Zaczęto się od
pomysłu, żeby na 25-lecie wolnej Polski jednemu z najbogatszych Polaków
przyznać tytuł honorowego obywatela Nowego Sącza. Kończy się oskarżeniem o
współpracę z SB i pozwem o 15 min zł odszkodowania.
MAREK RABU
Co do
tego, że uhonorowany na zaszczyt zasłużył, w Nowym Sączu do pewnego czasu
panowała zgoda. - W głosowaniu za honorowym obywatelstwem dla pana Pazgana
Kazimierza byliśmy praktycznie jednogłośni - recytuje do telefonu
wiceprzewodniczący rady miasta Grzegorz Dobosz. - Pracowity, uczciwy. No i
skromny, choć pół miasta mógłby bez problemu wykupić.
Kazimierz Pazgan. Rocznik 1948.
Jeden z najbogatszych Polaków - 800 milionów złotych według rankingu
miesięcznika „Forbes”. W zeszłym roku gościł
prawie cały Nowy Sącz na pikniku z okazji 30-lecia działalności swego Konspolu,
jednej z największych firm drobiarskich w Europie, To z ferm Konspolu pochodzi
niemal co drugi drobiowy burger kupowany przez europejskich klientów McDonald’s i KFC. Dla nowosądeckiego biznesu Pazgan to człowiek
instytucja, współtwórca słynnej nowosądeckiej Szkoły Biznesu, mentor młodych
przedsiębiorców.
Słowem, idealny kandydat na honorowego
obywatela miasta. Gdyby nie to, że kilkanaście dni temu do listy jego
tytułów i osiągnięć 20 byłych działaczy sądeckiej Solidarności dopisało
jeszcze „TW Docent” w liście otwartym przeciw przyznaniu mu tytułu honorowego
obywatela miasta. Kwity na szefa Konspolu dostali ponoć w anonimowej
przesyłce, podobne zarzuty sformułowała kilka miesięcy wcześniej jedna z
prawicowych gazet.
„Jeśli prawdą jest to (...), że
pan Kazimierz Pazgan był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa w
latach 1981-1985, to jest to szczególnie szokujące” - piszą nieco
asekuracyjnie byli opozycjoniści. A w kolejnym akapicie dodają już stanowczo,
że „bez parasola ochronnego i poparcia SB i PZPR nikt przyzwoity w PRL nie
mógł prowadzić działalności gospodarczej na taką skalę”.
- Setki razy mówiłem, że w latach
80. Służba Bezpieczeństwa kręciła się wokół mnie jak wokół każdego, kto choć
próbował wtedy robić interesy. Nigdy nie podpisałem jednak zobowiązania do
współpracy, na nikogo nie donosiłem i nikomu nie szkodziłem - mówi Kazimierz
Pazgan, pocierając skronie. - Najobrzydliwsze są
jednak słowa o jakimś peerelowskim parasolu ochronnym nad moją firmą. Komunie
to zawdzięczam trzy zawały.
16-letni Kazimierz Pazgan z
podsądeckiej wsi Stara Kamienica zaczyna we wczesnych latach 60. od trąbki, na
której przygrywa z kolegami na weselach.
- Pochodzę z ubogiej rodziny, na
studiach byłem biedny jak mysz kościelna - wspomina.
- Kiedy po obronie dyplomu z resocjalizacji dostałem pracę w poprawczaku w
Świdnicy z pierwszą stałą pensją, to wydawało mi się, że stać mnie na wszystko.
Wrócił na ziemię w 1972 roku w
świdnickiej knajpie Piast. Rozanielony kilkoma głębszymi chciał stawiać
wszystkim wódkę, jednak kumpel odciągnął go na bok i syknął mu do ucha, żeby
przestał zgrywać dzianego. I wtedy - jak wspomina - dotarło do niego, że ani
etat w poprawczaku, ani w ogóle żaden
inny etat nie zapewni mu życia na poziomie, o jakim marzy.
Wziął kwiaciarnię w ajencję od
miejscowej spółdzielni ogrodniczej. - Płaciłem im trzy tysiące złotych
miesięcznie, reszta była moja - opowiada. - Wziąłem się ostro do roboty i
nagle okazało się, że w dobrym miesiącu z kwiaciarni można wycisnąć i 200
tys. zł. Duży fiat kosztował wtedy 180 tys. zł.
Życiowa lekcja numer dwa - szukać okazji do zarób ku tam, gdzie nie widzą jej inni.
Chociażby w kompoście, do którego
badylarze zaopatrujący kwiaciarnię wyrzucają połamane goździki. Kwiaty nie
nadawały się na wiązankę, Pazgan dostawał je więc gratis, ale do wieńców były
idealnie.
Nie nadawały się też na Dzień
Kobiet - za komuny obchodzony z pompą przez
zakłady pracy. Ale Pazgan wpadł na inny pomysł. By zachęcić ich zaopatrzeniowców,
kupujących goździki dla koleżanek proletariuszek, wymyślił coś w rodzaju
programu lojalnościowego.
- Każdy zaopatrzeniowiec, który
wydał u mnie 5 tys. zł, dostawał pięćdziesiątkę koniaku. Za zakupy na 50 tys.
zł należała się cała flaszka. Wypijali to na zapleczu, czasem zasypiali, ale potem
zawsze wracali - śmieje się właściciel Konspolu.
Kwiaciarnia prosperowała nieźle,
jednak w 1977 r. socjalistyczne państwo - toczące nierówny bój na froncie
walki z chwilowymi brakami w dostawach drobiu i jaj - postanowiło wesprzeć tanim kredytem każdego, kto wybuduje
kurnik o powierzchni tysiąca metrów kwadratowych. Gwarantowało też paszę dla
kur i odbiór jaj. Interes marzenie, bez ryzyka, nawet kredyt miał być w części
umorzony. Pazgan wrócił w ojczyste strony i założył spółdzielnię wraz z mamą i
16-letnim bratem. We trójkę mogli zbudować aż trzy kurniki, co czyniło interes
trzy razy bardziej lukratywnym. Finansów mu nie brakło, pieniędzy ze
świdnickich goździków wystarczyłoby na kilka takich inwestycji.
Tyle że w 1981 r. generał Jaruzelski ogłosił stan wojenny i
„Reagan gbur nie chciał karmić naszych kur”. Skończyły się dostawy
imperialistycznej paszy dla polskich niosek. A krajowej paszy brakło. - Pojechałem
do poznańskiego Instytutu Drobiarstwa i poprosiłem, żeby stworzyli
zbilansowaną paszę drobiową na bazie polskiego
zboża - wspomina szef Konspolu. - No i teraz czytam, że to twardy dowód na
moją współpracę ze służbami, bo miałem paszę.
Fiskus knuje z drobiem
Takich dowodów Kazimierz Pazgan
może podsunąć przeciwnikom więcej. Na początku lat 80. knuł z komunistycznym
fiskusem, kiedy to uparł się, że jako rdzennie polski krajowy przedsiębiorca
ma prawo do takich samych ulg podatkowych jak firmy polonijne z kapitałem z
zagranicy. Fiskus w stolicy się zgodził, ale sądecka izba skarbowa robiła
wbrew. Wtedy przyszedł pierwszy zawał.
Kilka lat później komuna widocznie
postanowiła uwiarygodnić go w oczach opozycji, bo nagle władze wstrzymały
Konspolowi dostawy wieprzowiny. A bez domieszki wieprzowiny nie można było
zrobić wędlin czy kotletów z suchego mięsa kurcząt. Drugi zawał.
Trzeci zaliczył pod koniec dekady,
kiedy okazyjnie kupił pręty zbrojeniowe do rozbudowy fabryki, choć jeszcze nie
dostał urzędowego pozwolenia na budowę. Izba skarbowa naliczyła Konspolowi gigantyczny
domiar, Pazgan z sądu niemal nie wychodził, aż
wreszcie jego sprawa stanęła w stolicy i pobłogosławił mu sam Wojciech
Jaruzelski. Ideologia ideologią, ale klasa robotnicza co rusz dopominała się o
lepsze zaopatrzenie na kartki.
- Dziś mogę z tego żartować. Wtedy
byłem śmiertelnie przerażony - wspomina Pazgan.
- Gdyby Warszawa nie utemperowała
sądeckich towarzyszy, firma poszłaby na żyletki, zajęliby mi dom i cały majątek,
a ja pewnie wylądowałbym w więzieniu.
Jaruzelskiemu do dziś jest za to
wdzięczny i publicznie dobrze o nim mówi, co w relacjach z dawnymi opozycjonistami
oczywiście nie pomaga.
Czwarty zawał przeszedł już w
wolnej Polsce. Lekarze poradzili mu, żeby zwolnił nieco tempo, a dla zdrowia
zalecili po lampce czerwonego wina co wieczór. Żeby się z tym winem nie
rozdrabniać, Kazimierz Pazgan założył nawet firmę importerską. Jak na
bogobojnego górala przystało zaczął od trunków z okolic Kany Galilejskiej, z
Izraela.
No i zwolnił. Syn przejmuje coraz
więcej obowiązków w firmie, radzie nadzorczej przewodniczy córka, a prezes
coraz częściej lata odpoczywać na Bali.
Teraz otarł się o piąty zawał -
czytając list sądeckich opozycjonistów. Od razu wystąpił do Instytutu Pamięci
Narodowej o sprawdzenie swej kartoteki. IPN odpisał, że jego dane osobowe nie
są „tożsame z danymi osobowymi znajdującymi się w katalogu funkcjonariuszy,
współpracowników, kandydatów na współpracowników organów Służby
Bezpieczeństwa”. Innymi słowy - na liście go nie ma.
Pazgan przedstawił to
zaświadczenie publicznie i przy okazji zapowiedział, że pozwie do sądu
nowosądecką Solidarność o 10 milionów złotych odszkodowania, a jej szefa
Andrzeja Szkaradka - o kolejne 5 min zł.
- Odbieram już telefony z Azji i
Ameryki. Ludzie pytają mnie, o co w tym wszystkim chodzi i czy przypadkiem nie
jestem zależny od rosyjskiej mafii - zapala się szef Konspolu. - Być może
panowie z Solidarności lubią niuanse esbeckich kwitów. Moi partnerzy biznesowi
z zagranicy niestety się na tym nie znają.
Kto nie z nami
Nad biurkiem Jerzego Gwiżdżą,
wiceprezydenta Nowego Sącza, a kiedyś działacza Solidarności i kolejnych
pączkujących ze związku partii, wisi tabliczka z sentencją „Błogosławiony ten,
co nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego w słowa”. Prezydent znacząco
wbija w nią wzrok. - Sam siebie chwilami pytam, jak właściwie doszło do tego
zamieszania.
Bo Pazgan przecież wcale nie
chciał tego zaszczytu. Honorowych tytułów ma już na pęczki, włącznie z
mundurem i stopniem górnika generała, który dostał kilkanaście lat temu jako
członek rady nadzorczej Węglokoksu. Na ćwierćwiecze wolnej Polski tytuł
honorowego obywatela symbolicznie należał się jego zdaniem wszystkim
sądeczanom: i tym, którzy ponad 20 lat temu zaczynali z Romanem Kluską budowę
Optimusa SA, i tym, którzy teraz pracują u Pazgana, robią lody w fabryce braci
Koralów albo montują okna w zakładach Fakro Zbigniewa Florka. No i właścicielom
przeszło 9 tysięcy mniejszych biznesów, które działają w tym niespełna
84-tysięcznym mieście.
A oskarżyciele? Co im właściwie
strzeliło do głowy? Czyżby zabolało ich to, że na symbol przemian ostatniego
ćwierćwiecza miasto nie wybrało żadnego z zasłużonych opozycjonistów, tylko
przedsiębiorcę milionera i to z peerelowskim rodowodem?
Gwiżdż zna się od lat z wieloma
sygnatariuszami listu, ze Szkaradkiem na czele. Większość - jak zapewnia - to
rzeczowi i porządni ludzie, żadne oszołomy marzące o pojeniu koni w Dnieprze.
Tym trudniej jest mu zrozumieć, dlaczego na ćwierćwiecze wolnej Polski
odpalili pocisk wymierzony w jednego z najbardziej szanowanych ludzi w Nowym
Sączu.
- I ja, i wielu moich figurujemy w
kartotekach IPN jako poszkodowani, wielu z nas zapoznało się z aktami. Nigdy
nie słyszałem, by ktokolwiek wymienił Pazgana wśród osób, które donosiły
Służbie Bezpieczeństwa. W moich papierach również nie ma po nim śladu.
Zdaniem Andrzeja Szkaradka dokument IPN, który pokazał Pazgan, sprawy nie zamyka. Zaświadcza
jedynie, że właściciel Konspolu nie figuruje na liście Wildsteina, a ta składa
się przede wszystkim z nazwisk widniejących w stołecznych archiwach Służby
Bezpieczeństwa. - Niebawem pokażemy dowody, na razie nie mam nic do dodania -
rzuca zaczepnie do telefonu.
- Chcieliśmy zaprotestować
przeciwko sposobowi, w jaki zgłoszono i przeforsowano kandydaturę pana
Pazgana, a wyszedł z tego atak na biznesmena, który w mieście cieszy się
sympatią wielu mieszkańców - przyznaje w bardziej stonowany sposób Józef
Jarecki, inny sygnatariusz listu. - Osobiście nic do niego nie mam. Szkoda
tylko, że straszy gigantycznym pozwem, zamiast siąść do rozmów.
- To, że Pazganowi bliżej do
lewicy niż rządzącej w Nowym Sączu prawicy, nie ulega wątpliwości. Kumpluje się
z Oleksym, o Jaruzelskim mówi z uznaniem, a Balcerowicza krytykuje za zbyt
ostre reformy - mówi jeden z miejskich radnych, popijając kawę w ogródku przed
miejskim ratuszem. - Być może ktoś postanowił się na nim za to odegrać i
wszczął teczkową awanturę. Ale to, czy zarzuty Solidarności są fałszywe, czy
może Kazimierz naprawdę współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa... - zawiesza
głos i dodaje: - Proszę się rozejrzeć po tym naszym ryneczku. Myśli pan, że
jest tutaj ktoś, kogo to naprawdę obchodzi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz