Aneks do raportu WSI
w wersji, którą otrzymałem, nie ujrzy światła dziennego dopóty, dopóki będę
prezydentem - powiedział mi nieoficjalnie w grudniu 2007 r. Lech Kaczyński.
MARCIN DZIERŻANOWSKI
Prezydent
dodawał: - Antoni Macierewicz ma jedną przypadłość: nie odróżnia swoich
interpretacji od faktów, a tez publicystycznych od twardych dowodów.
Przeprowadzałem z nim wówczas wywiad
do „Wprost”, ale prezydent zastrzegł, że mówi mi to poza protokołem. W wersji
autoryzowanej, która ukazała się drukiem, użył bardziej oględnych słów: „Antoni
Macierewicz czasami formułuje tezy zbyt daleko idące w stosunku do faktów,
którymi dysponuje. Mówię mu to w twarz, więc mogę powtórzyć publicznie”.
Ta ocena w ustach wywodzącej się z
PiS głowy państwa brzmiała wówczas dość szokująco i wywołała liczne komentarze.
Dopytywaliśmy więc zdziwieni: „I dlatego powierzył mu pan zadanie pisania
raportu o WSI?”
Prezydent odpowiadał: „Mimo wspomnianych
wad Macierewicz ma podstawową zaletę: jest całkowicie odporny na wdzięki
przeuroczych oficerów WSI i nigdy nie ulega
żadnym naciskom. Dlatego w odsłanianiu patologii wojskowych służb specjalnych
okazał się niezastąpiony”.
Prezydent rzeczywiście nie
opublikował aneksu ani w pierwotnej, ani w żadnej innej wersji. Później
krytycznie się wypowiadał o samym aneksie. W dodatku to, co publikuje „Wprost”
w stu procentach po - twierdza, że miał rację. Dlatego dziś można już
przytoczyć jego opinię w pełnej formie.
Po jego śmierci aneksu nie
opublikował też, rzecz jasna, jego następca Bronisław Komorowski. Jeszcze za
życia Kaczyńskiego przekonywał, że opublikowanie raportu o likwidacji WSI było
„ekscesem bez precedensu”. I pierwszym przypadkiem, kiedy rząd ujawnia własne
służby. Komorowski,
już wówczas jeden z potencjalnych
kandydatów PO na prezydenta, sugerował, że znaczna część aneksu ma być
wymierzona w niego jako w konkurenta Kaczyńskiego.
PROBLEM KACZYŃSKIEGO
Oba dokumenty (raport i aneks) to
dzieło Antoniego Macierewicza, w czasach rządów PiS szefa Służby Kontrwywiadu
Wojskowego i przewodniczącego komisji weryfikującej WSI. Raport (w przeciwieństwie
do aneksu) ujrzał jednak światło dzienne w lutym 2007 r. Jego ogłoszenie w
Monitorze Polskim zakończyło się zresztą skandalem - okazało się, że
Macierewicz ujawnia m.in. aktywnych polskich agentów działających za granicą
oraz szczegóły przeprowadzanych przez nich tajnych operacji. W czerwcu 2008 r.
publikację raportu w takiej wersji skrytykował Trybunał Konstytucyjny.
Sędziowie uznali, że osoby wymienione w dokumencie Macierewicza nie miały
możliwości złożenia wyjaśnień ani odwołania się od dotyczących ich osądów
komisji weryfikacyjnej.
Oficjalnie do dziś nie wiadomo, co
zawiera przygotowany przez Macierewicza siedem lat temu aneks. Teoretycznie
miało to być tylko uzupełnienie do raportu. Tyle że słowo „uzupełnienie” nie
jest tu najtrafniejsze: aneks był ponad dwa razy obszerniejszy od
zasadniczego dokumentu, miał też zawierać bardziej porażające materiały. Z
nieoficjalnych przecieków wynikało, że oprócz Bronisława Komorowskiego obciąża
on czołowych biznesmenów, których PiS kreował na oligarchów - m.in. Ryszarda
Krauzego i Jana Kulczyka.
Jesienią 2007 r. PiS przegrał
wybory. Władzę w kraju obejmowała Platforma, choć jeszcze przez co najmniej
trzy lata prezydentem miał być Lech Kaczyński.
W kręgach PiS powstało pytanie, co
zrobić z aneksem. Zgodnie z procedurami dokument wprawdzie odtajniał
prezydent, ale upubliczniał premier. Tymczasem aneks trafił na biurko Lecha
Kaczyńskiego w listopadzie 2007 r., na kilkanaście dni przed tym, jak fotel
premiera miał objąć Donald Tusk. Wiadomo było, że lider PO raczej nie zechce
opublikować kontrowersyjnego aneksu. W tej sytuacji opinia publiczna
spodziewała się, że w ostatnich dniach urzędowania zrobi to odchodzący szef
rządu Jarosław Kaczyński. Nie zrobił tego, bo jego brat, prezydent, nie
odtajnił raportu.
ZBIÓR HAKÓW
Ale to nie koniec zamieszania z
wytworzonym przez ludzi Macierewicza kontrowersyjnym dokumentem. Dzięki
odpowiednim procedurom prawnym po przejęciu władzy przez PO PiS utrzymał
komisję weryfikacyjną. Na jej czele zamiast Macierewicza stanął Jan Olszewski,
który natychmiast wywiózł akta dotyczące WSI z siedziby Służby Kontrwywiadu
Wojskowego do Kancelarii Prezydenta. Dzięki temu wrażliwe dokumenty pozostały
w rękach ludzi PiS. Ta sytuacja trwała przez kilka miesięcy.
Tyle że 30 czerwca 2008 r.
kierowana przez Olszewskiego komisja weryfikacyjna uległa rozwiązaniu. Wydawało
się, że wtedy archiwa będą już musiały wrócić do SKW. Wróciły, ale nie
wszystkie.
Rozwiązano to za pomocą sprytnego kruczka
prawnego: dzień przed przekazaniem materiałów do SKW prezydent wystosował do
Jana Olszewskiego tajne pismo. Zażądał w nim przekazania zeznań „żołnierzy WSI,
pracowników i osób trzecich”. Uzasadniał, że będą one mu potrzebne do dalszych
prac nad aneksem oraz § wpłyną na ocenę aneksu, który teoretycznie ciągle
czekał na swoją publikację. Olszewski w ciągu kilku godzin spełnił to życzenie.
Nocą nieoznakowane furgonetki w dwóch skrzyniach przewiozły dokumenty z Biura Bezpieczeństwa
Narodowego przy Karowej do Kancelarii Prezydenta przy Wiejskiej. 5
O JAKIE PAPIERY CHODZIŁO?
W trakcie swoich prac komisja
wytworzyła ogromny materiał związany z przesłuchaniami. Było to 150 tzw.
jednostek archiwalnych: protokoły z zeznań oraz dyski audio i wideo, na których
weryfikatorzy rejestrowali składane przed nimi wyjaśnienia. Nie tylko zresztą
weryfikowanych funkcjonariuszy - członkowie komisji przesłuchiwali m.in.
skazanego w aferze FOZZ Grzegorza Żemka czy byłego szefa MON Jerzego Szmajdzińskiego. Tego ostatniego przesłuchiwał
osobiście Macierewicz. Krytyczni wobec PiS politycy mówili, że materiały
wytworzone przez komisję to „zbiór haków”.
Jednak PiS oraz współpracownicy
prezydenta, choć niekiedy przyznają, że Macierewicz popełnił błędy, do dziś
bronią podstawowych tez jego raportu. - WSI nie zostały poddane realnej
zewnętrznej kontroli i weryfikacji w wolnej Polsce.
Dopiero raport Macierewicza
konkretnie, wymieniając nazwiska, ujawnił, że jeszcze w 2006 r. w WSI pracowało
ok. 300 oficerów, którzy z kontrwywiadowczego punktu widzenia stanowili grupę
podwyższonego ryzyka - przekonywał niedawno w rozmowie z „Wprost” prof. Andrzej Zybertowicz, który był ekspertem komisji
weryfikacyjnej WSI. - Były błędy w konstrukcji raportu, w faktografii i
hipotezach. Ale samo odsłonięcie, przez podanie konkretnych nazwisk, skali zagrożenia wywiadowczego ze strony Rosji i rażących
zaniedbań w WSI było korzyścią większą niż wszystkie straty. Były potem
sygnały, że szkoleni przez służby ZSRR mieli problemy ze znalezieniem pracy w cywilnym
biznesie. To oznacza, że pewien impuls kontrwywiadowczy zadziałał. To dobrze,
że grupa podwyższonego ryzyka została odsunięta na margines. I że nie ma jej w
rdzeniu państwa, jakim są służby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz