To prawicowiec
przyszłości. Jako jedyny może współpracować jednocześnie z Solidarną Polską,
PiS, narodowcami i Korwin-Mikkem. Pytanie tylko, kim jest on sam?
Dla
tych wszystkich, którzy mogliby nie wiedzieć, gdzie aktualnie znajduje się
Jarosław Gowin na swojej oportunistycznej zjeżdżalni-prowadzącej tego dawnego
ucznia Tischnera i Turowicza ku integryzmowi - kilka cytatów z jego ostatnich
wypowiedzi. „Teraz się straszy mariażem Jarosława Kaczyńskiego i
Korwin-Mikkego”. „Dla mnie koalicja sięgająca od PiS do KNP, a nawet prawicy
narodowej, jest programowo najbardziej naturalna”. „W Krakowie nasza współpraca
z KNP układa się obiecująco. Na szczeblu sejmików będziemy tworzyć koalicję z
PiS i Solidarną Polską, ale już na szczeblu powiatów chciałbym, żebyśmy w
niektórych miejscach utworzyli koalicję z KNP, w innych być może z SP i Ruchem
Narodowym”. „Jestem zwierzęciem mięsożernym. Władza to mięso polityki. Chciałbym
jeszcze kiedyś być członkiem rządu. To fascynujące doświadczenie".
Obiecuje, że jak dojdzie do władzy, zlikwiduje tęczę na warszawskim pl.
Zbawiciela. Staje się bardziej pisowski niż sam PiS.
W eurosceptycyzmie, w atakach na
Unię, w obyczajowym i religijnym integryzmie, w
otwarciu na narodowców, Gowin staje się coraz bardziej radykalny.
On i jego najbliżsi polityczni przyjaciele przelicytowują nie tylko dawne
Porozumienie Centrum czy AWS (one wedle dzisiejszych prawicowych standardów
mogą się jawić jako lewactwo), ale już samego Kaczyńskiego, który oficjalnie od
narodowców czy Korwina stroni. To przelicytowanie dzisiejszego PiS, a nawet
ściganie się na twardość i czystość narodowej, prawicowej, katolickiej
doktryny z tak wymagającymi zawodnikami, jak Marek Jurek, Artur Zawisza czy
Korwin-Mikke.
Po co Kaczyńskiemu Gowin?
Wszystkim obserwatorom polskiej polityki
znana jest doktryna prezesa - dociskanie do prawej ściany, żeby „na prawo od
nas’’ nie wyrósł konkurent. Nawet kampanię lustracyjną przeciwko Wałęsie w 1992
r., z marszem na Belweder i paleniem kukły „ruskiego agenta Bolka”, Jarosław
Kaczyński rozpoczął zupełnie na zimno. Dopiero wówczas, kiedy Jan Olszewski
zaczął na swoich lustracyjnych osiągnięciach budować konkurencyjną dla
Porozumienia Centrum prawicową formację - Ruch Odbudowy Polski, Kaczyński
podjął decyzję o własnej lustracyjnej kampanii, która zasłoniłaby Olszewskiego.
Opisał to szczegółowo Ludwik Dorn w rozmowie z Robertem Krasowskim wywiad rzeka
„Anatomia słabości”). Nie miało to nic wspólnego z lustracyjnym fanatyzmem,
Kaczyński nigdy nie uważał Wałęsy za „ruskiego agenta", a tylko bał się,
że Olszewski zabierze mu elektorat i partię. Więc nie miał żadnych skrupułów
przed sfanatyzowaniem prawicowej młodzieży i kombatantów.
Także dzisiaj prezes woli mieć
tego nowego, twardo prawicowego mięsożercę Gowina w tylnych ławach sejmowych
PiS. Samotnego - bo Paweł Kowal czy Jacek Żalek nie będą wobec niego bardziej
lojalni, niż byli wobec swoich wcześniejszych, o wiele potężniejszych liderów - a nie budującego alternatywę na prawo od
PiS. Choćby paroprocentową, ale zawsze mogącą groźnie urosnąć, kiedy na
przykład Kaczyńskiemu po raz kolejny wymknie się „prawie pewne” zwycięstwo.
Jak słusznie zauważył niedawno
Rafał Matyja, wnikliwy znawca prawej strony polskiej sceny politycznej, „to co
widzieliśmy przez ostatnie tygodnie, to nie żadne zjednoczenie prawicy, ale
eliminacja Ziobry i Gowina z przyszłorocznych prezydenckich wyborów”. Jarosław
Kaczyński zastanawiał się, jaką cenę musi zapłacić za to, aby Ziobro i Gowin,
albo jeden z nich, nie odebrali znaczącej liczby prawicowych głosów słabemu
kandydatowi PiS, jaki zostanie wystawiony w tych wyborach. I zdecydował się na
zapłacenie ceny niewygórowanej. Pozwalając Gowinowi i Ziobrze przeżyć na
listach PiS i mieć nawet poczucie, że kiedyś mogą dożyć momentu sukcesji na
prawicy. O ile bowiem politycznie z Kaczyńskim nie mają szans, to w sukurs
przychodzi im czysta biologia. Są od Kaczyńskiego o pokolenie młodsi.
Za tę cenę Kaczyński otrzymuje też
premię za zjednoczenie, a także za „zdolność do okazania łaski
pokonanym". Nawet jeśli wyniesie ona tylko parę procent głosów w wyborach
do sejmików wojewódzkich jesienią tego roku czy do Sejmu rok później - może od
tego zależeć władza. Najpierw rządy PiS w
kilku województwach, potem w całym kraju.
No i jest jeszcze jeden pożytek,
jaki może mieć prezes z Gowina. W czasie „jednoczenia prawicy” Kaczyński uczynił
złośliwą aluzję do Ziobry, mówiąc, że nie mogą liczyć na nagrodę ci, którzy
rozbijają partię. Z tego samego powodu na relatywnie większą nagrodę od szefa
PiS może liczyć Gowin, bo on rozbijał partię, ale konkurencyjną, PO. Co więcej,
wciąż czyni aluzje do „moich licznych przyjaciół w Platformie, z którymi
rozmawiam”, także do aktywów pozostawionych przez siebie w Ministerstwie
Sprawiedliwości oraz do konserwatystów z klubu PO, których mógłby z partii
wyciągnąć, kiedy po wyborach 2015 r. od paru głosów może zależeć to, czy
Polską będzie rządził Kaczyński czy Tusk. I w jakiej koalicji. A są w
Platformie tacy politycy, którym np. koalicję z „bezbożną lewicą” zaakceptować
będzie bardzo trudno. Z bezpośrednim przejściem do Kaczyńskiego mieliby
kłopoty. Wolnorynkowy i konserwatywny Gowin może się okazać wygodną stacją
przesiadkową.
Przewodniczący NSZZ Solidarność
Piotr Duda napisał do Kaczyńskiego list otwarty, w którym niepokoi się jego
koalicją z Go- winem. Nie wie, jak pogodzić obietnice, które sam Kaczyński i
jego ludzie składają dziś związkowcom w zamian za wyborcze poparcie - etaty
dla wszystkich, obniżenie wieku emerytalnego, rozliczenie (lustracyjne i
podatkowe) polskiego prywatnego biznesu - z obecnością Gowina na listach Prawa
i Sprawiedliwości. Gowin bowiem w tym samym czasie składa obietnice tak samo
radykalne i tak samo bez pokrycia, ale nie związkowcom, tylko pracodawcom i
prywatnemu biznesowi. Jedną z tych obietnic jest ukrócenie potęgi związkowców.
Odpowiedzi Duda żadnej od Kaczyńskiego nie dostał, co tylko potwierdza, że
posiadanie w swojej stajni thatcherysty Gowina pozwoli Kaczyńskiemu wszelkie
swoje programowe hasła i obietnice traktować
swobodnie. Tak samo swobodnie jak potraktował kiedyś hasło „Polska Solidarna”,
dzięki któremu zdobył władzę w 2005 r.
Sam Gowin odpowiada na zarzuty
o brak jakichkolwiek związków pomiędzy jego
thatcheryzmem i solidaryzmem Kaczyńskiego walczącego o władzę, banałami na
temat „mojej zdolności do negocjacji i zawierania mądrych kompromisów”.
Kompromis Gowina z Kaczyńskim to
dziś kompromis, jaki może zawrzeć mrówka ze słoniem trzymającym łapę nad głową
owada. Ktoś, kto tak dalece lekceważy własny program, kiedy jeszcze nie ma
władzy, kiedy już ją dostanie, będzie absolutnym cynikiem. Ale świeżo odkryty
przez człowieka o całkowicie świeckich politycznych ambicjach katolicki
integryzm, thatcheryzm w miarę potrzeb wymieniany na solidaryzm, nowy
eurosceptycyzm Gowina adresowany do młodych narodowców i wyborców KNP - to wszystko jest cena, jaką ten mięsożerca
postanowił zapłacić, żeby ustawić się w długiej kolejce kandydatów do sukcesji
po Kaczyńskim jako liderze prawicy.
Po co Gowinowi fundamentalizm?
Żeby jednak liczyć się kiedyś w
szekspirowskim starciu o sukcesję po Kaczyńskim na polskiej prawicy („Król
Lear”, „Kroniki królewskie” - Szekspir miał wręcz obsesję, jeśli chodzi o
przedstawianie sukcesji do tronu jako głównego napędu politycznych ambicji),
trzeba aby taki pretendent został uznany za „swego” przez prawicowy elektorat.
Co dla Gowina jest o tyle wymagającym wyzwaniem, że ten elektorat znajduje się
dziś w wyjątkowo fatalnym, sfanatyzowanym stanie.
Ziobro miałby z tym mniejsze
kłopoty, budował IV RR wykańczał elity i układ bez większych samoograniczeń
prawnych, proceduralnych, etycznych. Obciążałoby go jedynie dzielenie prawicy,
czyli nieudana próba samodzielności, z której właśnie zrezygnował, wracając do
Kaczyńskiego z podkulonym ogonem. Gowin ma sytuację trudniejszą. I żeby liczyć
się w oczach prawicowego elektoratu sięgającego od umiarkowanych nostalgików
Lecha Kaczyńskiego po korwinistów i narodowców, musi o wiele bardziej się
postarać. Potrzebował namaszczenia na listach Prawa i Sprawiedliwości, właśnie
je otrzymał. Ale to nie wystarczy.
Mimo że w swoim nowym wcieleniu
prawicowego mięsożercy nie ma już żadnych ograniczeń, Gowina nadal poważnie
obciąża wiele elementów jego biografii. Po pierwsze, platformerska przeszłość i
imponująca kariera pod Tuskiem, dla którego także chciał robić wszystko. Łącznie
z zastąpieniem swego przyjaciela Rokity, kiedy Tusk, po politycznej likwidacji
premiera z Krakowa, zaproponował Go- winowi wakujące stanowisko nieformalnego
lidera konserwatystów w Platformie. Oczywiście Gowin może teraz powtarzać w
wywiadach, że „już jako minister wiedziałem, że moje dni w Platformie są policzone.
A przede wszystkim wiedziałem, że nie chcę być dłużej w Platformie”, ale
prawicowego elektoratu to nie przekona. A w oczach ludzi, którzy Gowina i jego
polityczne losy znają trochę bliżej, pozbawia to świeżo upieczonego mięsożercę
choćby resztek powagi.
Ale jeszcze bardziej obciąża
Gowina to, że kiedyś jednak naprawdę był liberalnym inteligentem krakowskim.
Wychowało go środowisko „Tygodnika Powszechnego”, Kościoła otwartego, jego
realnymi mistrzami byli Turowicz i Tischner. O czym Marek Jurek czy Tadeusz Rydzyk - już nie
mówiąc o Jacku Kurskim czy Ziobrze, którzy po teologię polityczną sięgają z
łatwością – w każdej chwili mogą sobie przypomnieć. I mogą to przypomnieć
fanatyzującej się coraz bardziej polskiej prawicy parareligijnej, dla której
bycie - choćby bardzo dawno - zwolennikiem Kościoła otwartego czy kulturowego
liberalizmu to dzisiaj wystarczający powód do linczu. Dlatego Gown musi bardziej się starać.
Obserwujemy dziś przesuwanie się
całego polskiego pejzażu politycznego, ideowego i kulturowego na prawo. A także
wciąż postępującą radykalizację prawicy. Gowin tego ruchu nie rozpoczął, nie
wpłynął nawet na jego dynamikę. On się po prostu do tego przyłączył. „Wreszcie
dojrzałem” - jak sam tłumaczy swoją przemianę z liberała w konserwatystę, a
później z konserwatysty w prawicowego i katolickiego integrystę. Podobnie jak Chazan
czy Piecha „dojrzeli” czy wręcz „nawrócili się” z bycia ginekologami chętnie
wykonującymi aborcje w świeckim PRL w bycie obrońcami zarodka, zygoty, a
nawet plemnika w kraju, gdzie Kościół i prawica już rozdają karty.
Szkoda, że te dojrzewania czy
nawrócenia odbywają się zawsze po linii oportunizmu. Dojrzewamy czy nawracamy
się w kierunku zgodnym z narastaniem nowej siły i słabnięciem starej. Gowin nie jest tu wyjątkiem, przeciwnie, potwierdza regułę.
Po co twardość mięczakowi?
Za cenę politycznego przeżycia (do
świata akademickiego nie może wrócić, jego prywatna uczelnia została prze-
jęta) będzie teraz Gowin pełnił na prawicy funkcje raczej przykre - będzie
mianowicie naganiał Kaczyńskiemu elektorat i aparat Korwina oraz narodowców.
Będzie nową wersją Adama Lipińskiego,
próbującego politycznie skorumpować Renatę Beger. Pozwalając samemu prezesowi
zachować dumne milczenie podczas konsumpcji radykalnie prawicowych i radykalnie
narodowych przystawek.
W Krakowie powiadają, że
wykonywanie tej funkcji ułatwia Gowinowi fakt, że jego syn stał się w pewnym
momencie autentycznym narodowcem. A Gowin uległ nawet swojemu synowi.
Wcześniej ulegał autorytetowi (czy może korzył się przed tym, co uważał za
siłę?) Tischnera, Turowicza, Rokity, Tuska, wreszcie Kaczyńskiego. Więc jego
mięsożerczość to tylko poza człowieka łamanego przez każdą, nawet najdelikatniejszą
charyzmę. Ta nowa brutalna maska Gowina nie przekonuje tak samo jak„GoWin!”
(idź, zwyciężaj!) -buńczuczne i groteskowe hasło sromotnie przegranej przez
niego kampanii wewnątrz Platformy. Gowin pozuje na twardziela, ale w
rzeczywistości, tak jak od Tuska bez wahania przyjął wakat po Rokicie, tak dla
Kaczyńskiego robi to, co nawet Kaczyńskiemu pobrudziłoby dzisiaj ręce.
Marcin Dominik Zdort, reprezentatywny
prawicowy publicysta, który sam odreagowuje życiowy oportunizm deklaratywną
twardością w kwestiach Kościoła, aborcji i obyczajówki, nazwał na łamach
„Rzeczpospolitej” Gowina „eleganckim i romantycznym”. Elegancja pośród narodowych
pałkarzy? Romantyzm serwilizmu wobec kolejnych politycznych panów? Taka to
elegancja i taki romantyzm. Ale dla rodzącej się na naszych oczach nowej
prawicowej partii władzy, dla jej elektoratu i dla jej liderów opinii - tej
elegancji i romantyzmu wystarczy aż nadto.
Cezary Michalski
Autor jest eseistą,
prozaikiem, publicystą politycznym, komentatorem „Krytyki Politycznej", wcześniej
m.in. w „Dzienniku".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz