszych wielkich strachach, które się przez Polskę w ostatnim
ćwierćwieczu przetoczyły, było choć ćwierć prawdy, Rzeczpospolita dawno by nie
istniała, wszystkim rządziłaby mafia, Berlin, Bruksela lub Kreml, nasze dzieci
nie umiałyby pisać ani czytać po polsku, wszyscy Europejczycy od lat
obserwujący, jak się kompromitujemy, na widok Polaka pękaliby ze śmiechu,
biskupi zostaliby dawno wymordowani, Słońce spadłoby na Ziemię i pewnie cały
świat dawno by się skończył.
To nie znaczy, że nie mamy
problemów. Niektóre z nich są nawet dość poważne. Na przykład możliwy brak
energii. Ale coś takiego w nas siedzi, że każdy problem wydaje się nam śmiertelnie
groźną katastrofą. Może nie wszystkim, ale znacznej części. Tak się niestety
składa, że w skład tej nawrotowo rozhisteryzowanej grupy wchodzi większość
polskiej klasy gadającej - posłów, dziennikarzy, biskupów - i że im dalej na
prawo, tym więcej jest histerii. To się daje objaśnić ogólną zasadą, że
prawicowe, a zwłaszcza zachowawczo-konserwatywne skłonności idą zwykle w parze
z depresyjną i lękową osobowością, a w Polsce dominują postawy zachowawcze.
Zabójcze pszczoły
Kwintesencją prawicowej skłonności
do histerii był słynny okrzyk Rokity „Ratunku, Niemcy mnie biją!”. Uderzająco
podobne były awantury posła Protasiewicza na lotnisku w Monachium czy
histerie Wiplera. Prawica, nawet gdy jest stroną dominującą, atakującą i
awanturującą się, wciąż ma (a przynajmniej wyraża) wrażenie, że jacyś Niemcy
ją, Polskę, Polaków, katolików prześladują, prawicę atakują, biją, chcą bić,
będą bili, zabiją. Biskupi powtarzają, że katolicy są w Polsce prześladowani
jak nigdy, choć w następnym zdaniu dowodzą, że Polak to w 90 proc. katolik,
więc nie bardzo wiadomo, kto by miał katolików ciemiężyć. Ale spora część
Polaków w te prześladowania wierzy. Prawicowi publicyści nieodmiennie
twierdzą, że ktoś zamyka im usta. Nawet wtedy, gdy szefem TVP jest Bronisław Wildstein, a jego koledzy kontrolują oraz
zaludniają znaczną część publicznych i prywatnych mediów. Wyuczony przez wieki
syndrom nieustannej ofiary nie znika bez względu na okoliczności.
Przekonanie prawicy, że
nieustannie wisi nad nami jakaś katastrofa, udziela się wielu Polakom. I trudno
się dziwić, nie tylko dlatego, że wszyscy mamy w kościach traumatyczną spuściznę,
ale też dlatego, że wciąż jesteśmy przez klasę gadającą straszeni. Gdy polityka
nie nadąża z dostarczaniem kolejnych polskich strachów, rozhisteryzowane umysły
zawsze potrafią wymyślić lub odgrzać pozapolityczny powód do histeryzowania -
potwornych gimnazjalistów, pijanych kierowców, czających się pedofilów,
mordercze psy, zaraźliwy homoseksualizm, inwazję bluźnierstwa, holocaust
nienarodzonych, zabójcze pszczoły albo cokolwiek innego, co można społeczeństwu
opowiedzieć w konwencji horroru.
Pod wpływem permanentnej histerii
duża część polskiego społeczeństwa, a nawet wiele ogólnie rozsądnych osób, wierzy,
że w Polsce dzieją się jakieś straszne rzeczy, które uzasadniają jakieś
nadzwyczajne działania. Takie przekonanie jest w dużym stopniu możliwe, bo
Polacy - w tym większość klasy gadającej - bardzo mało wiedzą o tym, jakie są
na świecie demokratyczne standardy i co dzieje się winnych demokracjach.
WAnglii prawicy ani lewicy nie
przyszło do głowy okupować redakcji „News of the World”, gdy
w poszukiwaniu dowodów na nielegalne podsłuchiwanie przeszukiwali ją agenci
Scotland Yardu. Nikt się nie dziwił aresztowaniu szefów dziennika podejrzanych
o nielegalne podsłuchy. Nikt się nie oburzał, gdy jeden z nich został skazany
na bezwzględne więzienie. I nikt poważny nie nazwałby tego zamachem na wolne
media. U nas wzmożenie objęło nawet wiele zwykle wyważonych osób.
W realnym świecie
Zdenerwowałem Państwa? Jeśli tak,
to przepraszam. Bo chciałem uspokoić. Przesłanie miało być takie, że poza
naszą histeryczną skłonnością demokracja z grubsza wygląda właśnie tak jak w
Polsce. Zawsze coś się komuś nie podoba, od czasu do czasu ktoś coś dziwnego
ujawnia, czasem policja odkryje jakąś korupcyjną szajkę, często jakiś polityk
powie coś bardzo głupiego, sprzeczne interesy konkurują nie zawsze całkiem
czysto, ktoś próbuje na kogoś napuścić opinię
publiczną, rząd czegoś nie dopatrzy. Zdarza się nawet, że ekscentryczny
polityk uderzy innego albo się nawali i narozrabia. Nie tylko Adolf Hitler
policzkował. Wielu niemądrych lub dementywnych demokratów także.
To wszystko jest złe, ale świat
ani demokracja się od tego nie kończą. Korupcja, nepotyzm, awantury,
nadużywanie władzy, oszczerstwa, błędy, przeoczenia, nieporadność władzy, karierowiczostwo,
wiarołomstwo i inne paskudztwa stanowią nieodłączny element wszelkiego rodzaju
realnych demokracji, od kiedy ich historie jako tako znamy. Może w Niemczech
jest tego mniej niż np. we Włoszech, ale nie dużo mniej niż w Polsce. Tyle że
Niemcy inaczej to przeżywają. W innych systemach jest tego statystycznie więcej,
choć jest to mniej widoczne. Ludzie nigdy nie dorastają do ideałów, którym mają
służyć, a do polityki zawsze szło więcej cwaniaków niż osób szlachetnych.
Sorry, taki mamy gatunek. Trzeba się przyzwyczaić, jak do deszczowych wakacji i
bezśnieżnej gwiazdki. W realu dobrze tylko bywa.
To wszystko demokracji szkodzi,
ale jej nie zagraża. Pod jednym warunkiem - że potrafi ona (czyli aparat
państwa, elita polityczna, gadające głowy i ogół obywateli) wytworzyć jasne i
sensowne reguły, których przestrzegania oczekuje od wszystkich i wedle których
ocenia różne sytuacje. My mamy z tym kłopot. Ogólna histeria sprawia, że
zbijamy się w stada, które jedne reguły wyznaczają dla siebie, a inne dla
przeciwników. To też jest gatunkowa skłonność, ale w Polsce przybiera ona
wstydliwie groteskowe formy histerycznego bredzenia o winie przyrodzonej innych
i bezwinności swoich.
Starożytni Egipcjanie wierzyli, że
histeria to robak mający swoje miejsce w dolnej części ciała, który pełznie
podstępnie do głowy, wywołując konwulsje. Leczenie polegało na podsuwaniu
ohydnych zapachów u góry i powabnych u dołu. Miało to skłonić robala, by wrócił
na miejsce. Mądre to nie było, ale jako metafora pasuje jak ulał. Bo w istocie
chodzi tylko o to, żeby emocje, które osiągnęły zbyt wysoki poziom, wróciły
tam, gdzie ich miejsce. Tylko spokój może nas uratować. Nie w tym sensie, że
nic nam już nie pomoże, ale w tym, że niewiele więcej nam trzeba, byśmy mieli
to, czego w realnym świecie można sensownie oczekiwać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz