poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Gowin mięsożerca



To prawicowiec przyszłości. Jako jedyny może współpracować jednocześnie z Solidarną Polską, PiS, narodowcami i Korwin-Mikkem. Pytanie tylko, kim jest on sam?

Dla tych wszystkich, którzy mogliby nie wiedzieć, gdzie aktualnie znaj­duje się Jarosław Gowin na swojej oportunistycznej zjeżdżalni-pro­wadzącej tego dawnego ucznia Tischnera i Turowicza ku integryzmowi - kilka cytatów z jego ostatnich wypowiedzi. „Teraz się straszy mariażem Jarosława Kaczyńskiego i Korwin-Mikkego”. „Dla mnie koalicja sięgająca od PiS do KNP, a nawet prawicy narodowej, jest programowo najbardziej naturalna”. „W Krakowie nasza współpraca z KNP układa się obiecująco. Na szczeblu sejmików będziemy tworzyć koalicję z PiS i Solidarną Polską, ale już na szczeblu po­wiatów chciałbym, żebyśmy w niektórych miejscach utworzyli koalicję z KNP, w innych być może z SP i Ruchem Na­rodowym”. „Jestem zwierzęciem mięso­żernym. Władza to mięso polityki. Chciał­bym jeszcze kiedyś być członkiem rządu. To fascynujące doświadczenie". Obiecuje, że jak dojdzie do władzy, zlikwiduje tęczę na warszawskim pl. Zbawiciela. Staje się bardziej pisowski niż sam PiS.
W eurosceptycyzmie, w atakach na Unię, w obyczajowym i religijnym integryzmie, w otwarciu na narodowców, Gowin staje się coraz bardziej radykalny. On i jego najbliżsi polityczni przyjaciele przelicytowują nie tylko dawne Porozu­mienie Centrum czy AWS (one wedle dzi­siejszych prawicowych standardów mogą się jawić jako lewactwo), ale już samego Kaczyńskiego, który oficjalnie od naro­dowców czy Korwina stroni. To przelicy­towanie dzisiejszego PiS, a nawet ściganie się na twardość i czystość narodowej, pra­wicowej, katolickiej doktryny z tak wyma­gającymi zawodnikami, jak Marek Jurek, Artur Zawisza czy Korwin-Mikke.

Po co Kaczyńskiemu Gowin?
Wszystkim obserwatorom polskiej po­lityki znana jest doktryna prezesa - doci­skanie do prawej ściany, żeby „na prawo od nas’’ nie wyrósł konkurent. Nawet kampanię lustracyjną przeciwko Wałęsie w 1992 r., z marszem na Belweder i pa­leniem kukły „ruskiego agenta Bolka”, Jarosław Kaczyński rozpoczął zupełnie na zimno. Dopiero wówczas, kiedy Jan Olszewski zaczął na swoich lustracyjnych osiągnięciach budować konkurencyjną dla Porozumienia Centrum prawicową for­mację - Ruch Odbudowy Polski, Kaczyń­ski podjął decyzję o własnej lustracyjnej kampanii, która zasłoniłaby Olszewskie­go. Opisał to szczegółowo Ludwik Dorn w rozmowie z Robertem Krasowskim wywiad rzeka „Anatomia słabości”). Nie miało to nic wspólnego z lustracyjnym fanatyzmem, Kaczyński nigdy nie uważał Wałęsy za „ruskiego agenta", a tylko bał się, że Olszewski zabierze mu elektorat i partię. Więc nie miał żadnych skrupułów przed sfanatyzowaniem prawicowej młodzieży i kombatantów.
Także dzisiaj prezes woli mieć tego no­wego, twardo prawicowego mięsożercę Gowina w tylnych ławach sejmowych PiS. Samotnego - bo Paweł Kowal czy Jacek Żalek nie będą wobec niego bardziej lojalni, niż byli wobec swoich wcześniejszych, o wiele potężniejszych liderów - a nie budującego alternatywę na prawo od PiS. Choćby paroprocentową, ale zawsze mo­gącą groźnie urosnąć, kiedy na przykład Kaczyńskiemu po raz kolejny wymknie się „prawie pewne” zwycięstwo.
Jak słusznie zauważył niedawno Rafał Matyja, wnikliwy znawca prawej strony polskiej sceny politycznej, „to co widzieli­śmy przez ostatnie tygodnie, to nie żadne zjednoczenie prawicy, ale eliminacja Ziobry i Gowina z przyszłorocznych prezy­denckich wyborów”. Jarosław Kaczyński zastanawiał się, jaką cenę musi zapła­cić za to, aby Ziobro i Gowin, albo jeden z nich, nie odebrali znaczącej liczby pra­wicowych głosów słabemu kandydatowi PiS, jaki zostanie wystawiony w tych wybo­rach. I zdecydował się na zapłacenie ceny niewygórowanej. Pozwalając Gowinowi i Ziobrze przeżyć na listach PiS i mieć na­wet poczucie, że kiedyś mogą dożyć mo­mentu sukcesji na prawicy. O ile bowiem politycznie z Kaczyńskim nie mają szans, to w sukurs przychodzi im czysta biologia. Są od Kaczyńskiego o pokolenie młodsi.
Za tę cenę Kaczyński otrzymuje też pre­mię za zjednoczenie, a także za „zdolność do okazania łaski pokonanym". Nawet je­śli wyniesie ona tylko parę procent głosów w wyborach do sejmików wojewódzkich jesienią tego roku czy do Sejmu rok później - może od tego zależeć władza. Najpierw rządy PiS w kilku województwach, potem w całym kraju.
No i jest jeszcze jeden pożytek, jaki może mieć prezes z Gowina. W czasie „jednoczenia prawicy” Kaczyński uczy­nił złośliwą aluzję do Ziobry, mówiąc, że nie mogą liczyć na nagrodę ci, którzy rozbijają partię. Z tego samego powodu na relatywnie większą nagrodę od szefa PiS może liczyć Gowin, bo on rozbijał partię, ale konkurencyjną, PO. Co więcej, wciąż czyni aluzje do „moich licznych przyjaciół w Platformie, z którymi rozmawiam”, tak­że do aktywów pozostawionych przez sie­bie w Ministerstwie Sprawiedliwości oraz do konserwatystów z klubu PO, których mógłby z partii wyciągnąć, kiedy po wybo­rach 2015 r. od paru głosów może zależeć to, czy Polską będzie rządził Kaczyński czy Tusk. I w jakiej koalicji. A są w Platformie tacy politycy, którym np. koalicję z „bez­bożną lewicą” zaakceptować będzie bar­dzo trudno. Z bezpośrednim przejściem do Kaczyńskiego mieliby kłopoty. Wolno­rynkowy i konserwatywny Gowin może się okazać wygodną stacją przesiadkową.
Przewodniczący NSZZ Solidarność Piotr Duda napisał do Kaczyńskiego list otwarty, w którym niepokoi się jego koalicją z Go- winem. Nie wie, jak pogodzić obietnice, które sam Kaczyński i jego ludzie składają dziś związkowcom w zamian za wybor­cze poparcie - etaty dla wszystkich, ob­niżenie wieku emerytalnego, rozliczenie (lustracyjne i podatkowe) polskiego pry­watnego biznesu - z obecnością Gowina na listach Prawa i Sprawiedliwości. Go­win bowiem w tym samym czasie składa obietnice tak samo radykalne i tak samo bez pokrycia, ale nie związkowcom, tylko pracodawcom i prywatnemu biznesowi. Jedną z tych obietnic jest ukrócenie potęgi związkowców. Odpowiedzi Duda żadnej od Kaczyńskiego nie dostał, co tylko po­twierdza, że posiadanie w swojej stajni thatcherysty Gowina pozwoli Kaczyń­skiemu wszelkie swoje programowe hasła i obietnice traktować swobodnie. Tak samo swobodnie jak potraktował kiedyś hasło „Polska Solidarna”, dzięki któremu zdobył władzę w 2005 r.
Sam Gowin odpowiada na zarzuty o brak jakichkolwiek związków pomiędzy jego thatcheryzmem i solidaryzmem Ka­czyńskiego walczącego o władzę, banała­mi na temat „mojej zdolności do negocja­cji i zawierania mądrych kompromisów”.
Kompromis Gowina z Kaczyńskim to dziś kompromis, jaki może zawrzeć mrówka ze słoniem trzymającym łapę nad głową owada. Ktoś, kto tak dalece lekceważy wła­sny program, kiedy jeszcze nie ma władzy, kiedy już ją dostanie, będzie absolutnym cynikiem. Ale świeżo odkryty przez czło­wieka o całkowicie świeckich politycznych ambicjach katolicki integryzm, thatcheryzm w miarę potrzeb wymieniany na so­lidaryzm, nowy eurosceptycyzm Gowina adresowany do młodych narodowców i wyborców KNP - to wszystko jest cena, jaką ten mięsożerca postanowił zapłacić, żeby ustawić się w długiej kolejce kandy­datów do sukcesji po Kaczyńskim jako li­derze prawicy.

Po co Gowinowi fundamentalizm?
Żeby jednak liczyć się kiedyś w szekspi­rowskim starciu o sukcesję po Kaczyńskim na polskiej prawicy („Król Lear”, „Kroniki królewskie” - Szekspir miał wręcz obse­sję, jeśli chodzi o przedstawianie sukcesji do tronu jako głównego napędu politycz­nych ambicji), trzeba aby taki pretendent został uznany za „swego” przez prawico­wy elektorat. Co dla Gowina jest o tyle wy­magającym wyzwaniem, że ten elektorat znajduje się dziś w wyjątkowo fatalnym, sfanatyzowanym stanie.
Ziobro miałby z tym mniejsze kłopoty, budował IV RR wykańczał elity i układ bez większych samoograniczeń prawnych, proceduralnych, etycznych. Obciążałoby go jedynie dzielenie prawicy, czyli nieuda­na próba samodzielności, z której właśnie zrezygnował, wracając do Kaczyńskiego z podkulonym ogonem. Gowin ma sytu­ację trudniejszą. I żeby liczyć się w oczach prawicowego elektoratu sięgającego od umiarkowanych nostalgików Lecha Kaczyńskiego po korwinistów i narodow­ców, musi o wiele bardziej się postarać. Po­trzebował namaszczenia na listach Prawa i Sprawiedliwości, właśnie je otrzymał. Ale to nie wystarczy.
Mimo że w swoim nowym wcieleniu prawicowego mięsożercy nie ma już żad­nych ograniczeń, Gowina nadal poważnie obciąża wiele elementów jego biografii. Po pierwsze, platformerska przeszłość i imponująca kariera pod Tuskiem, dla którego także chciał robić wszystko. Łącz­nie z zastąpieniem swego przyjaciela Ro­kity, kiedy Tusk, po politycznej likwidacji premiera z Krakowa, zaproponował Go- winowi wakujące stanowisko nieformal­nego lidera konserwatystów w Platformie. Oczywiście Gowin może teraz powtarzać w wywiadach, że „już jako minister wie­działem, że moje dni w Platformie są po­liczone. A przede wszystkim wiedziałem, że nie chcę być dłużej w Platformie”, ale prawicowego elektoratu to nie przekona. A w oczach ludzi, którzy Gowina i jego po­lityczne losy znają trochę bliżej, pozbawia to świeżo upieczonego mięsożercę choćby resztek powagi.
Ale jeszcze bardziej obciąża Gowina to, że kiedyś jednak naprawdę był liberalnym inteligentem krakowskim. Wychowało go środowisko „Tygodnika Powszechnego”, Kościoła otwartego, jego realnymi mistrza­mi byli Turowicz i Tischner. O czym Marek Jurek czy Tadeusz Rydzyk - już nie mó­wiąc o Jacku Kurskim czy Ziobrze, którzy po teologię polityczną sięgają z łatwością – w każdej chwili mogą sobie przypomnieć. I mogą to przypomnieć fanatyzującej się coraz bardziej polskiej prawicy parareligijnej, dla której bycie - choćby bardzo dawno - zwolennikiem Kościoła otwarte­go czy kulturowego liberalizmu to dzisiaj wystarczający powód do linczu. Dlatego Gown musi bardziej się starać.
Obserwujemy dziś przesuwanie się całe­go polskiego pejzażu politycznego, ideowe­go i kulturowego na prawo. A także wciąż postępującą radykalizację prawicy. Gowin tego ruchu nie rozpoczął, nie wpłynął na­wet na jego dynamikę. On się po prostu do tego przyłączył. „Wreszcie dojrzałem” - jak sam tłumaczy swoją przemianę z li­berała w konserwatystę, a później z kon­serwatysty w prawicowego i katolickiego integrystę. Podobnie jak Chazan czy Piecha „dojrzeli” czy wręcz „nawrócili się” z bycia ginekologami chętnie wykonującymi abor­cje w świeckim PRL w bycie obrońcami za­rodka, zygoty, a nawet plemnika w kraju, gdzie Kościół i prawica już rozdają karty.
Szkoda, że te dojrzewania czy nawróce­nia odbywają się zawsze po linii oportu­nizmu. Dojrzewamy czy nawracamy się w kierunku zgodnym z narastaniem nowej siły i słabnięciem starej. Gowin nie jest tu wyjątkiem, przeciwnie, potwierdza regułę.

Po co twardość mięczakowi?
Za cenę politycznego przeżycia (do świata akademickiego nie może wró­cić, jego prywatna uczelnia została prze- jęta) będzie teraz Gowin pełnił na prawicy funkcje raczej przykre - będzie mianowicie naganiał Kaczyńskiemu elektorat i aparat Korwina oraz narodowców. Będzie nową wersją Adama Lipińskiego, próbującego politycznie skorumpować Renatę Beger. Pozwalając samemu prezesowi zachować dumne milczenie podczas konsumpcji radykalnie prawicowych i radykalnie na­rodowych przystawek.
W Krakowie powiadają, że wykonywanie tej funkcji ułatwia Gowinowi fakt, że jego syn stał się w pewnym momencie auten­tycznym narodowcem. A Gowin uległ na­wet swojemu synowi. Wcześniej ulegał au­torytetowi (czy może korzył się przed tym, co uważał za siłę?) Tischnera, Turowicza, Rokity, Tuska, wreszcie Kaczyńskiego. Więc jego mięsożerczość to tylko poza człowie­ka łamanego przez każdą, nawet najde­likatniejszą charyzmę. Ta nowa brutalna maska Gowina nie przekonuje tak samo jak„GoWin!” (idź, zwyciężaj!) -buńczucz­ne i groteskowe hasło sromotnie prze­granej przez niego kampanii wewnątrz Platformy. Gowin pozuje na twardziela, ale w rzeczywistości, tak jak od Tuska bez wahania przyjął wakat po Rokicie, tak dla Kaczyńskiego robi to, co nawet Kaczyń­skiemu pobrudziłoby dzisiaj ręce.
Marcin Dominik Zdort, reprezenta­tywny prawicowy publicysta, który sam odreagowuje życiowy oportunizm dekla­ratywną twardością w kwestiach Kościoła, aborcji i obyczajówki, nazwał na łamach „Rzeczpospolitej” Gowina „eleganckim i romantycznym”. Elegancja pośród naro­dowych pałkarzy? Romantyzm serwilizmu wobec kolejnych politycznych panów? Taka to elegancja i taki romantyzm. Ale dla rodzącej się na naszych oczach nowej prawicowej partii władzy, dla jej elektoratu i dla jej liderów opinii - tej elegancji i ro­mantyzmu wystarczy aż nadto.

Cezary Michalski
Autor jest eseistą, prozaikiem, publicystą politycznym, komentatorem „Krytyki Politycznej", wcześniej m.in. w „Dzienniku".

ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz