Gdyby Wałęsa nie miał
wąsów, to i tak zostałby prezydentem. Podobnie Komorowski - zostałby
prezydentem nawet wtedy, gdyby nie było Smoleńska. Ale to nie zmienia faktu, że
historią III RP nieraz rządziły przypadki.
RAFAŁ KALUKIN
Gdyby
Kleopatra miała dłuższy nos, dzieje świata potoczyłyby się inaczej” -
twierdził Blaise Pascal, wskazując na rolę przypadku w historii. Gdyby
egipska piękność miała skazę na urodzie, to pewnie nie owinęłaby sobie wokół
palca Juliusza Cezara, a wtedy geopolityka starożytnego świata wyglądałaby
inaczej.
Historia alternatywna jest zabawą,
którą zawodowi badacze dziejów traktują z pogardą. Ale od niepoważnych przesłanek
można przecież dojść do całkiem poważnej refleksji nad istotą losów wielkich
zbiorowości. Zacząć warto od pytania o to, co by było...
GDYBY
WAŁĘSA POSTAWIŁ NA GEREMKA
Poważnie brał to pod uwagę.
Przestraszył się jednak rosnącej pozycji swego wieloletniego doradcy i - dla
zrównoważenia układu sił - postawił na tego drugiego.
Lecz zanim 19 sierpnia 1989 r.
Mazowiecki mógł odebrać z rąk prezydenta Jaruzelskiego nominację na „naszego
premiera”, oddelegowany przez Wałęsę Jarosław Kaczyński musiał jeszcze dokonać
manewru okrążającego PZPR. Dogadując się z szefami satelickich partii ZSL i SD,
zbudował nową większość parlamentarną, przełamując ustalenia Okrągłego Stołu,
które przyznawały komunistom pakiet kontrolny.
Choć był przecież inny scenariusz.
Zakreślony - również za aprobatą Wałęsy! - przez Adama Michnika w tekście
„Wasz prezydent, nasz premier”. Przewidujący „sojusz demokratycznej opozycji z
reformatorskim skrzydłem obozu władzy”. Michnik nie precyzował, kogo widział
w roli naszego premiera, choć miał na myśli Geremka.
Sam Geremek - co wynika z relacji
jego ówczesnego bliskiego współpracownika Jana Rokity - wcale jednak nie
myślał o wielkiej koalicji Solidarności z PZPR. Jego plan był bardziej chytry:
cierpliwie czekać na rozpad PZPR i stopniowo wyłuskiwać stamtąd polityków
młodego pokolenia, którzy poszukiwali już dla siebie miejsca w nowej
rzeczywistości. Ich liderem był Aleksander Kwaśniewski. Wejść z nimi w sojusz,
ale po trupie rozbitej PZPR i schodzących ze sceny generałów. Taki był zamysł
Geremka. Brakowało mu jednego: stempla Wałęsy.
Geremek w dwóch sprawach był bardziej
pryncypialny od Mazowieckiego. Miał zdecydowanie pogardliwy stosunek do
komunistów oraz był lojalny względem Wałęsy. Budując rząd, raczej nie oddałby
generałom resortów siłowych - co uczynił Mazowiecki. I narzuciłby znacznie
szybsze tempo zmian w aparacie państwowym. Tym samym skurczyłoby się pole dla
ideologii przyspieszenia Jarosława Kaczyńskiego, która trwale podzieliła obóz
solidarnościowy.
Geremek nie dałby się namówić, by
startować przeciwko Wałęsie w wyborach prezydenckich. Udałoby się zatem uniknąć
brutalnej wojny na górze. Jedności obozu solidarnościowego na dłuższą metę
raczej by to nie ocaliło, lecz podział dokonałby się łagodniej, nie rujnując
dawnych etosów.
Inaczej też potoczyłyby się losy
formacji postkomunistycznej. Na gruzach PZPR powstałaby nowa partia. Tyle że
pozbawiona takich polityków jak Kwaśniewski czy Cimoszewicz byłaby znacznie
słabsza. Lewą stronę sceny politycznej zdominowałaby formacja historycznego
kompromisu z Geremkiem, Michnikiem i Kwaśniewskim jako liderami.
A GDYBY MINISTER DYKA OPUŚCIŁ
TOALETĘ?
28 maja 1993 r. jednym głosem
przechodzi wniosek Solidarności o wotum nieufności dla rządu Hanny Suchockiej.
Ponoć Zbigniewa Dykę, odwołanego
dwa miesiące wcześniej ministra sprawiedliwości, dopadły dolegliwości żołądkowe
i zabawił w toalecie o kilka minut za długo, aby zdążyć na głosowanie.
Konsekwencje są ogromne. Wałęsa rozwiązuje parlament, a jesienią obóz
solidarnościowy doznaje klęski i władza wędruje w ręce koalicji SLD-PSL.
Zszokowany szef Solidarności Marian Krzaklewski wyznaje, że nie chciał obalać
rządu, a jedynie go... postraszyć.
A gdyby na strachu się skończyło?
Gdyby Dyka znalazł czas i chęć na wsparcie rządu? Rok 1993 był pierwszym od
przełomu z wyraźnym wzrostem gospodarczym. Bezrobocie zaczynało spadać, a na
uspokojenie nastrojów społecznych wpływał również Pakt o przedsiębiorstwie angażujący
załogi w prywatyzację. Załóżmy więc, że obóz solidarnościowy doczłapuje jakoś
do końca kadencji. Jest rok 1995 i podwójne wybory - parlamentarne i prezydenckie.
SLD i PSL przystępują do nich w roli faworytów, Kwaśniewski jest poważnym
kandydatem na prezydenta. Lecz postkomunistom trudniej już żerować na
zmęczeniu Polaków transformacją, skoro gospodarka pędzi w tempie 7 procent
rocznie! Nawet jeśli wygrywają wybory, to z silną solidarnościową opozycją za
plecami.
Ale wróćmy do historii realnej.
W1993 r. postkomuniści zdobyli władzę i śmiało podążyli drogą włączania Polski
w struktury Zachodu. Czy gdyby nie mieli komfortu rządzenia, gdyby nadal musieli
mobilizować swój zachowawczy elektorat - czy
pobiegliby tak ochoczo w ramiona NATO?
Może tak, może nie... Na wszelki
wypadek przyjmijmy, że dolegliwość żołądkowa ministra Dyki była przewrotnym
darem losu!
A GDYBY WAŁĘSA NIE PODAŁ
NOGI?
„Ja to mogę panu co najwyżej nogę
podać” - burknął Wałęsa, mijając stojącego z wyciągniętą ręką Kwaśniewskiego.
Była niedziela 12 listopada 1995 roku. Tydzień do drugiej tury wyborów
prezydenckich. Przed debatą obaj kandydaci szli w sondażach łeb w łeb. Po
debacie Kwaśniewski wyszedł na prowadzenie, którego już nie oddał.
Gdyby Wałęsa utrzymał nerwy na
wodzy, to zapewne zostałby prezydentem na drugą kadencję. A konstytucja z
1997 roku, pisana pod oczekiwania prezydenta Kwaśniewskiego, nigdy nie
zostałaby uchwalona.
W 1997 r. zjednoczona
solidarnościowa prawica pewnie odzyskałaby władzę. Lecz nie byłaby to
karkołomnie posklejana przez Krzaklewskiego AWS, lecz bardziej zwarty sojusz
liderów stronnictw, którzy doświadczyli już tylu klęsk, że dobrowolnie uznaliby
hegemonię Wałęsy. Rzuciliby mu do stóp nową konstytucję zaprowadzającą w
Polsce silny ustrój prezydencki.
Jaki pożytek uczyniłby ze swej
pozycji Wałęsa? Kto po nim obejmowałby sukcesję? Może Kwaśniewski, może Tusk,
może któryś z Kaczyńskich. Raczej nie Komorowski. Jedno nie ulega wątpliwości
nie byłoby wyniszczających
rywalizacji dwóch ośrodków władzy. Żadnych szorstkich przyjaźni, wojen o
krzesła ani głupiej walki o to, kto lepiej się zaprezentuje na katyńskich
grobach.
A GDYBY GEREMEK NIE POZWOLIŁ WYCIĄĆ
LIBERAŁÓW?
Chyba aż tak mu na tym nie
zależało. A jednak nie powstrzymał sekretarza generalnego Unii Wolności
Mirosława Czecha, który sądził, że Geremek rozniesie Tuska w partyjnych
wyborach i będzie można dobić liberałów z dawnego KLD.
Lecz 16 grudnia 2000 roku na
zjeździe UW Tusk zdobył ponad 40 procent głosów. Mimo to Czech, zamiast
zmienić taktykę, puścił po sali ściągawki z nazwiskami liberałów do skreślenia
w wyborach do Rady Krajowej. Sygnał był jasny - Unia już nie potrzebuje ludzi
Tuska. Poszli więc za swym liderem, który kilkanaście dni później dogadał się
z Maciejem Płażyńskim i Andrzejem Olechowskim. Tak powstała Platforma
Obywatelska, która wyrzuciła UW z polityki.
Ale Geremek równie dobrze mógł powstrzymać
Czecha. A wtedy Platforma nigdy by nie powstała. Płażyński ręka w rękę z
Buzkiem reformowałby dalej AWS. Samotny Olechowski nie byłby w stanie
zdyskontować swej popularności z wyborów prezydenckich z 2000 roku. Zaś Unia
pod wodzą Geremka, z Tuskiem na partyjnych peryferiach, skręciłaby w lewo. Przekroczyłaby
próg wyborczy w wyborach do Sejmu jesienią 2001 roku. I to z nią, a nie z PSL
triumfujące SLD Leszka Millera tworzyłoby koalicję.
A dalej? Pewnie Geremek nie potrafiłby
powstrzymać drapieżnych apetytów Sojuszu na konsumowanie władzy. Za to
prezydent Kwaśniewski, pełniący rolę akuszera koalicji ponad podziałami,
przyjaźniłby się z Millerem bez nadmiernej szorstkości. Afera Rywina, nawet
gdyby do niej doszło, nie miałaby takiej siły rażenia. Czy Michnik w ogóle
zdecydowałby się ją ujawnić, skoro zagrażała koalicji jego marzeń?
Bez afery Rywina polska polityka
poszłaby innym kursem.
A GDYBY BUZEK NIE PRZYPOMNIAŁ
SOBIE 0 LECHU KACZYŃSKIM?
To przypadek, że Teresa Kamińska
zaproponowała premierowi Buzkowi akurat swojego gdańskiego znajomego Lecha
Kaczyńskiego, który stracił już nadzieję na powrót do polityki. Obojgu
zabrakło wyobraźni, gdy 12 czerwca 2000 r. witali w swym gronie nowego
ministra sprawiedliwości.
Bo Lech Kaczyński nie czul
wspólnoty losu z upadającą AWS, a jedynie z własnym bratem, który snuł się
samotnie po sejmowych korytarzach. Nowy minister natychmiast wykorzystał
społeczny lęk przed przestępczością i gładko wszedł w rolę szeryfa
doglądającego spektakularnych śledztw. Głównie
tych obciążających obóz władzy. Jak skwituje później Rokita, wyszło na to, że
to nie AWS i Buzek robili porządek w kraju, lecz Kaczyński robił porządek z
AWS i Buzkiem. Na tej fali, zachęcony już powstaniem PO, Jarosław wywiesił
sztandar Prawa i Sprawiedliwości.
Wystarczyłoby, aby Buzek - znany z
ulegania sugestiom otoczenia - skonsultował swą decyzję z kimś bardziej
doświadczonym. Pewnie znalazłby bezpieczniejszego ministra. A wtedy zabrakłoby
dźwigni wydobywającej braci z niebytu. Jak
potoczyłyby się losy polskiej prawicy?
Znacznie wcześniej podzieliłaby
się na dwa główne nurty: obóz konserwatywno-liberalny (czyli PO Tuska i Rokity)
oraz katolicko-narodowy (LPR Giertycha i Rydzyka). Ten drugi, bez charyzmatu
Kaczyńskiego, raczej nie miałby tak silnej pozycji, jaką dziś ma PiS. Scena
polityczna byłaby bardziej zrównoważona, spór Tuska z Kaczyńskim nie
obejmowałby całego spektrum, więcej byłoby miejsca dla lewicy.
Jaka byłaby Polska nietknięta ideą
IV RP? Czy Platforma - nieograniczana rywalizacją z PiS, lecz samotnie idąca
po władzę - byłaby w stanie sensownie wykorzystać moment społecznego przyzwolenia
na wielkie zmiany? A może już wtedy zaczęłaby się epoka Tuskowej postpolityki?
Lecz jaki byłby jej polityczny sens, skoro nie poprzedzałby jej burzliwy epizod
IV RP?
A GDYBY JAROSŁAW KACZYŃSKI
POSŁUCHAŁ BRATA?
I sam ogłosił się premierem? 27
września 2005 roku godzina rozpoczęcia konferencji prasowej w siedzibie PiS
przy Nowogrodzkiej ciągle była przekładana. Tłum dziennikarzy gęstniał, a
prezes ciągle bił się z myślami. W końcu wezwał do siebie Kazimierza
Marcinkiewicza i zapytał go, czy chce zostać premierem.
Zrobił to wbrew Lechowi, między
braćmi doszło do konfliktu. Bo dla Lecha było oczywiste, że skoro PiS wygrało
wybory parlamentarne, to premierem musi zostać Jarosław. Zaś Jarosław nie miał
wątpliwości, że najważniejsza jest prezydentura Lecha, a z badań wynikało, że
jeśli na czele rządu stanie jeden Kaczyński, to w wyborach prezydenckich ten
drugi jest bez szans.
Gdyby więc Jarosław uległ presji
Lecha i ogłosił, że staje na czele rządu...
To zapewne miesiąc później
prezydentem zostałby Donald Tusk. Nie byłoby przeszkód dla powstania koalicji
PO-PiS. Układ pozornie wyglądałby na balansowany. Jan Rokita zostałby wicepremierem
w rządzie Kaczyńskiego. Pytanie - którego. Być może Jarosław wycofałby swoją
kandydaturę na rzecz brata, a sam oddałby się temu, co lubi najbardziej -
polityce partyjnej. Na czele PO stanąłby Grzegorz Schetyna.
Lecz iść w spekulacjach dalej, to
grzęznąć w mule. Rokita prący do radykalnie liberalnych reform zostałby zablokowany
przez PiS - zwłaszcza gdyby premierem został socjalny Lech Kaczyński.
Miałby za to dość możliwości, aby z pozycji wicepremiera walczyć ze Schetyną o
władzę nad PO. Logika IV RP sprzyjałaby jego ambicjom. Podobnie jak drapieżna
natura Jarosława Kaczyńskiego. Łatwo sobie wyobrazić, jak aparat państwa zostaje
zaprzęgnięty do tropienia układu w szeregach PO. CBA prześwietla interesy
Schetyny i Piskorskiego, Kaczyńscy populistycznie to rozgrywają, chytry
Rokita zdobywa kontrolę nad partią, a Tusk poci prezydenckim żyrandolem
bezsilnie obserwuje, jak jego zaplecze upada.
To paradoks - przegrana prezydentura
Lecha Kaczyńskiego wcale nie osłabia projektu IV RP. Przeciwnie. Umacnia go koalicja
PO-PiS ciążąca ku autorytarnemu modelowi władzy. Nie ma dla niej przeciwwagi,
bo po stronie opozycji jest tylko Samoobrona, LPR i zdziesiątkowany SLD.
Polska zmierza w stronę rozwiązań
ustrojowych bliskich tym, które na Węgrzech wprowadza Viktor Orban. I tak jak Węgry z czasem ląduje na europejskim
marginesie. W propagandzie suwerenna, wręcz mocarstwowa. Nie- przetrącona
Smoleńskiem, który nigdy się nie wydarzył. Lecz w 2014 roku ze znacznie
głębszym lękiem spoglądająca na Wschód.
A GDYBY TU-154 NIE SCHODZIŁ TAK NISKO?
To akurat niewiele by zmieniło.
Bronisław Komorowski i tak odebrałby Lechowi Kaczyńskiemu prezydenturę. Układ
sil na scenie politycznej byłby zbliżony do obecnego. Bez smoleńskiej mistyki
PiS byłoby nieco racjonalniejsze, a emocje polityczne - na niższym diapazonie.
A poza tym bez zmian.
Bo, cóż począć, historia kocha
ironię. To, co wielkie i doniosłe, niekoniecznie wpływa na jej bieg. A co
drobne i wyrosłe z epizodu potrafi stać się kulą śniegową, która prowadzi do
skutków, o których nawet Pascalowi się nie śniło!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz